Marek Sołtysik – Ten Oleś, brat Maksa

Fragment nie ukończonej jeszcze vie romancée pod roboczym tytułem 

Zazdrosny talent. Bracia Gierymscy.

 

Poczuł się do żywego dotknięty, gdy brat w obecności tego dziwnie wspaniałego człowieka warknął, spojrzawszy na obraz, nad którym on, Oleś, pracował dzień za dniem od czterech miesięcy:

– A mówiłem durniowi, żeby zielonego nie dawał!

A on nie tyle chciał, ile musiał wydobyć biel kamizelki, ruszając ją pędzlem poprzez zieleń. W tym zestawieniu nie mogło być inaczej. Nie brał pod uwagę, że może zieleń szwajnfurcka  nie była tą zielenią; że może ten malarski eksperyment jest nieudany. Nie mógł – bo był za blisko.

Bliskie okazało się takie skojarzenie: w twarzy sławnego brata, w momencie kiedy przy tym mężczyźnie bez nogi i prawie świętym zdecydował się nazwać go durniem, zobaczył oczy, których zły, wilczy błysk przywołał mu z pamięci oczy, a może jedno oko ojca, łapiące bliskie źródło światła – pewnie z tej dużej nastolnej lampy – kiedy za błahe przewinienie wplatał w swe mocne ręce żandarma splecione w warkocze włosy Bini, tej pięknej, łagodnej siostry, i potrząsał jej głową najpierw, potem nią całą.

Aleksander nastroszył się na myśl, że w nim także, dziedzicznie, może tkwić takie pospolite zło, przemoc tchórza.

 

„Od śmierci brata zostałem człowiekiem!” – zabrzmiało głośno i to nieraz potem przy różnych okazjach artykułowane stwierdzenie Aleksandra odbierane było przez kolegów rozmaicie – ale to nie były pozytywne odczucia. Może trochę później, kiedy emocje opadną i krepa zrudzieje, ludzie pojmą sens w taki sam sposób, w jakim pojmują żółknięcie, więdnięcie i opadanie liści z drzew. Jesienią jednak, a nie wiosną. Sam Aleksander dziwił się sile, która pozwala mu wypowiadać takie słowa – siła prowokuje do przemocy, właśnie zrodzona pewnie z tego samego rodzaju zła, jakie ojcu kazało katować Binię, a Maksowi publicznie obrażać Aleksandra.

Miał coraz więcej czasu, jego jedynym obowiązkiem była praca nad trzema na raz zamówionymi obrazami – i potem zda sobie sprawę, że żył wówczas w luksusie braku zobowiązań – miał więc możliwość rekonstruowania zdarzeń; rozbierał je fanatycznie na części, próbował rozpoznać i nazwać okruchy czasu, zrozumieć mechanizmy. Stał przeważnie bez ruchu – z paletą i pędzlami, jak do autoportretu, przy płótnie, na którym już dziś nic więcej nie namaluje z powodu zmroku zapadającego w spokojnej monachijskiej pracowni o dużym oknie na północ, właściwie oszkloną, z lekka tylko pochyłą ścianę, która stawała się w ciągu tej szarej godziny nokturnem, nastrojową wedutą. Oczywiście za życia Maksa, im dłużej był przy nim na obczyźnie, tym bardziej się złościł na to, że był przez kolegów monachijczyków polskich traktowany jako „ten Oleś, brat Maksa (wielkiego Maksa)”, ale teraz zrozumiał, że nie mogło być inaczej w sytuacji, kiedy Maks obok Brandta, Wierusza–Kowalskiego i Grocholskiego, choć z nich najmłodszy, należał do ich Sztabu, zyskał sobie szacunek tej dziwnej ogromnej masy naszych „monachijczyków”, nie obyciem, nie elegancją i swoistym chłodem, cechującym mniej arystokratów par excellence, bardziej arystokratów ducha, lecz – tu już bez ogródek – własnym malarstwem. I tu ni z tego, ni z owego, do Maksymiliana Gierymskiego, potęgi, do tego nazwiska rytego złotymi zgłoskami, przyjeżdża z Warszawy młodszy brat, ambitny, średnio obyty, nie doprasowany i nie ufryzowany jak należy, w dodatku garbiący się i unikający ćwiczeń fizycznych potrzebnym osobom dopiero co wybujałym.

Od takiego przyjezdnego brata można by się, mając pozycję Maksa, bez wyrzutów sumienia oganiać.

A to przecież Maks nakłonił Olesia do przyjazdu!

 

 

Wychodził na korytarz ponurego pensjonatu, niemniej bogatego jaki inne, które wznosiły się i bogaciły właściciela w sąsiedztwie, lecz najbrzydszego, bo jakby celowo pobawionego charakteru przez spółkę przedsiębiorców, działających pod hasłem, oddaj nam swoje pieniądze, damy ci nadzieję z naddatkiem, którym jest brak złudzeń. Dlatego okna będą mniej ozdobne, dachy funkcjonalne, bez esów floresów, bez szczytujących maszcików. W parę chwil opuszczał i ten korytarz, bo przecież wiodły zeń drzwi do pokoju, gdzie coraz niebezpieczniej się wyostrzały rysy twarzy zmarłego przed chwilą brata, leżącego, jakby wcale nie umarł, w cywilnej, rzec by można, pozie, pod kocem z wielbłądziej wełny; w pokoju zostawił zwłoki Maksymiliana pod opieką Adama Chmielowskiego, wyszedł z papierosem, zrozpaczony Meranem, znękany tym ostatecznym Bad Reichenhall, widokami, tymi skalistymi Alpami, przysłaniającymi widoczność. – Jak ściana – warknął – głupiej warszawskiej kamienicy!

Pomyślał może absurdalne, a na pewno bez złości, że właściwie Maks miał swoją rację, gdy mu zwracał uwagę. Maks tylko nie brał pod uwagę pewnego drobiazgu, mianowicie faktu, że jego młodszy brat, ten, co jeszcze niczego poza trącącym o doskonałość Kupcu weneckim nie dokonał, nie jest facetem z krwi i kości, trochę gruboskórnym jak polscy koledzy z monachijskiej kolonii, lecz jest cudeńkiem porcelanowym. I że on, starszy brat, to cudeńko wziął za uszko zbyt energicznie, jak cham, i wyszczerbił.

Aleksander zapalał nowego papierosa i nie miał wątpliwości, że większość z rzeczy doczesnych, które go dotyczyły, przeżywał wspólnie z Maksem, starszym bratem, człowiekiem, który te rzeczy wspólnie przeżył sam. Był Maks doświadczany – ale doświadczeniem indywidualnym. Oleś przejmował po nim – bez dobrodziejstwa inwentarza – wyłącznie efekt doświadczeń. Otrzymywał kalkę. W Warszawie, nad Wisłą, na Rybakach, na Solcu, on sam właściwie nie rysował, przyglądał się, jak to robi starszy brat. Ale nie podpatrywał warsztatu. Oczy łzawiły mu od emocji: oto dostępuje wtajemniczenia, uczestniczy w ceremonii towarzyszącej powstawania dzieła. Dzieło to coś, co nie musi, ale może szczęśliwie zaistnieć – niezależnie od domu, od dziwnego ojca, służbisty carskiego, potwora domowego, a przy tym melomana.

 

 

Potwór ten bowiem – intendent Szpitala Ujazdowskiego, potrafił wyciągać malutkiego Maksa z łóżka, gdy trzeba było przed północą skompletować kwintet  podczas jednego z licznych przyjęć muzykujących. Rodzina Gierymskich mieszkała na terenach szpitala, należących do Koszar Mirowskich. Ulica, przy której się urodzili, to Zatyłek. Wystarczy, żeby stracić nawet wrodzoną pewność siebie.

Właśnie, wyciągnąć z łóżka Maksymiliana, nie Aleksandra. Maks grał, uczono go gry. Maks miał być inżynierem. Pojechał studiować w nowo otwartym Instytucie Politechnicznym w Puławach. Nie tak dawno, bo po klęsce postania listopadowego, władza imperatorska skonfiskowała miasta i zmieniła jego nazwę na  Nowa Aleksandria. Ćwierć wieku później Maks, syn umundurowanego urzędnika wojskowego w służbie zaborcy, przeszedł bez wahań z Instytutu do nowego powstania, dwa miesiące po rozpoczęciu semestru; większość kolegów studentów pod płaszczykiem dodatkowych zajęć, ćwiczeń fizycznych doskonalących mdłe ciało, przygotowywała się do czynu zbrojnego. Tylko czekali na znak. Maks w powstaniu styczniowym. A on, młodszy brat, zawsze był na coś za mały, był Olesiem, nigdy nie uczestnikiem, zawsze postacią drugiego planu, przysłoniętą „dymem pożarów”, zawsze, zawsze w cieple domowych kobierców.

A Maks tam w chłodzie, przy męskich zajęciach. Aleksander, nie wiadomo dlaczego, nawet na fortepianie nie musiał ćwiczyć tak regularnie jak on. Nie mówiąc o intensywności ćwiczeń. Czy był zaniedbywany? Nooo, zapewne w rodzinie wystarczył jeden wirtuoz. Jak było z malowaniem? Hm, skoro Maks, jedenastoletni, tak starannie wykończył portret ojca w mundurze, po co miałby to jeszcze robić ktoś inny. Aleksander był tym „kimś innym”, człowiekiem bez przydziału.

Maks uciekł z domu – to znaczy nie wrócił do domu, tylko z grupą dobrze przygotowanych, tak jak on, wyćwiczonych „buntowszczików” z Instytutu Politechnicznego w Nowej Aleksandrii poszedł do powstania, strach, strach, w jakieś świętokrzyskie lasy, i niemal przez rok wszyscy w domu się zamartwiali o niego, Oleś tkwił, niemal zamarły, w swoich szkolnych zeszytach i podręcznikach, może nawet o czymś marzył, ale jego marzeń nikt nie był ciekaw. Wszyscy natomiast rzucili się w ramiona Maksa, który zmężniały, bardzo szczupły, ale bynajmniej nie wychudzony, wrócił, pojawił się niespodzianie, jak gdyby nigdy nic. Gdzieś się włóczył po upadku powstania, no, o tym przezornie milczał. Stał sie oczywistym kłopotem w domu – ale takim kłopotem, któremu wszyscy na wyprzódki usiłowali zaradzić. Ileż ten biedny a straszliwy ojciec musiał się natuptać, ile razy w antyszambrach niebezpiecznie czerwieniał mu kark, żeby ocalić od represji syna, buntownika, przestępcę politycznego, chłopca nadrabiającego miną, ale z nadwerężonym zdrowiem, z nadszarpniętą psychiką, z niejasnym postanowieniem przekreślenia ideałów, w których imię poszedł ufnie gdzieś w podkieleckie lasy, a potem dalej, dalej, w skałki pod Mełchowem, gdzieś wśród ostańców na piachach Lelowa.

Od powrotu Maksa zaczęły się dziać dziwne rzeczy, których młodszy brat do tego stopnia nie mógł zrozumieć, że kłębiące się pod czaszką rozważania o skutkach, przyczynach i o braku jakichkolwiek represji systematycznie w sobie wyciszał. Ojciec, któremu jako przecież odpowiedzialnemu za Maksa nie spadł włos z głowy, przeciwnie, on sam nieznacznie awansował, milczał o tych sprawach, na spotkania muzyczne nie przestali przybywać tacy jak on Polacy w służbie rosyjskiej, wśród nich pracownicy Teatrów Rządowych.

 

Były uczestnik potyczek z Moskalami, Maks, już, o dziwo, w Warszawie, student to prawa, to medycyny, do końca nie wiadomo, mówią, ze matematyki, pobladły, coraz bardziej wysubtelniony, ale nie cherlawy, trzymający się prosto, zachwycał wszystkich interpretacją Beethovena, przemycał Chopina ku radości pań, pachnących po francusku żon szorstkich umundurowanych urzędników. Zażywał wolności, podczas gdy jego koledzy, bardziej lub mniej poturbowani, gnili za życia na Pawiaku albo nabawiali się gruźlicy podczas etapów zesłańczej katorgi. Mniej pechowi utknęli w błotach jakiegoś  Borysoglebska, szczęśliwi w Charkowie, bo tylko tam, a nie w Królestwie Polskim, wolno im był studiować, udzielać korepetycji i przyzwyczajać się do klatki.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments