Jan Tomkowski – Mój pamiętnik literacki (31)

man

Pewien laureat Nagrody Pulitzera zapytany, dlaczego pisze wciąż o sobie, odparł: bo to temat, który najlepiej znam. Wolałbym może pisać o powieściach Prousta, lecz w tej dziedzinie mam niewiele do powiedzenia. Jeśli chodzi o własną osobę, jestem najlepszym na świecie ekspertem.

Moja pierwsze eseje dotyczyły głównie książek, czytające i myślące „ja” dochodziło w nich do głosu bardzo nieśmiało. Pisałem o największych pisarzach świata, wcale nie będąc przekonany, że kogokolwiek może zainteresować osoba autora. Z upływem lat zrozumiałem, że warto utrwalić każdy szczegół: wrażenie z lektury, zapamiętany pejzaż, ludzką twarz, odbytą podróż, zdarzenie z pozoru błahe, po prostu przeoczone przez innych.

„Klasztor Maulbronn” miał być książką mniej poważną, za to najbardziej osobistą ze wszystkich, które dotąd napisałem. Jako historyk literatury musiałem czytać (a niekiedy i pisać) o zjawiskach ważnych dla kontekstu epoki czy rozwoju gatunku, lecz niekoniecznie porywających. Wreszcie zajmować się miałem tym, co naprawdę mnie interesuje, pisałem o swoich największych pasjach, również o tych, których nigdy wcześniej nie ujawniałem.

Już w samym tytule zawarta była obietnica podróży – opuszczamy Bibliotekę, by udać się do Maulbronn, śladem Hölderlina, Hessego i Keplera. Dla mnie zaś – śladem mojego przyjaciela Wiesława, który jako jedyny spośród moich znajomych wybrał się do Maulbronn z paroma konserwami w chlebaku, owocami i chlebem, nocując na parkowej ławce, bo po opłaceniu podróży nie stać go już było na hotel. Doskonale go rozumiałem: w owych lat sam podróżowałem niewiele i zawsze oszczędzając na jedzeniu, rezygnując z wszelkich niepotrzebnych luksusów.

Jeździć zacząłem późno i dopiero w okolicach czterdziestki wybrałem się wreszcie do Belgii, w towarzystwie mojego londyńskiego przyjaciela. Razem zwiedzaliśmy muzeum w Brukseli – on część współczesną, zaś ja – sale wypełnione dawnym malarstwem europejskim, zwłaszcza flamandzkim i holenderskim. Jak mógłbym po odbyciu takiej wyprawy nie napisać „Flamandzkiej spiżarni”?

O mojej podróży do Anglii mówił esej „San nie wpada do Tamizy”, którego nie zdołałem w odpowiednim czasie opublikować, bo czasopismo, które zamieściło pierwszy odcinek, drugiego już nie wydrukowało z powodu zamknięcia redakcji. Na ogół podczas zagranicznych podróży najważniejsze okazywały się dla mnie spotkania z obrazami. W Berlinie było oczywiście inaczej, a chociaż widziałem Vermeera (czujny strażnik bardzo nieprzyjemnym tonem nakazał zachowanie dystansu w stosunku do wiszącego na ścianie arcydzieła), myślałem cały czas o buszujących w tym mieście demonach. Oczami wyobraźni widziałem bunkier i Kancelarię Rzeszy – inni turyści ujrzeli tylko tablicę z planem pomieszczeń, chińską restaurację i stację benzynową. Pojechałem do Spandau, widziałem bibliotekę, z której pożyczali książki (mnóstwo książek!) Rudolf Hess i Albert Speer. Byłem w kościele, w którym na pewno ktoś się za nich modlił. Czułem się nieswojo, oglądając mieszkańców Spandau dumnych z zespołu rekonstrukcyjnego ubranego w pruskie mundury z epoki napoleońskiej…

Napisałem także o Gdańsku – mieście, do którego zacząłem jeździć późno, ale zawsze z największą radością, także po to, by podziwiać obrazy w tamtejszym muzeum. O Memlingu pisałem w „Domu chińskiego mędrca”, a „Sąd Ostateczny” był jednym z pierwszych arcydzieł, którymi się zajmowałem, mogąc korzystać z oryginału, nie zwracając uwagi na reprodukcje…

W Gdańsku dużo fotografowałem, zresztą w każdą podróż zabierałem aparat fotograficzny, najpierw proste rosyjskie konstrukcje, potem ceniony przez polskich turystów „Zenit”, wreszcie wschodnioniemiecką jeszcze „Practikę”, którą porzuciłem, gdy na rynku pojawił się maleńki cyfrowy „Sony” . Wymarzonego „Nikona” kupiłem też z opóźnieniem. O tych wszystkich przygodach opowiadam w szkicu „Moje powiększenia”. O doświadczeniach widza filmowego – w eseju „Wychodzę z kina”, raczej pesymistycznym, choć do dziś ściągam filmy z internetu, nagrywam co ciekawsze pozycje z telewizji, a nawet kupuję czasem bilet, choć rzadko bywam usatysfakcjonowany projekcją.

Interesując się malarstwem, filmem, fotografią, nigdy nie straciłem entuzjazmu dla muzyki. Kiedy pani redaktor Hanna Bielawska zaproponowała mi opracowanie godzinnej audycji radiowej, w której będę mógł zaprezentować swoje ulubione utwory muzyczne, ucieszyłem się ogromnie. Najpierw ucieszyłem, a potem oczywiście wpadłem w rozpacz. Zacząłem liczyć minuty i sekundy, na podłodze rósł stos płyt kompaktowych, które koniecznie chciałem przedstawić. Po długim namyśle zdecydowałem się na utwory, w których główną rolę odgrywa najwspanialszy z instrumentów – ludzki głos. Wybrałem więc nielicznych: Hildegardę z Bingen, fragment chorału gregoriańskiego, Monteverdiego, Charpentiera, Bacha, Mahlera, kończąc muzyką Gabriela Fauré. Sąsiad meloman nie mógł mi wybaczyć takiego wyboru. Jak to? A gdzie Haydn, Mozart, Beethoven, Schubert, List, Chopin? No cóż, gdybym dostał tygodniowy cykl muzycznych programów, pojawiliby się na pewno. Ale godzina to strasznie mało i trzeba myśleć o tym, co najbliższe sercu, bez czego naprawdę nie moglibyśmy się obyć.

screenshot-2016-11-25-23-46-23

„Klasztor Maulbronn” przypomniał o jeszcze jednej mojej wielkiej namiętności – przez prawie trzydzieści lat byłem namiętnym palaczem fajki. W eseju „Dwie fajki” opowiadam o stolicach polskiej i europejskiej fajki, o ulubionych tytoniach, wreszcie o palaczach. Nigdy nie przypuszczałem, że po fajkę sięgała niegdyś poetka Ewa Lipska – i w dodatku nabijała ją dobrze znanym mi gryzącym tytoniem, który mniej odpornych przyprawiał o ataki kaszlu…

Oczywiście, przede wszystkim pisałem jednak o Bibliotece i jej najwspanialszych mieszkańcach, takich choćby jak Paul Valéry czy Jorge Luis Borges. Nie pominąłem Miriama ani Gombrowicza, którego opisałem tu jako amatora tenisa (sam zachwyciłem się tym sportem jeszcze w dzieciństwie, gdy przywłaszczyłem sobie żółtą puchatą piłeczkę leżącą w krzakach w pobliżu kortu). W najdziwniejszym eseistycznym tryptyku „Słodycze” pokazałem, co łączyło Cypriana Norwida, Lewisa Carrolla i… Adolfa Hitlera!

Skończyłem, wprowadziłem ostatnie poprawki i posłałem do wydawcy „Ciemnych skrzydeł Ikara”.

Po dłuższym milczeniu zapytałem:

– Przeczytaliście? Podobało się? Wydacie?

Odpowiedź nadeszła szybko:

– Przeczytaliśmy. Podobało się. Nie wydamy.

.

Jan Tomkowski

.

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments