Krzysztof Niewrzęda – Trzeci fragment zamętu

Niedawno okazało się, że rośliny mają układ nerwowy. I jest to niezły hax, bo układ nerwowy to istna centrala telefoniczna. Coś w rodzaju sieci obwodów elektrycznych skręconych z komórek wytwarzających, odbierających i przekazujących sygnały informacyjne, które przesyłane są do pozostałych tkanek. Między innymi sygnałów wytworzonych wskutek odzewu na zewnętrzne akcje. Komórki te działają więc jak neurony. W pochłaniających światło chloroplastach, podczas fotosyntezy powstaje bowiem prąd, który przez te speszjalowe komórki, przylegające do kanałów dostarczających substancje odżywcze, jest przesyłany do innych tkanek zielska. I to jest wierutny rzezak, ponieważ wynika z planu mechanika, że nawet habazie mogą obcykać, co się wokół nich dzieje i odpowiednio na to zareagować. I reagują. Choćby właśnie na światło. Bo w zależności od nasłonecznienia różnie układają swoje liście. A rezerwowo wysyłają jeszcze przekaz do pozostałych liści, żeby wszystkie mogły się przygotować na konkretną dawkę plażowania i zbyt chyżo się nie zbraunić. Kwitują również zły dotyk. Wyczepistym tego przykładem jest mimoza wstydliwa, która nawet po zwykłym miźnięciu jej liścia, składa go tak, jak zamyka się książkę po czytaniu. I to w ciągu ośmiu setnych sekundy. Ziemiopłody muszą zatem na bank odczuwać również ból. Gdyby nie odczuwały, to po co obgryzana przez żyrafę akacja, rozprowadzałaby alkaloidy zatruwające liście na gorzko? Żyrafy mogą więc tylko przez dwadzieścia minut znęcać się nad jedną akacją. Potem muszą se znaleźć inną stołówkę. I to oddaloną o pięćdziesiąt metrów. Ponieważ te drzewa, które rosną w bliższej odległości, są zaraz powiadomione przez obgryzaną akację i prewencyjnie również zatruwają swoje liście. W jaki sposób powiadomione? Poprzez uwalnianie substancji lotnych z alertem w pakiecie. Zresztą Monika Gagliano z University of Western Australia zdążyła już przyklepać, że rośliny wydają także dźwięki, dzięki którym się porozumiewają. Ale to jeszcze nic. Bo niejaki Stanisław Karpiński ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie wymiąchał, że rośliny analizują dane i mają przy tym taki przerób, jak komputery kwantowe. Czyli circa osiemnaście miliardów razy większe niż normalne kompy. Jest to możliwe, ponieważ każdy fotosystem zamienia pobrane fotony, a więc kwanty pola elektromagnetycznego, na sygnały elektrochemiczne, które są nośnikami informacji. A takich fotosystemów w jednym chloroplaście są tysiące. Chloroplastów zaś może być w jednej komórce roślinnej kilkadziesiąt. I to jest szok, gdyż jedna komórka ma taką sieć połączeń i możliwości operacyjnych, że aż piszczy pała. A co dopiero cały układ nerwowy. Nic dziwnego zatem, że zielotwory mogą dawkować energię pobraną ze światła i dokonywać odpowiednich aprowizacji. Że kapią ile energii przeznaczyć na wegetacje, a ile na żniwo. Kumają bowiem bez bugów, ile zasobów utracą wskutek fluorescencji i emisji ciepła. Mało tego. Pamiętają jeszcze jak należy reagować w konkretnych sytuacjach. Może więc wegetarianie i weganie są takimi samymi zwyrodnialcami jak mięsożercy? A może jeszcze większymi?

Należałoby zatem wziąć przykład z ziemiopłodów i odżywiać się samymi biofotonami. W pożywieniu najistotniejszą rolę odgrywają bowiem biofotony, z racji tego że o jakości pokarmu świadczy jego zdolność do magazynowania światła. Tak przynajmniej uważa profesor biofizyki Fritz Albert Popp, który w swojej książce Przekaz jedzenia, czyli co nas odżywia napisał, że „pokarm to przede wszystkim ukryte źródło informacji o uporządkowaniu niezbędnym dla odnowy organizmu. Nośnikiem tej informacji jest światło słoneczne, zawarte w spożywanych pokarmach”. No bo, po co napychać się węglowodanami, albo białkiem, skoro nie idzie o kalorie, tylko o biofotony. Trzeba zatem jakoś je tylko wessać. I są tacy, którzy to potrafią. Jednym z nich jest Dieter Hochegger, który szpanuje tym, że nie ciamka od 1998 roku. A także Walter Omsa Rohrmoser, nazywany alpejskim joginem. Ten nie papusia od 2003 roku. Obaj rżną tylko wodę. Ale w niczym im to nie feści. Uważają wręcz, że mają większy power niż dawniej i są bardziej prężni. I tak jak cała masa anonimowych bretarian są pewni, że odżywiając się biofotonami, wydłużają sobie życie. Nie marnują bowiem sił na procesy trawienne, co normalnie zabiera ponad siedemdziesiąt procent dostarczanej energii. Do tego cieszą się jeszcze, że nie muszą siedzieć na tronie i lepić bałwanów.

Najbardziej znanym nicniejedzącym jest urodzony w 1929 roku w Indiach, Prahlad Jani, który w wieku siedmiu lat wybrał się na giganta i zamieszkał w jakiejś jaskini w Himalajach. Był to nawet supermegagigant, bo facet spędził tam ponad sześćdziesiąt pięć lat. A do tego przez czterdzieści pięć lat nie odzywał się, bo nie miał do kogo. Jak się w końcu odezwał, to nawinął, że przez cały ten czas również nic nie jadł i nie pił. Nie musiał, bo posługując się starożytną techniką jogi, korzystał z kosmicznej energii i to mu wystarczało. Przy okazji truknął jeszcze, że może przejść dwieście kilometrów, nie czując zmęczenia. Czyli co? Bili go w domu kablem bezprzewodowym i wertepy pod kopułą ma. Nidyrydy. W 2003 roku pan precedens zgodził się, żeby przeskanowali go fachmani. Kasę zaraz wystawiła na to indyjska armia, z nadzieją, że jogin nauczy szwejów, jak przetrwać bez jedzenia. No i machina ruszyła. Zorganizowano przeszkloną kanciapę oraz kule szpiegule do stałego nadzoru, a także cieciów, którzy mieli filować, czy stary czegoś nie wtranżala i w końcu zainstalowano jogina. I to na dwa tygodnie. Nawet więc jak dziad się kąpał, to tagowano ilość wody przed i po ablucjach. No bo podejrzewano, że coś z tej wody łyknie. Ale on nie łykał. Dlatego lekarze trochę cykali, że wykorkuje. Po kilku dniach zauważyli jednak, że mimo iż pustelnik nic nie pił, w jego pęcherzu gromadził się mocz. Tylko że ten mocz pojawiał się i znikał. Jogin bowiem produkował go i wchłaniał. I tak na okrętę. Jak jakieś perpetuum mobile. Totalnie więc wszystkich przetrzymał. Po kilkunastu dniach nicniejedzenia każdy inny miałby zanik mięśni, wycieńczenie, uszkodzenia organów oraz utratę wagi. Choć tak naprawdę mógłby zaliczyć deathline, ponieważ normalnie człowiek daje radę tylko cztery dni bez wody. A dziad nie tylko nie pił, ale też ani razu nie odwiedził alfy. Powinien więc otrzepać kapcie choćby tylko z powodu zatrucia moczem. Nic mu to jednak nie robiło. Był zdrowy jak koń. Zakończono zatem eksperyment. Prahlad Jani natomiast, mimo że nie nauczył nikogo jak głodować, wrócił do swojej jaskini. Na odchodne zapodał jeszcze tylko lekarzom, że nigdy nie był chory i nie będzie, co zwłaszcza im weszło na dynię, bo przecież „badania medyczne zrobiły tak niebywały postęp, że dziś praktycznie nie ma już ani jednego zdrowego człowieka”. Może więc Prahlad Jani, po prostu nie jest człowiekiem? Tym bardziej że już całkiem na koniec dorzucił, iż nie jedząc i nie pijąc, będzie mógł żyć jeszcze przez pięć a może nawet dziesięć tysięcy lat.

 Aldous Huxley – Cytaty

.

Krzysztof  Niewrzęda

Obraz: Soraya Hamzavi-Luyeh

..

O autorze:

niewrzeda foto

Krzysztof Niewrzęda (ur. w 1964 r. w Szczecinie) – poeta, prozaik i eseista. Finalista Nagrody Poetyckiej SILESIUS (2011) i Europejskiej Nagrody Literackiej (2009). Nominowany do Nagrody Mediów Publicznych COGITO (2008). Wydał tomy wierszy: „w poprzek” (1998), „poplątanie” (1999), „popłoch” (2000), „popołudnie” (2005), „popiół” (2012), powieść poetycką „Second life” (2010), zbiór esejów „Czas przeprowadzki” (2005) oraz powieści: „Poszukiwanie całości” (1999, 2009), „Wariant do sprawdzenia” (2007), „Zamęt” (2013). Publikował w licznych pismach literackich i społeczno-kulturalnych oraz antologiach w Polsce, a także w tłumaczeniach na języki obce m.in. w Chorwacji, Japonii, Francji, Niemczech i Ukrainie. Mieszka w Berlinie.

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments