
Bajka o Dusigroszu
Był taki facet o nazwisku Grosz. Dopadł go pewien psychopata i zaczął dusić. Krzyczał przy tym:
– Jestem Dusigroszem ha ha ha!
Grosz dobył rewolwer, który miał w kaburze przy boku i strzelił szaleńcowi w bebechy. Psychol padł na ziemię, brocząc obficie i wijąc się. Następnie Grosz polał go benzyną z kanistra i podpalił.
No a co miał zrobić? Ha ha ha. True story.
Magija
Podczas ulewnej burzy, gęsto poprzetykanej błyskawicami, w towarzystwie grzmotów i wściekłych uderzeń piorunów, ujrzany został dziw. Ponad czubkami najwyższych drzew, na wysokiej skale, w niewielkiej jaskini, na krawędzi ukazał się on. Dziw ów w postaci humanoidalnej, z gęstą, zbójecką brodą wyzierającą spod okazałego, szczelnie naciągniętego kaptura czynił magiję. Czynił ją poprzez taniec z płonącą jakoby żagwią w ręce. Kolejne drzewo, rażone piorunem pękało z trzaskiem, kolejny grzmot wstrząsał całą ziemią. Przecudny ów tancerz nie lękał się żywiołu. Chłonął jego pierwotną energię, posyłając w świat strużkę serpentyn siwego dymu. Na ścianach jaskini żwawo tańczyły cienie, a on wywijał kończynami w dzikim tańcu. Kanonada grzmotów przetoczyła się wkoło. Ściana wody uderzyła z nieba. Piorun strącił kolejne drzewo. Leśny cudak skakał na samym skraju groty, zręcznie balansując nogami. Rękami naśladował machanie skrzydłami, bądź z plugawą gracją wykręcał je na wszystkie strony. Dziw, dziw, dziw nad dziwy w taką pogodę, w tak odległym miejscu. Kto ujrzał spectaculum, ten poczuł magiję. Niewielu ich było.
Przypowieść Zen
Pewien młodzieniec chcąc poznać sens życia udał się do Mistrza Zen. Przebył siedem lasów, osiem rzek, dziewięć dolin i dziesięć gór. Po drodze unikał zasadzek i pułapek zastawionych przez pradawne chochliki i mordercze krasnoludki. Po wielu trudach udało mu się dotrzeć przed oblicze Mistrza Zen. Mistrz, z zamkniętymi oczami oraz w spiczastym kapeluszu na głowie, siedział nieporuszony wśród oparów kadzideł.
Gdy młodzieniec wyłuszczył swą sprawę, Mistrz otwarł szeroko oczy, poderwał się na nogi i wybuchnął gromkim śmiechem:
– Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha
Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha Ha
Ho Ho Ho Ho Ho Ho Ho Ho Ho Ho Ho Ho Ho Ho Ho
Głaskał się przy tym zamaszyście po brzuchu.
Następnie chwycił młodzieńca za kołnierz i wyrzucił go za drzwi. Na dodatek solidnie dzieląc go kijem po grzbiecie. Tak oto skończyła się wyprawa młodzika, który chciał poznać sens życia.
Zwidy
A coś czego nie ma, coś co nie istnieje, nie może się po ciebie upomnieć. Nie przemówi zza zasłony swego niebytu.
Zakazane Protokoły Pseudo-Zygfryda
Jesteś fantomem! – ryknął, a głos odbił się w pustych korytarzach.
W tym samym momencie wyciągnął rewolwer i wystrzelił. Huk strzałów podążył za krzykiem. Postać w cylindrze, błyskająca kłami wielkości noży kuchennych i mamiąc swą eteryczną aparycją, niczym nie zadraśnięta, uskoczyła w boczny korytarz. Obłęd eksplodował w jego mózgu. Kosmiczne przerażenie zmroziło kończyny, a ubranie jakoby polane lodowatą wodą, zaczęło lepić się do ciała. Wściekle zagryzł wargi. Strużki krwi popłynęły z ust w dół po brodzie. Zataczając się, od ściany do ściany, brodził poprzez hałdy szkieletów. Nawet nie zauważył kiedy się pojawiły. Odbijał się od brudnych, wiekowych murów. Deptał zmurszałe kości, które pękały z suchym trzaskiem wznosząc tumany starożytnego kurzu. Zewsząd nagie czerepy drwiły z niego pustymi oczodołami i wyszczerzonymi, przegniłymi, szyderczymi uśmiechami. Mógłby przysiąc, że z każdej strony wyciągają się ku niemu oskarżycielskie, kościste palce. Pokazując go sobie nawzajem jak jakiś dziw – jeszcze żywy w krainie dawno umarłych. „Tyś nim jest, tyś nim jest” – szeptały zewsząd głosy skryte w cieniach. Mimo to brnął dalej poprzez mrowie ogołoconych z ciała trupów. Toż to istne cmentarzysko przebrzmiałych upiorów co już nie urzędują w operach – przemknęło mu przez myśl. Nagle zapragnął epickiej arii. Tu i teraz. Sam ją wykona. Stanął w rozkroku, uniósł głowę, otworzył usta ….i zakrakał jak wrona. Szkieletory odpowiedziały sardonicznym szczękaniem i kłapaniem zębiszczami. Ta postać w cylindrze znów gdzieś jakby mignęła w oddali, a korytarzami poniósł się krótki, urwany skowyt, taki jaki wydaje pies gdy podrzyna mu się gardło. Nie widział dokładnie, zwłaszcza, że stosy zwłok zdawały się rosnąć i w niektórych momentach sięgały mu do szyi. Co zdecydowanie rozpraszało jego uwagę.
– Tam nic nie ma, bo jestem tylko ja – łapiąc oddech, nerwowo szeptał do siebie.
Przystanął i oparł się o zakurzoną ścianę. Przez moment pustym wzrokiem wpatrywał się w przeciwległy mur. Zaśmiał się histerycznie i z całej siły przywalił sobie kolbą w głowę. Łuk brwiowy pękł i krew zalała mu prawe oko. Wyjąc z bólu, zanurkował w stertę kościotrupów usypaną przed nim. Tarzał się i miotał pośród nich niczym rażony epilepsją. Kwiczał do tego jak szlachtowane prosię. Był po prostu cholernym, pieprzonym wariatem. Plugawym pomyleńcem w świecie gadających manekinów. Jakby tego było mało, ćpał na potęgę różne świństwa. Od tego wszystkiego tak mu się mieszało we łbie, że nie odróżniał interioryzacji od internalizacji a co dopiero martwych od żywych. Za dnia chodził w szlafmycy, a spać chodził przywdziawszy pickelhaubę. Halucynacje, zwidy i omamy były jego chlebem powszednim. Powykręcane urojenia zsyłały mu wizje sfinksów, których smolisty gulgot układał się w słowa objawienia. „Jesteś tylko nadgniłym hrabią, ujeżdżającym karła” – bełkotały chórem, gdy skretyniałe humanoidalne owady podsuwały mu na tacach wyszczerbione puchary jadowitego wina. Jego jaźń przesiąknięta zarazą, nawet kanibali napawała odrazą.
Z wywalonym językiem, śliniąc się jak zwierzę ocierał się o mur. Spazmatyczne drgawki wstrząsały jego ciałem.
Razu pewnego, przeczytawszy Biblię od tyłu i do góry nogami ujrzał oto (po stokroć, po stokroć) Aniołowie o migotliwych skrzydłach – wygrywający na złotych skrzypcach i diamentowych tamburynach Horst Wessel Lied – śpiewając z nienagannym teutońskim akcentem. A potem to już poszło z górki! Bum, Bum – 99 ran kłutych. A co! Na łeb, na szyję powróz i hopsa sasa szukaj wiatru w polu, co nagle to po diable, eh chłopcze.
Ów wyrafinowany młody człowiek o poetyckim usposobieniu i nienagannych manierach już sam zapomniał po co to wszystko było. Może po nic!?
Inszym znów razem, jak się naniuchał kleju czy też rozpuszczalnika z dodatkami jakowymiś, jak ten skurwensyn przysłowiowy, to ubździło mu się we łbie iż jest jenerałem najjaśniejszego pana. Cesarza Francuzów Bonapartego, ot co! Jenerałem na tanku. Ino, że wtedy nie było tanków. Przebrał się elegancko w żaboty, żakiet, rajtuzy, buty do stepowania ze złotymi klamrami, a na głowę przyodział tzw. „pieróg” z gazety jak to czynili onegdaj malarze pokojowi. Postanowił dokonać przeglądu wojsk. Na środku pokoju ustawił krzesła rzędem. Tyle, że nierówno. Jak nie wrzaśnie:
– Baaaa cz ność! Kurwa, pchlarze pospolici!
I jak nie walnie, pieprznie, huknie, dupnie, pizdnie bambusową lagą po tych krzesłach na odlew. Raz drugi, trzeci, ósmy i tak dali, i tak dali.
– Równać! Jak nie zaskrzeczy histerycznie, ochryple, w wysokich rejestrach.
– Sysorz was będzie przeglądać i musztrować! Zaskomli i zakwili w ten sam deseń. Sysorz, sysorz!
Tłukł tak zapamiętale, że aż połamał laskę. Resztkami sił doobijał jedno z krzeseł. Zrezygnowany siadł na podłodze, opuścił głowę i rzewnie zapłakał. Łzy jak grochy spadały na parkiet.
– Moi wspaniali, złoci chłopcy, tak dzielnie walczyliście pod Waterloo! Tak bardzo was kocham! Łkał i pociągał nosem.
Po czym tęgo pociągnął czysty spirol z piersiówy, poprawił czymś do nosa i skoczył do drzwi.
– Do diaska s tym szyskim. A oczy nabrzmiały mu żyłami i czerwienią.
Z rozmachem otworzył drzwi na oścież, a tam czekała nań niespodziewajka pod postacią poczciwego, skretyniałego Zjadacza Jarzyn o wyglądzie bagiennego potwora. Gdy go ujrzał, wnet się zatrzymał. Uważnie i z niedowierzaniem począł lustrować go lewym okiem. Założył nawet monokl by lepiej wszystko widzieć.
– Najjaśniejszy panie, to ty? Zapytał z niedowierzaniem.
– Nieeeeee. Pokręcił do tego głową.
– Tyś mym rumakiem narowistym! Uśmiechnął się od ucha do ucha.
Dosiadł Zjadacza Jarzyn usadowiwszy się na jego karku. Pewnie chwycił dwóch gałęzi wychodzących z jego głowy, które spełniały rolę poroża. Były porośnięte zielonymi liśćmi.
– Wiooo Rosynancie! Po czym dziabnął niewidzialnymi ostrogami boki swego wierzchowca. Tenże wydał jakieś dziwne dźwięki, ni to gulgot, ni to pomruk i począł ciężko schodzić po stromych, drewnianych, skrzypiących schodach. Jeździec chwiał się, ale trzymał. Dopiero przy wyjściu zawadził o niskie nadproże, a jego głowa z hukiem odskoczyła od tułowia. Nie zrażony tym Zjadacz Jarzyn rozpędził się i pognał gdzieś w noc niosąc uczepione go ciało. Tymczasem okazało się iż głowa była do tułowia przyczepiona solidna sprężyną. Skonfudowana zaistniałą sytuacją długimi susami udała się w kierunku dworca kolejowego. W pokoju na piętrze dogorywał stos obitych i połamanych krzeseł, nieodznaczonych weteranów spod Waterloo.
Szymon Orzędała
.
O autorze:
Rocznik 1986. Człowiek o wielu obliczach. Człowiek o tysiącu twarzy. Święty i grzesznik. Jestem niczym kot skradający się poprzez wymiary czasu. Pełznę poprzez rzeczywistość. Jestem postacią fikcyjną. Jestem zbiorowa halucynacją. Sztuka jest młotkiem, którym należy okładać publiczność po głowie.
.
.
.
.
Szymon Orzędała tworzy świat pełen groteski i onirycznych wizji, który przypomina atmosferę twórczości Bruno Schulza czy Witolda Gombrowicza. Szczególnie uderza bogaty, barokowy język pełen archaizmów mieszany ze współczesną polszczyzną – to tworzy specyficzny kontrast językowy, który wzmacnia surrealistyczny efekt. Autor bawi się konwencjami różnych gatunków, jednocześnie je przerysowując i ośmieszając. To literatura dla czytelników ceniących eksperyment językowy i nie bojących się absurdu.