Aleksander Rybczyński – Grizzly

Fragment przygotowywanej do druku powieści “Niewidoczna strona” Akcja książki toczy się w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Jej sensacyjne wątki rozwijają się w krajach europejskich – głównie w Polsce, Czechosłowacji i Danii oraz Ameryce Północnej – Kanadzie i Stanach Zjednoczonych. “Niewidoczna strona” to epicki utwór o poszukiwaniu prawdy, walce z systemem i nieustannej ucieczce przed siłami, które chcą kontrolować społeczeństwa.

.

Poniższy rozdział dotyczy wydarzeń z roku 1986.

 

Grizzly

Któregoś dnia pod koniec sierpnia, w piątek, wrócił z pracy wyjątkowo podekscytowany.

— Załatwiłem tygodniowy urlop! W laboratorium była awaria i wszystkie prace i tak są wstrzymane. — Gdzie chciałabyś pojechać?

Maria zamyśliła się i po chwili niepewnie zapytała:

— Może pojechalibyśmy na północ, gdzieś w góry?

— Wiesz, Blue Mountains to tylko namiastka, dobre miejsce, by pojeździć w zimie na nartach, ale prawdziwe góry są na zachodzie: Rocky Mountains!

Po krótkich rozważaniach przystała na nieco wariacki pomysł tygodniowego wypadu nad Lake Louise. Mieli polecieć liniami Wardair do Calgary, tam wynająć samochód i pojechać do Banff, a potem do Lake Louise. Musieli szybko przygotować się do wyprawy. Zadzwonił jeszcze do AirCanada, ale w Wardair mieli lepszą ofertę. Kupił bilety na poniedziałek, z powrotem w niedzielę. Porozumiał się także ze schroniskiem, Lake Louise Alpine Center, by zarezerwować dla nich pokój. Można było stamtąd w pięć minut dojść do jeziora. Pojechali jeszcze do „Mountain Equipment Co-op” na 400 King Street West, gdzie kupili buty Salomona, odpowiednie na górskie wycieczki, nieprzemakalne kurtki North Face i plecaki, wystarczająco pojemne, ale nie za ciężkie, przystosowane do turystycznej wspinaczki. Michał wahał się, jaki zabrać sprzęt fotograficzny. Zdecydował zostawić Nikona F i spakował do plecaka Nikona FE, jeden z aparatów, które wyniósł ze sklepu Borysa w Kopenhadze po jego ucieczce.

Lot trwał cztery godziny. Na lotnisku w Calgary wynajęli samochód z wypożyczalni Avis i po czterech godzinach jazdy dotarli do Banff. Zatrzymali samochód, by zwiedzić legendarne miasteczko. Wzdłuż głównej ulicy, Banff Avenue, rozlokowane były sklepiki z pamiątkami, miejsca zaopatrzenia w sprzęt potrzebny do górskich wycieczek, gospody i informacja turystyczna, w której Michał kupił mapę. Spacerowali w tłumie turystów, wśród rodzin z dziećmi w jaskrawych koszulkach z logo Olimpiady w Calgary ’88, Japończyków w markowych kurtkach. Michał niemal automatycznie zwracał uwagę na aparaty wiszące na ich szyjach: kilka prostych Sure Shot z wbudowanym fleszem, solidne AE-1 Program, a nawet T70 z motornikiem. Spotkali młodych w obcisłych dżinsach Levi’s i adidasach, backpackerów z ogromnymi plecakami Karrimor i rozwianymi włosami, starsze małżeństwo w drelichowych spodniach i wełnianych swetrach. Ktoś niósł kasetowy walkman Sony z pomarańczowymi słuchawkami, a przez otwarte drzwi baru dochodziła melodia „Take On Me” A-ha. Kupili jeszcze aromatyczną kawę w Wild Flour Bakery i zauważyli ze zdziwieniem ostrzegawcze szyldy z napisem „Bear Aware”.

Drogą Icefields Parkway dojechali w niecałą godzinę do Lake Louise. Szosa wiła się między masywami Gór Skalistych, odsłaniając za każdym zakrętem lodowce wiszące na szczytach jak zamrożone wodospady, turkusowe jeziora lodowcowe i lasy iglaste przechodzące w alpejskie łąki. Michał co chwila zwalniał, by Maria mogła podziwiać panoramy — w pewnym momencie zatrzymali się przy Bow Lake, którego woda miała kolor tak intensywny, że wydawał się wręcz nierealny. Dotarli na miejsce, gdzie przywitał ich trzask płonącego drewna w kominku i atmosfera prawdziwego, górskiego schroniska. Dziewczyna w recepcji z uśmiechem podała im klucz. Rzucili jeszcze okiem na tablicę ogłoszeń i po drewnianych, skrzypiących schodach wspięli się na piętro, do swojego pokoju.

Wieczorem Maria nagle poczuła się przeziębiona. Nie miała gorączki, ale pociągając nosem stwierdziła, że nie nadaje się na żadną wycieczkę. Nalegała jednak, by on nie tracił czasu i wybrał się w zaplanowaną trasę Plain of Six Glaciers Trail koło Lake Louise. Zamierzał zabrać na szlak aparat i robić zdjęcia.

— Uważaj na niedźwiedzie — powiedziała, przypominając sobie tablice ostrzegawcze z Banff.

Michał przytaknął i nazajutrz wyruszył.

Mgła jeszcze spowijała dolinę, gdy Michał zarzucił na plecy lekki plecak z MEC. Zapakował do niego kanapki z serem Gouda, termos z herbatą, mapę Parks Canada i Nikona FE z dwoma obiektywami: szerokim 28mm do panoram i 105mm do detali. Gdy ruszył na szlak Plain of Six Glaciers, Lake Louise lśniło mleczno-turkusowym blaskiem. W tafli odbijały się ośnieżone szczyty: Victoria Glacier na pierwszym planie, dalej Mount Lefroy i Mount Victoria, jak asystenci cudu natury. Michał zatrzymał się i zrobił kilka ujęć, bawiąc się przesłoną, by idealnie ustawić ostrość lodowca.

„Piękno, oglądane samotnie nie ma wartości” — pomyślał, czując ukłucie żalu, że Maria została w schronisku.

Szlak skręcił w las subalpejski, pełen świerków i modrzewi. Ostre powietrze pachniało żywicą i wilgotną ziemią, a pod butami chrzęściły szyszki i igły. Słońce prześwitywało przez korony, rzucając plamy światła na ścieżkę. Michał szedł raźnym krokiem, czując, jak nowe buty trekkingowe dobrze trzymają się gruntu. Co chwilę przystawał, by sfotografować detale — mech na głazie, orzechówkę skaczącą po gałęzi, strumień spływający z moreny. Nikon FE, z jego niezawodną migawką, działał bez zarzutu.

Po godzinie las się przerzedził i Michał zachłysnął się głębią otwartej przestrzeni. Ścieżka wspięła się na morenę lodowcową, odsłaniając panoramę. Przed nim rozciągała się dolina Plain of Six Glaciers, sześciu lodowców lśniących w słońcu jak diamenty, z Ten Peaks w tle, ostrymi jak zęby drapieżnika. W dole huczał Plain of Six Glaciers Creek, a jego rwący nurt błyskał między skałami. Michał wyjął obiektyw 28mm i zrobił serię zdjęć, próbując uchwycić właściwy kontrast między białym lodem a ciemnymi skałami. Szedł dalej, czując lekki wiatr na twarzy. Szlak stawał się coraz węższy, wijąc się wzdłuż zbocza.

Michał dotarł do miejsca, w którym trasa zamieniła się w kamienistą ścieżkę, przytuloną do skalnego zbocza. Po lewej wznosiła się stroma ściana, po prawej otwierała się przepaść, sto, może sto pięćdziesiąt metrów w dół, gdzie Plain of Six Glaciers Creek huczał jak odległy wodospad, rozbijając się o głazy. Widok był oszałamiający: lodowce w oddali, cienie Ten Peaks na morenie, pojedynczy orzeł krążący nad doliną. Michał ustawił Nikona na 105mm, chcąc złapać ptaka w locie. „Idealny kadr” — pomyślał, czując dreszcz ekscytacji fotografa, który w odpowiednim momencie nacisnął spust migawki.

Nagle usłyszał trzask gałęzi, ostry, jakby ktoś nadepnął na suchą sosnę. Odwrócił się, a serce podskoczyło mu do gardła. Dwadzieścia metrów dalej, na ścieżce, kroczył grizzly — potężny, szarobrązowy, z wyraźnym garbem na karku. Jego łapy stąpały ciężko, a węszący łeb kiwał się na strony. Michał zamarł. Plecak zsunął mu się z ramienia, Nikon dyndał na szyi. Cofnął się powoli, krok za krokiem, aż poczuł pod butami bliskość krawędzi przepaści. Spojrzał w dół, na lśniącą poniżej rzekę, otoczoną ostrymi skałami i wystającymi korzeniami. Spontanicznie pomyślał o skoku w przepaść, który byłby szaleństwem, ale wizja rozszarpania przez niedźwiedzia popychała go do tej desperackiej myśli: „Może woda mnie uratuje?”

Niedźwiedź zaczął się zbliżać, powoli, kołysząc łbem. Był już metr od niego, sapiąc i prychając. Smród mokrej sierści i ostry zapach dzikiego zwierzęcia zapierał oddech. Zaczął szeptem odmawiać „Ojcze nasz”, ściskając pasek Nikona, jakby to był różaniec. Zamarł w bezruchu. Grizzly wyciągnął łeb, obwąchał plecak na ziemi, potem spojrzał na Michała. Jego czarne oczy błyszczały, a sapanie brzmiało jak zionięcie smoka. Zbliżył nos do torsu mężczyzny, po czym nagle odwrócił się, opadł na cztery łapy i ruszył w krzaki, zostawiając za sobą tylko szelest liści.

Michał osunął się na kolana, dysząc. Ręce mu się trzęsły, ale odruchowo złapał Nikona FE, naciągnął migawkę i pstryknął zdjęcie, które po wywołaniu okazało się rozmazaną sylwetką grizzly, znikającą w zaroślach. „Maria mi nie uwierzy” — wyszeptał, czując, jak pot spływa mu po czole.

 

Aleksander Rybczyński

 

O autorze:

.

Aleksander Rybczyński jest absolwentem historii sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Opublikował ponad dziesięć zbiorów wierszy, w tym debiutancki tomik “Jeszcze żyjemy”, za który otrzymał w 1983 Nagrodę im. Kazimiery Iłłakowiczówny. Zajmuje się także krytyką artystyczną, prozą, publicystyką, dziennikarstwem, fotografią, filmem oraz pracą redakcyjną i wydawniczą.

Fot. Hanka Kościelska

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments