Jan Tomkowski – Jak działa dziś cenzura?

Screenshot 2017-04-29 23.22.44

Pod koniec 2016 roku otrzymałem zaproszenie na sesję organizowaną w Poznaniu przez profesora Radosława Okulicz-Kozaryna, poświęconą zapomnianym polskim poetom drugiej połowy XIX wieku. Odpowiedziałem, że nie przyjadę, lecz mogę nadesłać wspomnienie, które wyjaśni może nieświadomym niczego uczestnikom konferencji, dlaczego jest to temat dla mnie dość szczególny.

Profesor Okulicz-Kozaryn zgodził się, a nawet zachęcał do pracy, wymógł nawet napisanie streszczenia po angielsku i rozmaitych biurokratycznych oświadczeń, a potem… zrezygnował z publikacji tekstu. Miał się on ukazać w czasopiśmie „Wiek XIX”, którego redakcja, jak się zdaje, wymogła na profesorze odstąpienie od druku. To dość szokujące, bo nie odnosiłem się w nim do żadnych aktualnych tematów politycznych, nikogo jak sadzę nie obrażałem, a opisywałem jedynie historię badacza literatury w schyłkowym okresie istnienia PRL i pierwszych latach Trzeciej RP. Napisałem prawdę – nie dla wysokiego honorarium (nie było w ogóle przewidywane), nie dla żadnych zaszczytów (nigdy ich nie doświadczałem). Napisałem, by prawda była znana dzisiejszym młodym polonistom.

Chyba wymagałem za dużo.

Zresztą – oceńcie sami.

Krótka historia Samobójców i marzycieli

Na początku 1986 roku zatrudniono mnie wreszcie w Instytucie Badań Literackich, w utworzonej niedawno pracowni pozytywizmu kierowanej przez Janusza Maciejewskiego. Nie wymagano ode mnie zbyt wiele, ale – powodowany zwykłą przyzwoitością – zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu nowych tematów. Prus, Orzeszkowa i Sienkiewicz nie wystarczali młodemu, pełnemu energii poloniście, który marzył o przełamywaniu stereotypów i wydobywaniu z zapomnienia tekstów niedocenionych, pokrytych kurzem, niegdyś może nawet skandalizujących?

Zainteresowałem się więc poezją, o której bardzo mało mówiły podręczniki. Na studiach polonistycznych ograniczano się do lektury Asnyka, Konopnickiej ewentualnie Faleńskiego, czyli największych gwiazd „epoki niepoetyckiej”. Tak, to prawda, że dramatowi poświęcano jeszcze mniej uwagi, ale tutaj akurat nie spodziewałem się wielkich rewelacji. Nasze życie teatralne drugiej połowy XIX wieku przebiegało w szczególnych warunkach i trudno było liczyć na odkrycie spoczywających w archiwach czy bibliotekach nieznanych arcydzieł.

Szybko zorientowałem się, że ciekawej poezji w tych czasach nie brakowało, była ona jednak niszczona i marginalizowana przez bojowych publicystów, atakowana przez nieprzyjaznych krytyków w rodzaju Piotra Chmielowskiego, a z upływem lat coraz rzadziej czytana! Następcy dawnych historyków literatury polskiej po prostu powtarzali ich nieprzychylne opinie o poetach, często nie zaglądając w ogóle do tekstów! Być może zresztą wnikliwi badacze „pracy organicznej” i „pracy u podstaw” mieli po prostu do liryki tak zwane drewniane ucho? To się przecież zdarza…

Zwrócił się wówczas do mnie Janusz Maciejewski z dość niesamowitą propozycją: czy nie opracowałbym antologii poezji polskiej okresu pozytywizmu dla „Biblioteki Narodowej”, wydawanej przez Ossolineum. Wahałem się tylko przez chwilę, bo oczywiście miałem ochotę zrobić potężny tom, który ukazywałby w zupełnie nowym świetle twórczość tej epoki. „Antologia poezji polskiej drugiej połowy XIX wieku” – taki tytuł miało nosić nowatorskie dzieło, które zacząłbym od Assunty Norwida, przypominając, że w momencie wybuchu powstania styczniowego Norwid przekroczył dopiero czterdziestkę i miał przed sobą jeszcze dwie dekady twórczego życia. Na końcu – chyba Nad głębiami Asnyka. A w środku Gomulicki, Aspis, Zagórski, Stebelski, Sowiński? Chyba nigdy na polonistyce o nich nie słyszałem.

W moim archiwum zachował się dość szczegółowy projekt antologii: osiem arkuszy wydawniczych wstępu, mniej więcej czterysta stron maszynopisu gromadzącego najważniejsze utwory poetyckie (obrazki społeczne, liryka patriotyczna, liryka religijna, erotyki, satyry i humoreski itd.). Przewidywany termin ukończenia: rok 1990.

Trochę przerażała mnie praca dla tak zasłużonej firmy, no i serii stawiającej niemałe wymogi. Tomy BN-owskie opatrzone były wstępem o charakterze małej monografii, najeżone licznymi przypisami, utrzymane na najwyższym poziomie redakcyjnym. Nie byłem edytorem, poruszałem się jeszcze bardzo niepewnie na pozytywistycznym gruncie. Wtedy pomyślałem o dobraniu współpracownika, który doda mi odwagi. Kiedy Ewa odrzuciła moją ofertę, zwróciłem się do młodej badaczki z Opola, zdolnej, sympatycznej i jak się zdawało niekonfliktowej. Uzyskałem zgodę i zaczęliśmy przygotowania.

Nasze kandydatury zostały przez redakcję „Biblioteki Narodowej” zaakceptowane i wtedy wybuchł skandal. Okazało się bowiem, że podczas gdy jeden z szefów BN-u rozmawiał z Januszem Maciejewskim, drugi złożył identyczną propozycję mojemu koledze z pracowni pozytywizmu. Nie wiedziałem, co zrobić w tej sytuacji. Kolega uważał, że powinienem po prostu zrezygnować. Uznałem jednak nierozsądnie, że sprawy zaszły już zbyt daleko.

Wymyśliłem rozwiązanie, które wydawało mi się sprawiedliwe (opinia odosobniona, rzecz jasna).

Zasugerowałem, by każdy z nas złożył w Ossolineum konspekt planowanej książki, a wydawca zdecyduje, który projekt bardziej mu odpowiada. Uczciwe? Wcale nie, bo mój kolega ani myślał przystać na tę propozycję. Wycofał się obrażony i na placu boju zostaliśmy sami.

Tak, miała to być wspaniała i bardzo potrzebna polonistom pozycja, świadcząca, że nie tylko Asnyk i nie tylko Konopnicka pisali w tej epoce ważne wiersze. Bo inni byli od nich może nawet ciekawsi, a na pewno już bardziej oryginalni, skłóceni ze swoimi czasami, których nienawidzili. O tym chcieliśmy pisać. Koncepcja zarysowywała się pięknie, lecz…

Jeździłem nocami z Łodzi do Opola, trzy przesiadki, osiem czy dziewięć godzin w jedną stronę, choć to w sumie niewiele, zaledwie 160 kilometrów. No tak, ale brakowało bezpośredniego pociągu.

Pomyślałem, że zanim przygotujemy dużą antologię, warto spróbować swoich sił publikując nieco mniejszą pozycję, zapowiadającą książkę BN-owską.  Mniejszą i lżejszą, bardziej literacką, jednym słowem – książkę do czytania dla miłośników poezji, a nie tylko specjalistów.

Jej pomysłodawcą był właściwie Edward Kolbus z Wydawnictwa Łódzkiego, który opublikował antologię Kaskaderzy literatury poświęconą Hłasce, Bursie, Wojaczkowi, Stachurze, jednym słowem – rozmaitym literackim potępieńcom, polskim odpowiednikom francuskich „poètes maudits”. Książkę przyjęto niejednolicie, a ci, co najwięcej wybrzydzali, mieli chyba za złe autorowi, że próbuje coś pożytecznego zrobić i w dodatku robi to w Łodzi, a przecież wartościowe pozycje ukazywać się mogą jedynie w Warszawie albo Krakowie. Co gorsza, Kaskaderzy sprzedawali się znakomicie, a tego już konkurencja wybaczyć nie mogła.

Edward zapytał mnie, czy w poezji wcześniejszej nie znalazłbym autorów, których losy były równie tragiczne.

Tylko na to czekałem!

Alkoholicy, szaleńcy, samobójcy, gruźlicy zmarli w trzydziestym roku życia – iluż ich snuło się po Warszawie, Krakowie i Lwowie akurat wówczas, gdy Świętochowski opracowywał swoje budujące manifesty, a pozytywistyczna prasa nawoływała do fizycznej eksterminacji poetów opisujących żal, smutek i rozpacz! I w tej haniebnej nagonce udziału nie odmówili ani pan Prus, ani pan Sienkiewicz, którym zawsze (prawie zawsze?) żyło się jednak wygodniej niż owym nieszczęsnym artystom zasługującym przynajmniej na współczucie.

Leonard Sowiński źle skończył, Władysław Ordon przeżył trzydzieści pięć lat w mroku obłędu, Maria Bartusówna umarła mając trzydzieści jeden lat, wspaniała „siłaczka”, która chciała zostać wiejską nauczycielką. Stanisław Grudziński przeżył ją o rok! Ludwik Brzozowski, adiutant Mierosławskiego podczas powstania styczniowego, otruł się – podobno z miłości. Włodzimierz Stebelski, chyba najwspanialszy z tych kompletnie zapomnianych i odtrąconych pisarzy popadł w alkoholizm i doświadczył choroby psychicznej. Pojechał jeszcze do Tworek, napisał piękny reportaż opublikowany w „Tygodniku Ilustrowanym”, a potem powiesił się tuż przed Wigilią.  Jeśli dobrze pamiętam, znalazłem nawet dwóch poetów, którzy umarli z głodu.

To był temat – równie atrakcyjny, co niebezpieczny.

Ktoś powiedział mi, że Julian Tuwim umarł pracując nad wyborem wierszy Stebelskiego, choć inni twierdzą, że tłumaczył wtedy operetkę. Wszystko jedno – gdyby takie wydanie doszło do skutku, historycznoliterackie pleciugi może nie majaczyłyby więcej o „romantycznych epigonach”. Przedsmak tego, co mnie czeka, otrzymałem podczas sesji polonistycznej, a pani, która na mnie napadła, nie czytała w ogóle Stebelskiego. Zapytałem ze smutkiem:

„Jak może pani mówić o poezji drugiej połowy XIX wieku bez znajomości jednego z jej najważniejszych autorów?”

Wszyscy uważali, że byłem bardzo niegrzeczny.

Dopiero po latach zrozumiałem, że na tej sali tylko ja i moja współpracowniczka znaliśmy wiersze autora Romana Zero.

Książka nazywała się od początku Samobójcy i marzyciele – choć sam wymyśliłem ten tytuł, nie miałem jakoś do niego przekonania. Ale prawie wszystkim się podobał, zaś innego pod ręką nie było. Projekt był cudownie prosty: ośmiu poetów i osiem poświęconych im esejów, osiem wyborów wierszy, osiem niekonwencjonalnych  not biograficznych plus wstęp. Dokonaliśmy bez wielkich sporów podziału pracy, każdy wziął na warsztat czwórkę naszych nieszczęśników. Pomyślałem, że będzie to doskonałe ćwiczenie przed Antologią poezji polskiej drugiej połowy XIX wieku.

Książka powstała naprawdę bardzo szybko, bo zapału nam nie brakowało.

A jednak – nie zdążyliśmy!

Wydobyłem niedawno pożółkły, liczący 370 stron maszynopis, który nigdy nie ukazał się drukiem. Zachowana i ostateczna wersja z 1987 roku różni się znacznie od późniejszej o kilkanaście lat książki, znanej – mam nadzieję – przynajmniej niektórym czytelnikom. Przede wszystkim na karcie tytułowej pojawiają się jeszcze dwa nazwiska, nie ma motta, a zamiast Eseju o zabijaniu poetów pojawia się wstęp, który był wspólnym dziełem autorskiej pary. W wersji pierwotnej brakowało ponadto Krótkiego kalendarium zabijania poetów, które dopisałem już sam, znacznie później.

Największe zmiany dotyczą jednak wyborów wierszy. Ograniczę się do kilku przykładów. W starym maszynopisie znalazło się szesnaście wierszy Leonarda Sowińskiego, w książce pozostało ich już tylko siedem. Zniknęły: Fragment powieści, Sunt lacrimae rerum!, Dysonanse, Odpowiedź, Do młodziutkiej dziewicy, Płacz senny, Tu i tam, Hymn anielski, Modlitwa pańska. W wersji dla Wydawnictwa Łódzkiego Ludwik Brzozowski, świetny choć kompletnie zapomniany poeta, reprezentowany był dwudziestoma utworami (to już prawie maleńki tomik autora, który nigdy własnej książki poetyckiej nie wydał), w edycji książkowej ukazało się zaledwie dziewięć jego wierszy. Z bólem skreśliłem jedenaście tytułów (Biały pokoik, Rozmyślania, Prośba, Nad Wartą, Marzyciel, Nasz dowódca, Pobudka, Apel, Dzień krwawy, Wieczór i ranek, W jesieni). Podobne redukcje dotyczyły sześciorga pozostałych poetów.

Nie znoszę skrótów doradzanych przez niemądrych redaktorów posługujących się rozmaitymi badaniami rynku, z których ma wynikać, że czytelnik aprobuje książki do stu stron objętości, a obszerniejszych już nie kupuje. Takie rozumowanie uważam za nonsens, ale po 1989 roku wydanie wierszy zapomnianych poetów naprawdę graniczyło z cudem. Musiałem decydować, czy wypuścić w świat książkę w okaleczonej postaci, czy dalej trzymać ją w szufladzie, gdzie leżała już od kilkunastu lat!

W wersji książkowej antologia skurczyła się mniej więcej o połowę – może z korzyścią dla wydawcy, hurtownika albo księgarza, lecz na pewno nie autorów, a tym bardziej zapomnianych poetów, których wiersze wydobywaliśmy z tomików stanowiących bibliograficzną rzadkość albo z pożółkłych czasopism, jeszcze niedostępnych w internecie, którego oczywiście w tych latach nie było. Podobnie jak kserografu. Używaliśmy do pracy kartek papieru, długopisów i maszyn do pisania.

Kiedy złożyliśmy maszynopis, Wydawnictwo Łódzkie ogłosiło upadek, a wkrótce potem zakończyła się i nasza współpraca. Antologia poezji polskiej drugiej połowy XIX wieku nigdy nie powstała. Samobójcy i marzyciele trafili do szuflady.

Wszyscy chwalili pomysł wydobycia z zapomnienia twórców nie należących do kanonu literatury polskiej XIX wieku. Podobały się i eseje, i niekonwencjonalne noty biograficzne, tu i tam w wyborach wierszy recenzent czy redaktor znajdował jakąś perełkę świadczącą, że nasze wyobrażenie o liryce drugiej połowy XIX wieku wymaga znaczącej korekty. Antologia się podobała, ale nie rokowano jej rynkowego sukcesu, o który po 1989 roku wszyscy zabiegali.

Pukałem do różnych drzwi – o ile dobrze pamiętam, książka powędrowała do Wydawnictwa Literackiego, PIW-u, „Czytelnika”, oficyny Prószyński i S-ka, może jeszcze gdzieś, już nie pamiętam wszystkich przygnębiających historii. W tej ostatniej firmie głos zabrała pewna warszawska literatka, produkując recenzję złożoną z trzech słów. Wyglądało to mniej więcej tak: „wiersze nudne i niemodne”. Tę recenzję przypięto spinaczem biurowym do mocno już postrzępionego maszynopisu. Trzeba było widzieć minę literatki, gdy powiedziałem jej na jakimś spotkaniu przy Krakowskim Przedmieściu: „czytałem pani recenzję”. Zżółkła, zbladła, zzieleniała i wykrztusiła: „pan nigdy nie powinien dostać tej recenzji do ręki”.

Coraz bardziej zniechęcony, postanowiłem skorzystać z dobrych rad Pawła Tryzny, łódzkiego bibliofila i edytora, właściciela firmy Correspondance des Arts publikującego książki niskonakładowe na prawach rękopisu, korzystającego z tradycyjnych technik poligraficznych. Obiecał, że doradzi mi, gdzie kupić najtańszy papier i nauczy mnie sklejania okładek. Policzyłem wszystkie ewentualne koszty – chciałem tylko obdarzyć Samobójcami i marzycielami większe biblioteki i paru badaczy. Wyszło jednak, że mam za mało pieniędzy, pracownikom IBL-u w stopniu doktora wówczas się nie przelewało. Któregoś dnia wybrałem się więc do Ministerstwa Kultury i zaproponowałem, że pokryjemy w połowie koszty wydania Samobójców i marzycieli. W połowie – moje pieniądze, w połowie – ministerialne, bo przecież książka nie była moją autobiografią, lecz tomem wierszy z przeszłości, skarbem narodowym, częścią wspólnej narodowej tradycji. Ministerialny urzędnik odpowiedział chłodno, że instytucja nie dysponuje podobną sumą. Jak szepnięto mi na ucho, znacznie większe pieniądze wydawano codziennie na obiad w dobrej restauracji dla ministerialnych gości. Lecz żywi muszą jeść, a co ich obchodzą wiersze umarłych poetów?

Podczas gdy ja jeździłem po kraju, spotykałem się z różnymi osobistościami, pisałem listy, prosiłem i błagałem, moja współpracowniczka manifestowała jedynie swoje niezadowolenie. Cichutka doktorantka nabrała pewności siebie i stała się lokalną gwiazdą. Jej pensjonarskie fumy skutecznie zablokowały wydanie Samobójców i marzycieli w niedużej firmie, która chciała nam zapłacić parę groszy po prostu do kieszeni, bo nie stać jej było na opłacenie rujnującego wydawcę podatku. Współpracowniczka nazwała mnie wtedy aferzystą i porównała do sprawców afery rublowej i alkoholowej. A kiedy profesor Tadeusz Budrewicz, naprawdę kompetentny i ogromnie nam życzliwy, wytknął jej kilka błędów i nieścisłości, oświadczyła, że niczego poprawiać nie będzie, a na wydaniu książki „w ogóle jej nie zależy”. W obraźliwym liście tytułowała mnie nawet per „szanowny pan”! I oświadczała „szanownemu panu”, że wydanie książki jest jej „zupełnie obojętne”.

Jak to obojętne, myślałem. Jak możemy – jako historycy literatury – być obojętni wobec takiego dramatu i tak rażącej niesprawiedliwości? Dopiero potem zrozumiałem, że taka postawa płynie z najzwyczajniejszej troski o własną karierę. Zapomniani poeci, dla których trzeba było dopiero wywalczyć miejsce w obrazie naszej literatury, to było zadanie zbyt ryzykowne. W końcu jest tyle innych, znacznie bezpieczniejszych tematów! A w perspektywie – habilitacja, profesura i pogarda dla nieroztropnych nonkonformistów…

Na początku nowego stulecia udało mi się jednak zainteresować wydaniem książki ówczesnego redaktora naczelnego „Czytelnika” – miłego i rozsądnego edytora, który miał odwagę wprowadzać na rynek pewne nowe nazwiska i nie lekceważył odkryć może niezbyt komercyjnych, ale dla kultury mimo wszystko ważnych. Opowiedziałem mu o moich niechcianych bohaterach, Stebelskim, Mironie, Ordonie, Sowińskim, Bartusównie… Słuchał cierpliwie i gotów był książkę wydać pod warunkiem uzyskania jakiejś uczelnianej dotacji. Zaczęliśmy liczyć, przekładać stronice na stosowne kwoty, czyli wiersze na pieniądze (tego zapomniani poeci chyba by mi nie wybaczyli). Wyszło, że książkę trzeba skrócić, no i jakoś rozwiązać sprawę czterech tekstów i czterech wyborów wierszy, których autorką była unikająca kontaktów ze mną była współpracowniczka.

Czasem miewam dobre pomysły i któregoś wakacyjnego dnia mocno zdesperowany usiadłem nad obszernym maszynopisem Samobójców i marzycieli. Wyrzuciłem wszystko, co moja była współpracowniczka napisała i przydzielone jej części zrobiłem na nowo. Poczułem się lżej, spełniając ciążący na mnie od tylu lat obowiązek. Teraz nie musiałem już pisać, prosić, błagać.

Pracowałem wówczas w Akademii Świętokrzyskiej i mój dyrektor zgodził się wesprzeć mocno skrócone wydanie książki. Okazało się jednak, że suma podana przez redaktora naczelnego „Czytelnika” jest nie do zaakceptowania dla prowincjonalnej uczelni. W moim instytucie podobne pieniądze wystarczały na publikację aż pięciu niewielkich książek. Dyrektor zaproponował inne rozwiązanie: książka ukaże się w Wydawnictwie Akademii Świętokrzyskiej. Współpraca z grafikami ułożyła się znakomicie, udało się nawet załatwić przyzwoite honorarium dla artysty z Paryża, który zaprojektował okładkę. Po wydrukowaniu antologia wyglądała naprawdę ładnie, tyle że nigdzie nie można było jej kupić.

Kiedy pojechałem do Kielc, idąc ulicą Sienkiewicza zaglądałem do każdej księgarni. W tej ostatniej powiedzieli mi, że książki Wydawnictwa Akademii Świętokrzyskiej dostępne są tylko w jednym punkcie na terenie uczelni, w dni powszednie, od 11 do 13. Zdążyłem dotrzeć przed zamknięciem, poprosiłem o 10 egzemplarzy. Miła pani wybałuszyła oczy: mamy tylko jeden!

Pani Majka z księgarni PIW-u przy Foksal chciała sprzedawać moją książkę, ale musiała mieć fakturę od wydawcy. Lecz kielecki wydawca nie wiedział, co to faktura ani też, jak ją sporządzić, więc inicjatywa upadła. Samobójcy i marzyciele pozostali książką pod złym znakiem, prawie dziś nieznaną.

Właściwie nie miałem prawa się skarżyć, bo przecież nie marzyłem nigdy, że Samobójcy i marzyciele staną się bestsellerem, a wiersze Brzozowskiego czy Grudzińskiego trafią pod strzechy. Podczas mojego kolokwium habilitacyjnego przeczytałem Szynkownię, a szczerze zdumiony Jarosław Marek Rymkiewicz wykrzyknął: ależ to Baudelaire!

To już chyba niemało?

Ostatecznie trzymałem w ręce elegancki egzemplarz z lakierowaną okładką. Samobójcy i marzyciele miały być wyzwaniem, a może raczej aneksem do oficjalnej historii literatury, spychającej na margines większość poetów drugiej połowy XIX wieku. Gdybyż jeszcze wszyscy badacze epoki zechcieli tę tak potrzebną książkę przeczytać!

Screenshot 2017-04-29 22.47.46

W Instytucie Badań Literackich odbywały się niegdyś coroczne przeglądy wykonanych prac. Kiedy z dumą pokazałem pachnący jeszcze świeżą farbą drukarską egzemplarz Samobójców i marzycieli, spotkało mnie mało sympatyczne przyjęcie. Pewien profesor hołdujący palpacjonizmowi (metoda ta pozwala z dobrym skutkiem badać klatkę piersiową, jamę brzuszną i nerki, lecz w przypadku książek okazuje się niekiedy zawodna) ujął w dwa palce moja książkę i zawyrokował:

– To jest popularyzacja. To jest nic nie warte!

– Może by pan profesor zajrzał do środka?

Pokręcił głową i w wyniku pewnej administracyjnej manipulacji pozbawił mnie miesięcznego wynagrodzenia.

Klątwa otaczająca Stebelskiego i jego kolegów najwidoczniej jeszcze działała.

.

Jan Tomkowski

BIBLIOGRAFIA

P. Chmielowski, Zarys najnowszej literatury polskiej (1864-1897), Kraków 1898.

P. Chmielowski, Współcześni poeci polscy. Szkice. Petersburg 1895.

P. Chmielowski, Historia literatury polskiej, t. 6, Warszawa 1900.

E. Kolbus, Kaskaderzy literatury, Łódź 1986.

J. Krzyżanowski, Adam Asnyk, poeta czasów niepoetyckich, w: W kręgu wielkich realistów, Kraków 1962.

J. Tomkowski, Samobójcy i marzyciele, Kielce 2002.

P. Verlaine, Les poètes maudits, Paris 1884, wyd. 2 Paris 1888.

..,

Szanowny Panie Profesorze,

na grudniowej konferencji Pański szkic został przedstawiony z pominięciem paru fragmentów, które ze względu na ściśle prywatny charakter mógłby wygłosić tylko ich Autor. Dzięki temu jednak uwaga słuchaczy skupiła się nie na osobach, ale na prawidłowościach rządzących obrazem naszej przeszłości, co potem zaowocowało w dyskusji. Jednak w przekonaniu redaktorów materiałów pokonferencyjnych wspomnieniowa konwencja i owa naruszająca prywatność osób trzecich zawartość niektórych partii Pańskiego szkicu uniemożliwiają zamieszczenie go w “Wieku XIX”. Mimo to pozostaję z najwyższym uznaniem dla Pańskiego wkładu w przywracanie pamięci o poetach czasów niesprzyjających poezji.

Łączę słowa poważania

Radosław Okulicz-Kozaryn

.

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

 

Obraz: Rafal Olbinski

 

Subskrybcja
Powiadomienie
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Mariusz Wesołowski
6 years ago

Ten rodzaj cenzury nigdy nie zniknie, chyba że zmieni się ludzka natura (na co oczywiście nie liczę). Stąd wielka pożyteczność Internetu – jak na razie. Wprawdzie dał on publiczny głos wszystkim idiotom świata, ale i mądrzy ludzie mają na nim szansę wypowiedzi.