Mariusz Wesołowski – CZAR CZARTORYSKICH

Państwo polskie zakupiło zbiór książąt Czartoryskich!

screen-shot-2017-01-02-at-5-52-06-pm

Ogłoszona 30 grudnia 2016 roku w światowych mediach wiadomość o zakupieniu zbiorów książąt Czartoryskich przez państwo polskie podziałała na mnie jak zapach magdalenki na Prousta. Nagle przypomniałem sobie liczne godziny, sumujące się z czasem w całe dnie, które jako młody chłopiec spędziłem w krakowskich muzeach, niekiedy uciekając do nich od obrzydłej szkoły, a jeszcze częściej od dokuczliwej ludzkiej codzienności.

W latach sześćdziesiątych, poza letnim sezonem turystycznym, muzea w Krakowie były przeważnie puste. Często bywałem jedynym gościem w zalanych wiosennym słońcem salach kamienicy Szołayskich z ich wypolerowanymi parkietami i kakofonią średniowiecznych pigmentów na pobielonych ścianach (to była ekspozycja krakowskiej sztuki cechowej do końca XVIII wieku, teraz znajdująca się w domu biskupa Erazma Ciołka przy ulicy Kanoniczej). W podobnie samotniczym stylu wędrowałem przez woniejące formaliną amfilady Muzeum Przyrodniczego Polskiej Akademii Nauk, wówczas przy ulicy Sławkowskiej, pod szklanym spojrzeniem wypchanych egzotycznych zwierząt. Czasami udawałem się na Wawel, gdzie jednak chętniej odwiedzałem katedrę, niż zbiory zamkowe, które były dla mnie zbyt skąpe i sterylne (obecnie atmosfera jest tam jeszcze gorsza).

Najczęściej jednak chodziłem na ulicę Świętego Jana, biegnącą na północny wschód od Rynku Głównego w kierunku Plant, przy której znajdowały się aż trzy muzea. Muzeum Archeologiczne, niemal sąsiadujące z domem w sieni którego mój dziadek miał niegdyś warsztat srebrniczy, już w 1967 roku zostało przeniesione do byłego klasztoru świętego Michała przy zachodnim odcinku ulicy Poselskiej (ja mieszkałem wówczas przy jej wschodniej części). Z jego pierwotnej lokalizacji pamiętam tylko nudne rzędy gablot z glinianymi garnkami i zagadkowy posąg Światowida w szarym blasku zakurzonych świetlików. Muzeum Historyczne Miasta Krakowa mieściło się w kamienicy Krauzowskiej pod numerem 12. Nad jego biedermeierowo przytulnymi i zatłoczonymi stosami eksponatów pokojami wciąż jeszcze unosił się duch Ambrożego Grabowskiego, krakowskiego zbieracza starożytności par excellence.

screen-shot-2017-01-02-at-5-54-15-pm

Most westchnień i Klasztorek, około 1915 roku

No i wreszcie – w kilku budynkach przy północnym końcu ulicy, połączonych napowietrznie tak zwanym „mostem westchnień” – było tam Muzeum Czartoryskich (wtedy bez „Książąt” w nazwie). Jego brama prowadziła na schody obwieszone pamiątkowymi panopliami z puławskiej Świątyni Sybilli, pierwotnego zarodka muzeum. Sale na piętrze wypełnione były porcelanowymi miśnieńskimi figurkami, rubinowym szkłem i rżniętymi w kryształ saskimi kulawkami; dalej w ściennych gablotach objawiały się barokowe kurioza, dziwacznie uformowane perły, nautilusy, krwawoczerwone gałązki koralu, średniowieczne emalie, renesansowe miniatury i rokokowe wachlarze. Za mostem westchnień, którego wewnętrzne ściany były obwieszone płotami tureckich namiotów zdobytych pod Wiedniem i obstawione husarskimi półzbrojami oraz karacenami, rozpoczynała się moja ulubiona część muzeum, zbrojownia. Otwierało ją kilka połączonych ze sobą alkow, które zawierały głównie pamiątki historyczne z kolekcji księżnej Izabelli: „buciki Montezumy” (w rzeczywistości japońskie nagolenniki), domniemane miecze krzyżaków i templariuszy (pochodzące z późniejszych okresów), ale również autentyczną szpadę walońską Karola XII, zdobytą w 1810 roku przez Polaków pod Fuengirolą szablę lorda Blayney’a i watowany żupan hetmana Żółkiewskiego, nie mówiąc już o rzadkiej niemieckiej pawęży piechoty z drugiej połowy XV wieku, świetnych okazach siedemnastowiecznych rapierów oraz polskich mundurach z okresu wojen napoleońskich.

screen-shot-2017-01-02-at-5-59-20-pm

Jedna z sal muzealnych w 1968 roku (z przewodnika „Zbiory Czartoryskich” Zdzisława Żygulskiego Jun., fotograf nieznany) 

Dalsze sale zawierały pamiątki po sławnych ludziach – między innymi gęsie pióro Woltera, relikwie Abelarda i Heloizy, krzesło Szekspira (oczywiście bardzo wątpliwej autentyczności), ramię Stefana Czarnieckiego, rzekomą czaszkę Jana Kochanowskiego, hetmańskie buławy, klucz od biurka Fryderyka Wielkiego, wreszcie kilka obiektów związanych z Napoleonem (pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy podczas konserwacji rozprostowano miękką aksamitną czapkę, którą Napoleon nosił w trakcie odwrotu spod Moskwy – przedtem uważaną za furażerkę pozasłużbową oficera polskich szwoleżerów gwardii – okazała się ona rytualnym nakryciem głowy prawosławnego popa !) Były tam też ordery po księciu Józefie Poniatowskim i epolety z munduru, w którym utonął pod Lipskiem. Nie pamiętam już, gdzie wtedy znajdowała się galeria malarstwa ze słynną „Damą z gronostajem” Leonarda, którą niestety niedouczeni dziennikarze wciąż jeszcze od czasu do czasu obelżywie nazywają „Damą z łasiczką”.

screen-shot-2017-01-02-at-6-02-46-pm

Relikwiarz z czaszką Jana Kochanowskiego 

Muzeum Czartoryskich było dla mnie w tamtych latach mikrokosmosem przeszłości, prawdziwą grotą Aladyna, w której przy każdej prawie wizycie odkrywałem nowe skarby albo nowe aspekty skarbów już przedtem widzianych. Niestety gdzieś w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych główny budynek muzeum zaczął się walić, ponieważ jego budowniczowie oszukali księcia Władysława Czartoryskiego i napchali w mury piasku. Najciekawsze obiekty kolekcji zostały więc przeniesione do tak zwanego Klasztorku i do Arsenału, gdzie umieszczono je – bardzo szczęśliwie – w oryginalnych dębowych gablotach, zachowując przez to atmosferę dziewiętnastowiecznej wystawy muzealnej. Ale poprzednie bogactwo i różnorodność ekspozycji zniknęły – jak się później okazało – bezpowrotnie. Trzeba jednak powiedzieć, że ta minimalna wystawa zawierała mimo wszystko parę przedmiotów, których wcześniej w muzeum nie zauważyłem, na przykład szokująco realistyczną mahoniową czaszkę, barokowy symbol vanitas, oraz piękny flet z kości słoniowej, który dzięki mojemu pośrednictwu pojawił się w jednym z wczesnych wierszy Krzysztofa Lisowskiego, wtedy bliskiego kolegi z polonistyki.

W roku 1978, pod koniec studiów historii sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim, zacząłem pracę w dziale grafiki Muzeum Narodowego w Krakowie. Zbiory Czartoryskich były oficjalnie od 1951 roku częścią tego muzeum, lecz stanowiły tak zwany dział zamknięty, czyli ani nie poszerzający swej kolekcji poprzez zakupy lub darowizny, ani nie przekazujący posiadanych obiektów do innych działów. Nadawało mu to w praktyce nieco elitarny status, co odzwierciedlało się tyleż w trudności otrzymania tam etatu, co w nieco zazdrosno-złośliwym nastawieniu doń reszty pracowników MNK. Dobry przykład takiej Schadenfreude stanowiła krążąca po muzeum opowieść o pewnej młodej, świeżo zatrudnionej przez Zbiory Czartoryskich historyczce sztuki, która – będąc wyznaczona do oprowadzania jakiejś ważnej zagranicznej delegacji – z tremy lub niewiedzy otworzyła nietypowo skonstruowaną gablotę ze złej strony i wysypała na ziemię bezcenny porcelanowy serwis z XVIII wieku. Wszyscy jednak kochali gwiazdora Oddziału Czartoryskich, „Itka”, czyli docenta (później profesora) Zdzisława Żygulskiego Juniora, którego encyklopedyczna wiedza dorównywała jego dobroci i uprzejmości.

screen-shot-2017-01-02-at-6-04-11-pm

Obecny wygląd głównego budynku Muzeum XX. Czartoryskich

Zbiory Czartoryskich odwiedziłem ponownie dopiero w roku 2008, prawie w trzydzieści lat po mojej ostatniej tam wizycie. Chociaż byłem ucieszony tym, że powróciły one do pierwotnej, wreszcie odremontowanej siedziby, ta radość miała krótki żywot. Zamiast pamiętanego uprzedniego bogactwa ujrzałem jeszcze jeden produkt bieżącej muzealniczej mody, która – może nie całkiem bez racji – przedkłada wystawienie kilku dobranych eksponatów nad tradycyjny embarras de richesses. Sale niegdyś wypełnione po brzegi arcydziełami i kuriozami były teraz niemal puste, obrazy Leonarda, Rembrandta, Breughela i Crivelliego wisiały na szarych płóciennych ekranach. To już nie byli moi Czartoryscy.

Nie pamiętam, jak długo trwał pierwszy remont budynków muzealnych w PRL-u, który słynął między innymi z wieczystych remontów, lecz wiem z internetu, że obecny – drugi – remont Muzeum Czartoryskich rozpoczął się niemal dokładnie siedem lat temu. Zbiory mają być ponownie otwarte dla publiczności w 2017 roku. Niesposób powiedzieć, czy fakt ich właśnie dokonanego zakupu przez państwo będzie miał na to jakikolwiek wpływ. Trudno mi jednak żywić nadzieję, że czar Czartoryskich – jedno z najpiękniejszych wspomnień mej wczesnej młodości – jeszcze kiedykolwiek powróci na ulicę Świętego Jana w Krakowie.

.

Mariusz Wesołowski

.

Grudzień 2016- styczeń 2017

screen-shot-2017-01-02-at-10-08-43-pm

Okno budynku Muzeum XX. Czartoryskich (fot. Wiesław Pułczyński)

.

O autorze:

Mariusz Wesolowski – (ur. 1954), absolwent polonistyki i historii sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego, od roku 1982 mieszka w Kanadzie.

.

.

.

 

.

.

/

Subskrybcja
Powiadomienie
10 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Mariusz Wesołowski
7 years ago

To ciekawa historia, Alku, ja jej sobie nie przypominam, musiało mnie nie być na tym seminarium. Pamiętam, że chyba w okresie Solidarności bodajże Terlecki opublikował artykuł o tym, z jaką łatwością można było ukraść „Damę” z Arsenału, myślałem zatem, że tam nawet alarmu nie było. Z drugiej strony doskonale pamiętam kaftan bezpieczeństwa ukryty przez ochroniarzy za „Hołdem pruskim” w Sukiennicach przed ceremonią nadawania personelowi MNK odznaczeń przez Jabłońskiego w 1979 roku…

wojdylo
7 years ago

Szanowny Panie,
nie chcę się czepiać, ale apostrof to graficzny znak głoski, która wypadła. Nie ma więc żadnego uzasadnienia w deklinowaniu nazwisk typu Rooney, Clooney, Blayney, bo tam nic nie wypada. Więc jeśli można jeszcze poprawić Blayney’a na Blayneya – będę wdzięczny niezmiernie.
Krzysztof Wojdyło

Barbara Lekarczyk-Cisek
7 years ago

Bardzo interesujący artykuł, przede wszystkim dlatego, że odsłania w prawdziwie proustowskim stylu mało komu znaną, a tu osobiście przeżytą historię wczesnego Muzeum Książąt Czartoryskich. Byłabym wdzięczna, gdyby Pan pociągnął ten temat i przypomniał także znaczące wydarzenia, jak choć wystawę “Polaków portret własny”. Pozdrawiam serdecznie!

Gość
7 years ago

U zarania dziejów, królem zwykle zostawał największy wioskowy bandyta. Mili i kulturalni ,albo ginęli w przedbojach, albo w ogóle nie stawali do walki. Nowy herszt/król,cesarz lub inny car, aby utrzymać się na tronie musiał podzielić się władzą i dochodami z resztą sobie podobnych, którzy ( poza przywilejami i tytułami )mieli jeden tylko obowiązek: pilnować interesów państwa! Jak z tego obowiązku wywiązała się nasza arystokracja wiemy wszyscy: Europa nie zna podobnego przypadku w swej historii. Niestety, nic się nie zmieniło, żadnej refleksji ani namysłu: Czartoryski odsprzedał nam coś co i tak było nasze. Tak, polska kultura bardzo zyska, eksponaty są bezcenne, ale jak w tym dowcipie: “niesmak pozostał”Polska nie ma już arystokracji, jesteśmy po sowiecko/niemieckim resecie z przystawkami. Elity musimy budować na nowo i niestety jest to proces równie krwawy jak w zamierzchłych czasach. Oby nam się udało, bo jest o co się bić.

Mariusz Wesołowski
7 years ago
Reply to  wojdylo

Drogi Panie Krzysztofie,
Dziękuję za uwagę o używaniu apostrofu, które jednak nie ogranicza się tylko do brakujących liter (obszerne omówienie tej kwestii znajdzie Pan na http://www.jezykowedylematy.pl/2010/10/nazwiska-obce-kiedy-stawiamy-apostrof/ , gdzie proszę szczególnie zwrócić uwagę na przykład nazwiska „Kennedy”). Powiem jednak szczerze, że w przypadku pisowni obcojęzycznych nazwisk w polskich tekstach bardziej kieruję się ich harmonijnym brzmieniem, niż jakimikolwiek regułami ortografii (co widać w moim przekładzie „Weselnej skrzyni” Vernon Lee). Wolę raczej popełnić ortograficzne przestępstwo, niż okropny zgrzyt.

Mariusz Wesołowski
7 years ago

Droga Pani Barbaro,
Serdecznie Pani dziękuję za uprzejme słowa i temat rzeczywiście zamierzam pociągnąć, ale niekoniecznie w kierunku wystawy „Polaków portret własny”, której osobiście nie uznaję za wielkie osiągnięcie wystawiennicze (poza, rzecz jasna, pokazaniem wielu do tamtego czasu nie eksponowanych obiektów). Dałem tej opinii – przyznam, że w raczej okrężny sposób, ostatecznie wciąż pracowałem wtedy w MNK – wyraz w mojej recenzji w „Echu Krakowa” z 11 października 1979 roku, pod tytułem „Nasz portret własny”. Była ona jednak wystarczająco obrazoburcza, aby sprowokować polemiczną recenzję Elżbiety Grzegorczyk („Twarzą w twarz z Polakami”,„Echo Krakowa”, 27-28 października 1979 roku).

Mariusz Wesołowski
7 years ago
Reply to  Gość

„Czartoryski odsprzedał nam coś co i tak było nasze”. Nawet jeżeli kupione za pieniądze Czartoryskich? Taka opinia podlatuje bardzo mocno komunizmem. Pozwolę też sobie przypomnieć, że książę Adam Czartoryski był prezesem polskiego rządu powstańczego w latach 1830-31, wskutek czego został przez cara zaocznie skazany na karę śmierci, jego dobra w zaborze rosyjskim były skonfiskowane, a on sam musiał dokończyć życia na emigracji we Francji. Wcale dobrze jak na nie wywiązującego się z patriotycznego obowiązku polskiego arystokratę…

krzysztof wojdyło
7 years ago

Drogi Panie Mariuszu,
oczywiście lepsze ortograficzne wykroczenie, niż zgrzyt estetyczny, ale odmiana nazwiska typu Kennedy nie ma tu zastosowania, bo przed wypadającą samogłoską mamy spółgłoskę (proszę jednak zwrócić uwagę, iż NMs Kennedym). Tak, czy owak Blayneya jest nie tylko poprawnie, ale i lepiej wygląda.
Pozdrawiam
PS Alek Rybczyński – mój kuzyn, poręczy za moje kompetencje językowe, gdyby Pan je miał.

Mariusz Wesołowski
7 years ago

Proszę więc mieć litość nad Pańskim kuzynem i nie zmuszać go do „poprawiania” pedantycznych błahostek.