Marek Sołtysik – Ten Oleś, brat Maksa

Czy Aleksander poszedłby w ślady Maksa, gdyby Maks cierpiał niedostatek w tym zadziwiająco przychylnym dla polskich malarzy Monachium? Mógłby przecież Maks powiększyć grono wyrobników sztuki, takich jak choćby ułomny Franciszek Streitt, który jak maszynka wypuszczał z pracowni dobre rodzajowe obrazy, właściwie obrazki, łechcące sentymentalną strunkę mieszczan, liczne wersje Pogrzebu ubogiego, śliczną, ale ubogą Szwaczkę; mógłby, tak jak Ludwik Kurella, który do końca pobytu w Monachium, czyli przez całe dojrzałe życie aż do czasu, gdy dopiero na dwa lata przed śmiercią powrócił do Warszawy, nie nauczyć się ani jednego słowa po niemiecku i przez niemal półwiecze malować i sprzedawać niedrogo, jak dziesiątki polskich malarzy, w tym właśnie Streitt i jego opiekun, weteran powstania styczniowego Antoni Kozakiewicz. Maks tak nie musiał. Odkąd rozpoczął w Monachium żywot samodzielnego artysty, był otoczony mirem, został zaliczony do Sztabu w polskiej kolonii artystycznej.

.

.

Zaliczany, w Sztabie, choć młody, jeden z najwyższych rangą – ale nie korzystał ani z uprawnień przysługujących „generałowi malarstwa”, ani z patriotycznych, powiedzmy, przywilejów. Mocne, nie zalecające się do widza, płótna doskonałe kompozycyjnie, oszczędne kolorystycznie, ale świetliste, malowane z nerwem, który postawia na obrazie i w jego głębi taką tajemnicę, która sprawia, że płótno musi pójść do zahipnotyzowanego widza, wprawdzie nieraz umawiał się z kunsthandlerami na fifty–fifty (50 procent dla autora, 50 dla nich), ale kwota!

Za jeden nastrojowy pejzaż Maks Gierymski brał trzydzieści razy więcej niż jego koledzy o dłuższym stażu za wielopostaciowe kompozycje! Jego obrazy dorównywały cenowo kompozycjom najwyższych rangą sztabowców, żyjących jak książęta albo lepsi spekulanci, niektórzy z tych malarzy z z uwielbiającym sztukę księciem regentem na ty, no, może niemal na ty, Wierusza–Kowalskiego, Brandta, Grocholskiego, Czachórskiego. Albo Władysława Aleksandra Maleckiego, krótko rozbłysłej gwieździe. Żeby tam świecić, nad Izarą, nie wolno było ujawniać śladu smutku.

Ci ludzie, którzy oprócz talentu i znakomitego warsztatu mieli na podorędziu niezły humor, dysponowali wspaniałymi pracowniami, żyli właściwie jak zamożni rodowici Bawarczycy, obarczeni zamówieniami, dawali część roboty młodszym albo ubogim kolegom, sami w ciągu jednego posiedzenia wykańczali to, nad czym ślęczeli ci urządzeni mniej fortunnie, nadawali szlif maestrii podmalowanym obrazom. Józef Brandt na wakacje wyjeżdżał do kraju, jak szanujący się burżuj. Maks, który nie dość, że uniknął represji, to jeszcze po krótkotrwałym studiowaniu w warszawskiej Klasie Rysunkowej pod okiem Wojciecha Gersona, uzyskał stypendium na studia w Królewskiej Akademii w Monachium… stypendium od samego hrabiego Berga, namiestnika w Warszawie, zachwyconego podarowaną mu kompozycja Maksa. Żył w Monachium bez jakiegoś cienia z powodu zakradania się w łaski ciemiężcy.

Czyżby w środowisku uznano, że sobie radził? Że dla artysty wszystkie środki – byle nie krzywdzić innych – są dopuszczalne?

Inna rzecz, że szkoda byłoby wielkiego talentu na poniewierkę. Bo ten talent… O!

Więcej niż pewne: gdyby Maks w Monachium biedował, Oleś znalazłby sobie inne zajęcie, choćby jako inżynier w prężnie się rozwijającym kolejnictwie. Pracował tam we warsztatach naprawczych, i bardzo sobie to chwalił, Prosper Dziekoński, zresztą brat wziętego architekta. Tymczasem Maks, nie dość, że wręcz błyskawicznie sławny, zasilał  dom rodzinny w Warszawie nielichym groszem. Wiadomo było, że w banku zgromadził mająteczek. Z malarstwa. Znaczy, z talentu.

 

Warszawa, pięciopiętrowa kamienica na rogu Kruczej i Pięknej. Kręte schody, od oficyny tej owszem, na ludzki wymiar wypucowanej, drogiej kamienicy. Po kuchennych schodach, za dnia z powystawianymi baliami, rondlami, ożywionych okrzykami służących, mdlących od oparów z gotujących się potraw, nocami, gdy się wraca, ziejących wrogą pustką, wchodziło się na piąte piętro. Pracownia i mieszkanie w jednym. „Ludzie wysokich pięter” – powiedział ktoś o malarzach (może wcześniej autor  książki przy innej okazji), może zresztą tu, nad Izarą, a może w Warszawie, gdzie zresztą wtedy istniała wiara w to, że artysta w mansardzie, a choćby nawet na strychu, przynosi szczęście domowi. Kamienicznik nie śmiałby zbyt natrętnie przypominać malarzowi o zaległościach czynszowych. Tak było do niedawna, ale już nie jest. Galopujący kapitalizm zabija w ludziach duszę, przygasza fantazję.

Przyjaciele Maksa, i ci z powstania, i ci z salonów monachijskich, wiedeńskich, paryskich, niewielką gromadką zamieszkiwali najpiękniejszy wówczas i największy Hotel Europejski. Ściślej – jego strych. Wnętrze nie było przystosowane do potrzeb mieszkalnych, było zimno, bez wody, z jakimś zlewem z kranem na korytarzu, lecz a to pomieszczenie wielkie jak sala balowa miało oszklony dach. Dach co nieco przeciekał, ale dawał światło rozproszone, właściwe dla malarzy. Prawie wszyscy młodzi panowie zamieszkujący ten strych kochali się w Helenie Modrzejewskiej. Stanisław Witkiewicz, w kurtce koloru indygo, takiej, jaką noszą  robotnicy portowi za oceanem, prekursor, można by rzec, dżinsowego szyku (ogłoszonego sto lat później) pędził jak oszalały za dorożką, która Modrzejewską wiozła z teatru do domu. Adam Chmielowski, drugi obok Witkiewicza intelektualista, a przy tym wybitnie utalentowany kolorystycznie, z protezą w miejscu podudzia utraconego w potyczce powstańczej pod Mełchowem, przyglądał się Modrzejewskiej platonicznym wejrzeniem, uodporniony na romantyczne miłosne uniesienia czarną polewką daną mu niedawno przez Lucjana Siemieńskiego, koryfeusza krytyki plastycznej; nie oddałby romantykowi Luci, córki; on sam, który się przejechał na powstaniu listopadowym i stracił syna w powstaniu styczniowym, i do dziś czuł w kościach mdlący ból represji. Następny bywalec – bo z wypadami do Paryża po tryumfy – Józef Chełmoński, obserwujący malowany obraz przez duposkop, to znaczy stanąwszy doń tyłem i z głową między nogami, badał harmonię i siłę kompozycji – i zarówno sposób, jak i nomenklatura były jego patentem.

Maks bywał u nich na strychu w tygodniach, kiedy odwiedzał na Zatyłkach rodziców i siostry. Nie bardzo pasował do towarzystwa cyganerii z Europejskiego. Oni rzadko się myli, mieli podarte buty albo parę porządnych na dwóch, na zmianę, zrudziałe ubrania, celowo posługiwali się wolapikiem podmiejskiej gwary, żargonu i sobie tylko wiadomych szyfrów – on wyświeżony, możliwe, że wprost od fryzjera, wyprostowany, gibki dzięki ćwiczeniom fizycznym, nie przypominał artysty; wyglądałby na fabrykanta, rentiera lub bankiera, gdyby nie twarz, oczy, łagodność, rodzaj nienachalnej bystrości i jasne, niebieskie, świetliste oczy. Czystość, jakaś autentyczne, by tak rzec, inteligencja. W twarzy okolonej miękkim zarostem, wypielęgnowanej, może ze śladami oficjalnego chłodu, one zdradzały czułą otwartość na drugiego człowieka.

Oczy braci sprawiały, ze różnili się oni. Aleksander, o trzy lata i dwa miesiące młodszy od Maksa, początkowo robił wiele, aby się upodobnić do brata (ale jak to uczynić, kiedy się nie ćwiczy, nie fechtuje i nie jeździ konno?), był zgoła odeń różny, nawet wtedy, gdy zganiony przez brata za niechlujstwo, kupił sobie nowy, taki sam jak Maks nosi, szapoklak. Innym czyniły go oczy: ciemne, osadzone blisko siebie, głęboko, ale o spojrzeniu chmurnych źrenic, jak gdyby przepalających te część twarzy. Niby natarczywie wnikliwych, a przecież gorących tak, że czuło się bijący od nich efekt przepalania żywym ogniem – jak od pieca. Ale też nie, piec przecież daje dobre ciepło, a niebezpieczeństwo zamknięte jest w jego wnętrzu. A oczy Ola były niebezpieczne. Nie ciepło. „Gorąc” – którego należy unikać.

W dwóch pokojach na czwartym piętrze kamienicy w Monachium bracia mieli pianino, stertę nut, samowar, komplet szklanek talerzy, poza tym dwie, niekiedy trzy sztalugi, trochę książek i gazet, utensylia malarskie – farby olejne w tubach w niewielkim wyborze. Z tego, ktoś by pomyślał, niedostatku, potrafili wydobywać zdumiewająco barwne zestawienia. Tej sztuki uczył Olesia Maks – niby mimochodem.

 

Dlaczego Aleksander nie pozostawał w rodzinnej Warszawie dłużej niż kilka tygodni? Nie tylko dlatego, że był artystą, uważał się za wolnego człowieka i uwielbiał przekraczać granice, ale z tego samego  powodu, dla którego przed opuszczeniem nory w Hotelu Europejskim z widokiem na niebo i osiedleniem się w Zakopanem, tak mówił ubrany w błękitne drelichy Stanisław Witkiewicz (niebawem ojciec Witkacego, którego rodzicami chrzestnymi będą Helena Modrzejewska i Sabała, ale dopiero po latach, kiedy Helena, niezagojona miłość Witkiewicza, zajedzie do kraju z Ameryki):

„ – Właściciele  olbrzymich fortun będą się długo zastanawiali nad kupieniem jakiejś rzeźby lub obrazu i ani na chwile nie zawahają się nad wydaniem balu , sprawienie zbytkownych strojów, które w jeden wieczór pochłoną sumy mogące pokryć koszty wytworzenia niejednego dzieła sztuki, którego wartość nie tylko nie maleje, lecz zwiększa się z przebiegiem wieków i staje się wprost bezcenna”.

„Przebieg wieków” nie obchodził filistrów. Aleksander, dla którego Francuzi byli „narodem trudnym do zrozumienia”, ale twierdził, że mają bogate natury, przy których, jak utrzymywał, my, Polacy, jesteśmy kmiotkami, wolał żyć w Paryżu niż „między Niemcami, już nie mówię o naszej kochanej ojczyźnie  W a r s i a w i e”!

Kiedy  się rozpoczęła jego wędrówka? Nie wtedy, kiedy jeździł w ślad za bratem  lub z nim. Wtedy bowiem on wydawał się Maksymilianowi bagażem, a jemu Maksymilian balastem. Później, zaraz po śmierci Maksa, nigdy nie były to podróże sentymentalne, a choć we Włoszech szukał polskich pamiątek, nie było w tym patriotycznej idei, tylko pomysł, robił to bowiem na prośbę, trudno orzec, czy polecenie wydawcy, pana Lewentala, który mu dawał robotę – więc robił Aleksander te drobiazgowo rysowane, niekiedy z fotograficzną dokładnością, motywy polskie – na klockach przeznaczonych do rytowania przez drzeworytników i reprodukowania w Kłosach, potem i gdzie indziej. Było trochę śmiechu, bo to, co w druku miało się pojawić po prawej stronie, trzeba było rysować na tym klocku po lewej. I podpis w lustrzanym odbiciu, jak na kauczukowej pieczątce.

Te podróże to odzwierciedlenie neurozy mizantropa, który, utrzymując, że „nie pasuje do jakichkolwiek ludzi na świecie – tak samo i w Warszawie”, pisał:

„ Głupio jest żyć z wymaganiami trochę lepszymi, kiedy się jest starszym, a żyło się dotąd w świecie, którego się chciało, pragnęło, żeby był, przyzwyczaiło się do niego, jak gdyby był, jeżeli nie tam, gdzie my jesteśmy, to gdzie indziej. Gdzie, nie wiadomo – ale się go nie znajdzie!”.

Szukał drogich okruchów tego świata w obrazach, które powstawały i które miały powstać. Których wreszcie – podobnie jak w sytuacji Adama Chmielowskiego – nie było. Artyści, chandrycząc się o należne pieniądze, z których wypłacaniem przyzwyczajono się zwlekać, schorowani, o twarzach posiniałych od niedospanych nocy, od alkoholu, od zimna, nosili w sobie i wokół siebie wizje. Wizje nie umykały, narzucały się nieraz, drażniły – trzeba było tylko usiąść. Ale w takim zgiełku?

Stanisław Witkiewicz, sam znakomity, niedoceniony malarz realista, bliski hiperrealizmowi do tego stopnia, że można by go zaliczyć do prekursorów kierunku, napisze po latach, w związku z rzuconą przez się tezą „krystalizacji psychicznej”:

„Między członkami s z t a b u znajdował się człowiek, który na całą prawie grupę wywierał wpływ szczególny, którego umysł głęboki i logiczny wcześniej niż czyjkolwiek dotarł do najsłuszniejszych pojęć o sztuce i jej stosunku do ludzkiej duszy, to Adam Chmielowski, dzisiejszy Brat Albert [od niedawna święty] III zakonu św. Franciszka. Maks Gierymski w swoich pamiętnikach stwierdza rozstrzygający wpływ Chmielowskiego na rozwój i ustalenie się kierunku swego talentu. Był to wpływ uświadamiający indywidualne cechy i wyswobadzający duszę z pęt szkolnictwa i utartych komunałów. Jednocześnie Chmielowski będąc słabym rysownikiem, posiadał nadzwyczajny talent kolorystyczny i matematycznie wierne poczucie tonu”.

Podkreślając, że zdanie Chmielowskiego było rozstrzygające, a rady udzielane kolegom słuszne i skuteczne, zauważał coś, co na sto procent nie uszło uwagi młodego Aleksandra, że mianowicie na „podstawach głębokiego umysłu i wielkiego artyzmu opierała się jego powaga i znaczenie, nie na zewnętrznych oznakach powodzenia, którego nie miał gdyż nigdy nie był «verkäuflich»”.

Aleksander brzydził się powodzeniem i powodzenia pragnął!

______________________

Marek Sołtysik

.

O autorze:

Marek Sołtysik (ur. 1950), pisarz, artysta malarz, redaktor, edytor. Debiutował w 1972 jako poeta. Autor kilkudziesięciu wydanych książek i emitowanych słuchowisk, dwóch wystawionych jednoaktówek, utworów prozą adaptowanych na filmy. Laureat III Nagrody w konkursie S.W. „Czytelnik” na debiut powieściowy, Nagrody im. Piętaka, Nagrody Stanisława Wyspiańskiego I stopnia, Nagrody Miasta Krakowa, Nagrody „Krakowska Książka Miesiąca”, wielokrotny stypendysta Ministerstwa Kultury, w 2012 odznaczony brązowym Medalem „Gloria Artis”. Był redaktorem w „Życiu Literackim”, stałym współpracownikiem krakowskiego „Przekroju”, ilustratorem prasowym, w 1990-91 szefem zespołu scenarzystów w krakowskim ośrodku TV za dyrekcji Kazimierza Kutza, wcześniej pracował jako pedagog w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, niedawno wrócił tam z wykładami dla doktorantów. Prowadzi zajęcia w podyplomowym Studium Literacko-Artystycznym na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze wciąż, publikuje, wystawia. Dwukrotnie został odznaczony medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (srebrnym i brązowym)

 

Fragment nie ukończonej jeszcze vie romancée pod roboczym tytułem Zazdrosny talent. Bracia Gierymscy.

 

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments