Dariusz Bitner – Esej o samotnym człowieku 

W tej chwili tak naprawdę interesuje mnie tylko jedno: co dalej. Nie powinno mnie to interesować, dalej bowiem nie ma nic, nie potrafię jednak odpędzić od siebie nachalnego i pełnego niedowierzania wyczekiwania. Nie potrafię też pozbyć się lęku, drżenia ścięgien i włókien całego mojego rozlazłego, zaniedbanego ciała.

Strach jest bezzasadny, a mimo to — monstrualny.

Próbuję wmówić sobie, że może coś jeszcze być… kto wie, czy nie dlatego właśnie strach przybiera na sile. Nie może być nic i tylko drażnię umysł wyobrażając sobie wszystko, czego być nie może.

W takich okolicznościach zawsze liczę na cud. Robi tak każdy, chociaż cud nigdy się nie zdarza. Cuda stają się, gdy nikt na nie nie czeka. Ironią świata nadprzyrodzonego jest to, że za nic ma wyczekiwania i wymogi rzeczywistości. Byłoby to zresztą trywialne, gdyby cuda zajmowały się rzeczywistością. Gdyby tylko czekały na opresję, warując dzień po dniu w niebycie — a na wyciągnięcie ręki. Przerażający jest czyn nieodwracalny — napisałem kiedyś. Wiedziałem, czułem, że należy tak żyć, by nigdy nie znaleźć się w zaułku, z którego nie ma wyjścia. Nie zatrzaskiwać za sobą drzwi, nie ważyć się na czyn ostateczny. Człowiek nie jest godny szafować ostatecznością. Dziś już wiem: nieodwracalność jest stanem trwałym. Przypisanym świadomości, przypisanym i nakazanym. Więc jeśli zaczyna przerażać — trzeba pogodzić się z życiem w bezustannym przerażeniu. Wiem o tym, niestety, dopiero teraz.

Przypomniał mi się „Esej o samotnym człowieku”. Napisałem go jakieś dziesięć lat temu, kilka godzin po tym, jak zszedłem z barierki balkonu na IX piętrze. Właściwie można powiedzieć, że bezpośrednio po tym, jak zszedłem czy też może spadłem — bowiem przez te kilka godzin leżałem nieprzytomny, może nieprzytomny z wysiłku, nic tak przecież nie wyczerpuje, jak strach ponad siły. A może tylko pijany do nieprzytomności.

Zacząłem pisać, gdy tylko otworzyłem oczy, dygocząc i dygocząc, cały czas. Jakoś uratowałem się, zapełniając maczkiem nie wiem już ile kartek formatu A-4. Maszynopis, po skrótach, miał 34 strony. Nigdzie nie udało mi się go opublikować, ale też nie martwiłem się tym. Właściwie nawet nie chciałem, by ktoś czytał, jak to przestraszyłem się samotności i jak przeraziła mnie nieodwracalność jednego kroku w niewłaściwym kierunku. Leżałem w rzygowinach, zafajdany nieprzyzwoicie — gdy Weronika wróciła. Nie mogłem wstać, a ona nie miała tyle siły, by przenieść mnie na łóżko. Moja dzielna Weronika. Myła mnie na podłodze, z braku ręcznika — mokrą flanelową koszulą. Zajmowała się mną jak niemowlakiem, bo też przez kilka dni nie umiałem powstrzymać się od robienia pod siebie.

Wszystko będzie dobrze — mówiła wtedy — a gdy to potem opiszesz, okaże się, że jak zwykle tylko gówna chodzą ci po głowie. — I śmialiśmy się. A ja, śmiejąc się — srałem wodnistą, cuchnącą mazią. Nawet nie gównem.

Byłem szczerze zdumiony tym, co napisałem. Tym, na jakie powoływałem się przykłady literackie, nie wahając się nawet przed użyciem — do dziś nie wiem na ile dokładnych — cytatów. Tym, jakich używałem terminów przy opisach zmian fizjologicznych, zachodzących w organizmie podczas nagłego osamotnienia, czy nieodwracalnych procesów degradacji biologicznej, będącej następstwem trwałej izolacji. Oraz tym, do jakże obrazoburczych, dla wyobrażenia o moim samotniczym trybie życia, doszedłem wniosków. Byłem szczerze zdumiony tym, jak bardzo bałem się samotności. Jaki okazałem się bezradny i — w dosłownym tego słowa znaczeniu — sparaliżowany. Nie wolno być samotnym — napisałem na samym końcu czy też ktoś za mnie napisał, bowiem nie pamiętam, bym ja to zrobił. Bowiem prędzej dałbym sobie rękę uciąć, niż przyznałbym się, że człowiek nie powinien być samotny.

Prawdopodobnie całe-całe życie było tak, że to ktoś pisał za mnie, posługując się moją ręką i głową. Biedna moja głowa. (Ręki mi nie żal). Nigdy nie objawiło się to tak bezwzględnie, jak podczas pisania „Eseju o samotnym człowieku”, zawsze jednak — przy pewnym szczególnym natężeniu uwagi — było to zauważalne. To, co wyzwolone i smutne kobiety zwykły nazywać instrumentalnym traktowaniem — jest betką w porównaniu z tym, jak niewiadome siły literackie traktowały moje ciało i, na dodatek, rozum jeszcze.

Piszę teraz nie bez wysiłku, pokonując wszelkie możliwe i niemożliwe (czyli — wszystkie) sprzeciwy, ale nie mam już nic do stracenia. MOGĘ PISAĆ PRZECIWKO SOBIE JAK NIGDY DOTĄD. Pisanie przeciw sobie zawsze jest pisaniem bardziej dla siebie, niż dla czegokolwiek innego. Jest pisaniem dla oddychania, nawet dla mrugania powiek, dla całego skomplikowanego procesu trawienia i dla przerażająco niezmordowanego bicia serca. Tak, zabrnąłem w ślepy zaułek, tak, zaplątałem się w tej niewidzialnej sieci słów. Już nic nie będzie dobrze.

Jest środek nocy, późna jesień, parno i duszno. Leżę skulony na środku pokoju. Zmarzłem, nie mam na sobie nic, pocę się i drżę z zimna. Tyle razy opisywałem nagiego mężczyznę na środku pokoju… Takie było moje literackie wyobrażenie samotności. Wydawało mi się fikcją i metaforą, a proszę — jest prawdziwe, jest dosłowne. Jest naprawdę. Nie po raz pierwszy tak jest.

Słowa napisane wracają do mnie. Stają się. W najmniej oczekiwanym momencie rzeczywistość powtarza to, co napisałem. Czym jednak jest rzeczywistość i skąd pewność, że słowa rzeczywistością nie są. Kto wymyślił rozdźwięk między stworzonym słowem, a stającym się faktem.

Nie zdążyłem nauczyć się pokory wobec tego, co napisałem. Udało mi się wszakże odczynić za pomocą słów to, co za pomocą innych słów pochopnych mogłoby się stać. Chciałem tym zabiegiem udowodnić prawdziwość swoich podejrzeń; zrozumiałem, że jestem w posiadaniu mocy, o jakiej nie śniło się baśniowym czarodziejom. Z przerażenia uschła mi ręka, pióro potoczyło się w ciemny kąt. Bez mała rok snułem się po ziemi jak potępieniec i nie umiałem napisać trzech połączonych w wyraz liter. Czasami udawało mi się napisać jedną literę. Wtedy w środku dnia stawało się ciemno, z nieba leciał czarny deszcz, na niebie bezgłośnie rozbłyskiwały srebrzyste zygzaki. Nie miałem po co żyć.

Powoli jednak wszystko wracało do normy. Coraz mniej trudu wkładałem w chodzenie, bez wysiłku pokonywałem krawężniki, a nawet schody, dłoń już mi nie drętwiała, z każdym dniem łatwiej i ładniej zapisywałem litery. Jakbym po raz drugi uczył się pisać. Przechodziłem etap stawiania kanciastych kulfonów, pilnowałem, by laseczki stały w miarę równym szeregu, by brzuszki się wybrzuszały, krzesełka nie przewracały i tak dalej. Któregoś dnia kilka liter, jak kuleczki rtęci, poturlało się ku sobie i złożyło wyraz. Parę dni później w taki sam sposób ulepiło się kilka wyrazów. Kilka kropel potu skapnęło z mej głowy na kartkę. W niecałe dwa miesiące po raz drugi opanowałem sztukę pisania. Może już nie tak ładnego, jak niegdyś, z całą pewnością naznaczonego strąceniem w przepaść — wystarczającego jednak, by pisać. Oczywiście nauczka nie poszła w las. Już nie ważyłem się na eksperymenty, zaklęcia doczesne, igranie z mocą. Pozwoliłem, by pisanie — z moim trudem i całym poświęceniem — szło swoją drogą. Siaką czy owaką, dobrą czy złą — ale taką, jaka miała być.

Bałem się. Do tamtej pory wyobrażałem sobie, że wszystko co się dzieje, każde zło, każde niepowodzenie, jest dla mnie w konsekwencji dobrodziejstwem. Wszystko potrafię obrócić w słowa, ujarzmić i wykorzystać, przenicować w literaturę. Nie straszne mi były ani kataklizmy ani fatalizmy, gdziekolwiek byłem, cokolwiek się działo, zawsze, dzień i noc pracowała moja kancelaria, gromadziła informacje, szeregowała fakty, obmyślała frazy, sentencje i puenty, nikt z zewnątrz nie miał szans, by wedrzeć się do środka i zniszczyć panujący tam ład. Żadna tragedia, nawet ta przewracająca mnie jak cios obuchem, nie mogła zaszkodzić i nigdy nie szkodziła kancelarii, pracującej niezależnie, przetwarzającej wszystko w słowa. Aż okazało się, że to tylko złudzenie. Że utracić mogę wszystko w jednej chwili, że nie ja decyduję o pisaniu. Nie tylko o tym, co piszę, ale też że w ogóle piszę cokolwiek.

I już nie miałem złudzeń. I już nie miałem złudzeń, jaką za to wszystko płacę cenę. Kancelaria wystawiła mi teraz dokładne rachunki, każde opowiadanie kosztowało mnie odpowiednią liczbę godzin życia mniej. Z każdym słowem znikała bezpowrotnie szczegółowo w raporcie kancelarii wyliczona ilość energii życiowej. Po skończeniu każdej literackiej pracy zapadałem na zdrowiu, leżałem tydzień albo miesiąc bez sił. Wszak nic nie powstaje z niczego. Jak śmiałem wyobrażać sobie inną możliwość.

Magiczna moc słów nie brała się z mojej siły. Wręcz przeciwnie: zabierała mi siłę, by wieść życie niezależne, by stwarzać fantomy atakujące mnie znienacka.

Piszę tak, bo wiem, że już żaden rachunek, żaden raport z mojej kancelarii nie wyjdzie. Kancelaria jest pusta. Przestała pracować. Stosy papieru walają się po podłodze. Rachunki zostały zbilansowane. Niepotrzebne już kartoteki, dokumenty, fiszki — pomieszały się, gubiąc swój sens raz na zawsze. Weronika odeszła.

Mogę pisać cokolwiek. Nic jednak nie jest warte zapisania.

Wychodzę na balkon, tuż za balustradą stoi mgła. Nie widzę nic, nie słyszę nic, na tym osiedlu cisza musi być czymś złowieszczym. Po plecach spływają mi krople. Wzdłuż rowka pełznie ślimak, na barki wdrapują się lodowe pająki. Trochę się boję, tak, trochę się boję. Ale czy zdarzyło mi się przeżyć bodaj minutę bez mniejszego lub większego lęku. Uśmiechnąłem się na myśl bezinteresownego sofizmatu, jaki mimowolnie, na jałowych obrotach mózgowej maszyny, ułożyłem: gdyby ten bezustanny lęk nagle zniknął — dopiero bym się przeraził!

,

Dariusz Bitner

,

Fragment z książki „Mała pornografia”

© Copyright by Dariusz Bitner, Szczecin 2003

 

O autorze:

01

Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments