Grzegorz Kozyra – Thelonious Monk Quartet At Salle Pleyel

Niezapomniane koncerty [10]

W niezwykłej książce Grzegorza Kozyry “Mój jazz”, muzyka, uznana kiedyś w totalitarnych krajach rządzonych przez komunistów za świadectwo degeneracji zachodniej kultury, jest tylko tłem do rozważań autora, powracającego, na falach emocji i z dystansem wyrafinowanego intelektualisty równocześnie, do heroicznych czasów studenckiej młodości, dramatów zmagania się z egzystencjalnymi wyzwaniami i cierpieniami miłości, której idealizm rozbijał się o banał i powierzchowność. Genialni muzycy jazzowi wprowadzali w świat pełen zagrożeń zaczarowane dźwięki swoich wirtuozowskich instrumentów, piękno i harmonię, umiejętność nazywania emocji i oswajania losu. Dmąc w ustniki i uderzając w swoje instrumenty dodawali sił do przetrwania i poszukiwania prawdziwej drogi. Bohater opowieści Kozyry podróżuje z nimi do najskrytszych zakątków wyobraźni, uczestniczy także w koncertach, które na zawsze przeszły do historii jazzu i kultury.

AR

.,

Thelonious Monk Quartet, At Salle Pleyel, Paris (1969)

 

Utwory: I Mean You; Ruby, My Dear; Straight No Chaser, Bright Mississippi, Light Blue, Epistrophy, Don’t Blame Me, I Love You Sweetheart of All My Dreams, Crepuscule With Nellie, Bright Mississippi, Nutty, Blue Monk.

Zespół: Thelonious Monk – fortepian, Charlie Rouse – saksofon tenorowy, Nate Hygelund – kontrabas, Austin “Paris” Wright – perkusja, Philly Joe Jones – perkusja w utworze Nutty

 

15 grudnia miał się odbyć w Paryżu, w Salle Pleyel koncert Monka. Pianista krążył po Europie, koncertował w przypadkowym składzie, ale strasznie chciałem go zobaczyć, gdyż wiedziałem, że jest z nim coraz gorzej. Choroba psychiczna się pogłębiała. Mówiło się o schizofrenii, choć nie było na to żadnych dowodów, a lekarze rozkładali ręce. Na pokładzie samolotu spotkałem Everetta LeRoi Jonesa, dzisiaj znanego pod pseudonimem Amira Baraki, czarnoskórego poetę i działacza społecznego, który po śmierci Martina Luthera Kinga postanowił walczyć o prawa swoich współbraci. Nie poznał mnie, ale ja zbliżyłem się do niego i pogratulowałem kilku tomików, które ostatnio wydał.

Baraka nie chciał rozmawiać o polityce. Mówił o jazzie, a w zasadzie tylko o Monku jako postaci świetlanej, najwybitniejszym Murzyńskim kompozytorze. Powtórzył chyba za jakimś znanym krytykiem, że to „Bela Bartok jazzu”. Nie chciałem z nim polemizować. Trochę dlatego, że lubiłem Monka, a trochę dlatego, że nie znałem tak jego twórczości, jak Milesa Davisa czy Herbie Hancocka. Na lotnisku Orly poszliśmy na kawę, poopowiadaliśmy sobie nad czym ostatnio pracujemy i pożegnaliśmy się na chwilę, gdyż Baraka załatwiał jakieś sprawy swojego wydawnictwa, ja natomiast postanowiłem wstąpić do Luwru. Pomyślałem, że świat wyglądałby pięknie, gdybyśmy odwiedzali tylko muzea i sale koncertowe. Ale tak oczywiście nie było.

 

W mojej przybranej ojczyźnie, w Stanach Zjednoczonych Ameryki, wszyscy żyli dwoma wielkimi wydarzeniami: lipcową wizytą człowieka na księżycu i festiwalem w Woodstock. Misja Apolla zakończyła się wielkim sukcesem, co wszyscy mogli obejrzeć na ekranach telewizorów. A w sierpniu odbył się w Woodstock największy festiwal muzyczny na świecie, na którym triumf święcili Jimi Hendrix, Janis Joplin, The Doors, Jefferson Airplane, The Who, The Band i inni wielcy rocka. Młodzież zdemolowała miasteczko, ale nie na tyle, by prasa nie obwieściła, że był to triumf muzyki i rockowego szaleństwa. Nie byłem tam, nie wierzyłem też za bardzo tym krytykom, którzy twierdzili, że Woodstock stworzył prawdziwy ruch pokojowy. Młodzi ludzi interesowali się przede wszystkim muzyką i sobą.

 

Ale to nie było już teraz ważne. Za chwilę wejdę do Salle Pleyel, muzycznej oazy klasycznego szczęścia, do prawdziwej sali koncertowej z czerwonymi wygodnymi siedzeniami, i uzyskam odpowiedzi na kilka pytań. Czy Monk rzeczywiście jest w słabszej formie? W jakiej kondycji jest jego sekcja, bo słyszałem, że to przypadkowi muzycy, zabrani na tournée po Europie w ostatniej chwili? Jakie utwory Thelonious zagra? Czy tylko swoje? Marzyło mi się posłuchać Round Midnight, może ostatni raz na żywo… a także Epistrophy, utwór, który jest wyznaniem muzyka szukającego z obłędem w oczach takiego dźwięku, który nigdy nie istniał, a który trzeba odkryć.

 

Baraka siedzi w foyer i rozmawia z jakąś białą kobietą. Tak. Rozpoznaję ją, to oczywiście przyjaciółka Monka, niektórzy mówią, że kochanka, Pannonika de Koenigswarter. Ma na sobie białą sukienkę, długie jasne rękawiczki i nie wygląda na 55 lat. Jazz jest jej życiem od lat. Kusi swoim zachowaniem, ale nade wszystko jest filantropką, więc wielu muzyków uważa ją za mamę, babcię, przyjaciółkę, księżnę, baronową itd. Poznała Charlie Parkera, była przy nim kiedy odchodził z tego świata; Bud Powell dzięki niej miał przyzwoity pogrzeb, zaopiekowała się Artem Blakey`em, można powiedzieć, że była managerem Jazz Messengers. Teraz jeździ po Europie z Monkiem i się nim zajmuje. Opowiada właśnie, jak Monk grał w Berlinie i Londynie, i prezentował się podobno świetnie. Krytycy pisali o jego zmartwychwstaniu. Baraka chyba w to nie wierzy.

 

Wchodzimy na salę. Mam bardzo dobre miejsce w pierwszym rzędzie. Rozglądam się i widzę kilka znanych osobistości ze świata kultury, gdzieś niedaleko siedzi Andrè Malraux, do niedawna minister kultury w rządzie de Gaulle`a. Od czerwca bezrobotny De Gaulle, niestety, nie wytrzymał presji społeczeństwa francuskiego i po wydarzeniach paryskich podał się do dymisji. Zaraz za mną dostrzegam Juliette Greco z mężem Michelem Piccolim. Trzeba jednak już siadać. Gasną światła. Publiczność się niecierpliwi. Jest jakieś zamieszanie. Ktoś mówi, że Thelonious jeszcze nie przybył.

Jest. Jest. Wchodzi ociężałym krokiem, duży, lekko zgarbiony, w swojej nieodłącznej czapeczce, w eleganckim garniturze i z brodą mnicha, długą, postrzępioną i posiwiałą. Za nim kroczy jego przyjaciel, z którym gra od kilkunastu lat, saksofonista Charlie Rouse i dwóch młodych ludzi, z którymi podróżuje po Europie od dwóch miesięcy. Nie znam ich możliwości, chyba nikt na sali nie wie, kto to jest. Monk zaczyna, ale jakby zastanawia się od jakich dźwięków rozpocząć. Rozlegają się gwizdy. Po chwili już słyszymy znajome nuty I Mean You, dobrego poczciwego bluesa skomponowanego w latach 40. z Colemanem Hawkinsem. Blues rozgrzewa salę. Kompozytor spocony wyciera twarz chusteczką, kontrabasista zdejmuje marynarkę.

Ruby, My Dear wykonywany jest w typowy dla Monka sposób. Akordy wybrzmiewają przy mocnych uderzeniach klawiszy, Rouse doskonale wyczuwa harmoniczne umiejętności i spokój lidera. Gra w miarę lirycznie i efektownie przekonany o zaletach kochanki. Ona poddaje się marzeniom, nie ucieka, ale wręcz rzuca się w ramiona ukochanego. Monk w swojej improwizacji to potwierdza. Jego ręce wytrwale pracują, w blasku świateł lśnią jego dwa, duże złote pierścienie. Nic nie wskazuje na słabą formę mistrza. Jego mistrzostwo polega na specyficznej pracy lewej ręki, która nie mknie po klawiszach, ale wzbogaca muzykę o dysonanse i dziwaczne przejścia.

 

W kolejnym utworze Straight No Chaser doskonale to można posłyszeć. Akordowa moc Monka pozwala Charliemu improwizować bardzo spokojnie. Bodajże Miles Davis twierdził, że tylko nielicznym dęciakom udawało się zrozumieć intencje Monka. Rouse do nich się zaliczał. Lider rewelacyjnie kreśli linię melodyczną, by po chwili załamać ją i przejść w inną tonację. Gra ze swobodą powtarzając wielokrotnie te same dźwięki. Oklaski rozlegają się po zakończeniu słynnego standardu. Ale publiczność nie jest zadowolona. Patrzę na Barakę. Kręci głową. Coś jest nie tak. Monk wygląda coraz gorzej. Sekcja jakby nie pracowała razem z nim. To nie jest wspólnota.

 

Mistrzostwo poznaje się jednak w ciągłej improwizacji. Dusza artysty takiego jak Monk nie umiera, nawet nie zamiera na chwilę. Ona powstaje, ona się budzi z letargu, wyłania z biednego, schorowanego ciała. Im dłużej Monk gra, tym jest lepiej. Rouse kontrapunktowo, jakby na pamięć, tworzy improwizację i skala jego porozumienia z liderem budzi już nie tylko podziw, ale i zachwyt. W doskonałym momencie pojawia się na sali jeden z najlepszych perkusistów jazzowych świata – Philly Joe Jones. Wright oddaje mu pałeczki, a ten zamaszyście i z przytupem przystępuje do dzieła.

 

Nutty to kolosalne dzieło emocji i rytmu. Monk jakby zapomniał o bólu istnienia, dokonuje cudów na fortepianie. Jones gra świetną solówkę, publiczność prawie wstaje z miejsc. Widzę kątem oka Barakę i Pannonikę. Szaleją razem z muzykami. Jones wciąż uderza precyzyjnie i mocno. Monk podnosi się i patrzy na grę swojego słynnego kolegi. A Jones wali i wali w bębny i talerze. Publiczność gwiżdże. Rouse przybliża się do mikrofonu. Zabrzmią jeszcze znane dźwięki tematu Monka. I Joe Jones wraz z oklaskami widowni opuszcza scenę.

 

Końcówka koncertu jest dziesięciominutowym solowym popisem pianisty. Tematów jest mnóstwo, a Monk uwija się w nich jak cudowne dziecko, jak dziesięcioletni Mozart, jak siedmioletni Chopin. Jest genialnym dziecięciem od fortepianu. Przemierza skale, budzi z letargu nuty i oddaje się improwizacji. Celująco zdaje egzamin na Mistrza. Nikt na sali oczywiście nie rozumie, po co to jest i dlaczego Monk przestaje czuwać nad swoim zespołem. A Baraka wie o co chodzi, puszcza do mnie oko. Chyba domyślam się dlaczego. Tak po prostu miało być. Thelonious chce się otworzyć, potwierdzić swoje zdolności i zachwycić widownię skalą swojego talentu. Za tym stoi Pannonika, nieformalny doradca i manager Monka. „Jestem z wami” – chciałem krzyczeć. Ale uspokoił mnie kolejny temat zagrany z filigranowym wdziękiem i precyzją. Widownia jeszcze raz wstaje z miejsc, rozlegają się gromkie oklaski. Ktoś za mną gwiżdże. Czy to nie Michel Piccoli? Odwracam się. Nie… to nie on. Młody człowiek uśmiecha się do mnie, przyznając się do szaleńczego aplauzu.

Po koncercie miałem coś powiedzieć Barace, ale on znikł. Prawdopodobnie poszedł do muzyków. Żałowałem, że Monk nie zagrał Round Midnight. Tak na to czekałem. Dzisiaj w świecie zagubionym, w czasie postarzałym, w grymasach niepokoju, chciałem posłyszeć dźwięki mowy ptaków i zamienić się w posłusznego sługę Mistrza, dla którego mogę zrobić wszystko. O północy świat wydawał się magiczny. I takiej magii chciałem. Światła już wygasły. Na kolejny koncert Monka trzeba będzie poczekać kilka lat. Może wtedy, ale kto to wie, zagra melodię nocnej ciszy. Kompozycję pogrążającego się w mroku, zdezorientowanego, samotnego, szalonego  artysty.

 

Grzegorz Kozyra

…...,…..

Książka

“Mój Jazz”

już się ukazała

 .

……

O autorze:Screenshot 2015-04-29 00.31.42

Grzegorz Kozyra: eseista, poeta, dziennikarz. Autor czterech tomów eseistycznych: W CZASIE NIEDOKOŃCZONYM (2005), DUCH SŁOWIAŃSKI (2009), CIEŃ I MAGNOLIE (2013), PODRÓŻE Z ORFEUSZEM (2016).

.

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments