Marek Sołtysik – Emigrant w czarnej wacie

Kolejny fragment vie romancée Marka Sołtysika Michał Choromański. Portret z odbitym w lustrze wizerunkiem śmierci. Obszerna książka, ukończona w roku 2018, znana jest wyłącznie z fragmentów, licznie zamieszczanych w najważniejszych pismach literackich i na portalach internetowych.

Wyznanie Michała Choromańskiego, poczynione w ostatnich akapitach powieści Głownictwo, moglitwa i praktykarze:

„O dalszych ich [Szetyckich] losach (w Rio de Janeiro, a potem gdzie indziej), być może w przyszłości opowiem osobno. Aczkolwiek przyrzec niczego nie mogę. Jestem bowiem już w tym wieku, kiedy się raczej myśli o zbawieniu swej duszy, a w każdym razie nie robi się planów na przyszłość […] .

Toteż nawiązując  do «zbawienia duszy» myślę: a może z mej strony rozsądniej będzie wyrzec się autentyzmu? Czy nie lepiej oświadczyć: «osoby powyższego dramatu, jak również jego okoliczności, są dziełem li tylko wyobraźni i z żadnymi faktami nie mają nic wspólnego. Ewentualna zbieżność z rzeczywistością jest czystym przypadkiem!».

Zgoda. Atoli… gdyby po ukazaniu się w druku Głownictwa, moglitwy i praktykarzy coś niemiłego spotkało żonę moją bądź mnie samego – no to wtedy należy takie oświadczenie uznać za niebyłe. Przeciwnie, prosiłbym, aby nie wierzono z jakąkolwiek zbieżność lub przypadkowość”.

Mimo masy wątpliwości, które się zrodziły w ciągu kilku dziesiątek lat od napisania pierwszej wersji tej książki, wciąż za mocno ufam panu Michałowi, żebym miał łatwo uwierzyć w przypadkowość jego śmierci, która nadeszła nagle, w dziwnych okolicznościach, pół roku po ukazaniu się tej powieści drukiem. W niecałe dwa lata potem zmarła Ruth Sorel i jeśli nawet znała tajemnicę, to ją zabrała do grobu.

 

Głownictwo, moglitwa i praktykarze to ostatnia książka wydana za życia pisarza. Wiemy, że to testament; wołanie o wyjaśnienie powodów przewidywanej nagłej śmierci. W tej dwutomowej, rozbudowanej, zbarokizowanej rzec by można, wersji przeczystych formalnie Prolegomenów do wszelkich nauk hermetycznych spostrzegawczy czytelnik istotnie trafi na trop środowisk, czynników oraz osób rozmaicie zmotywowanych, przyczyniających się do prześladowania pary uchodźców nie tylko na emigracji. Książka tym razem ukazała się ciut za wcześnie. Gdyby o te pięć lat później! Gdyby wraz z boomem literatury iberoamerykańskiej w Polsce, z kilkusetmetrowymi kolejkami po książki Cortazara, Borgesa, Lesamy Limy, Onettiego, Marqueza. Egzotyczna, specyficzna aura, akcenty realizmu magicznego, ten rytm, który był wtedy w Europie środkowo-wschodniej niezbędny jak dobre powietrze…

Zima 1969 to data postawiona przez Choromańskiego pod ostatnim zdaniem powieści, która ukaże się drukiem pod koniec 1971. Autor miał przed sobą pół roku życia. Oddał do rąk czytelnika powieść o nikczemnych grach polskich środowisk emigracyjnych w Ameryce Południowej. Gry z nudów? Z małości ducha? Najczęściej jednak z łajdackiej potrzeby zysku, bez idei i bez specjalnego wysiłku. Działania mające na celu zniszczyć człowieka, twórcę, przedstawił Choromański już w Prolegomenach… Tu, w Głownictwie…, gdzie się męczą prześladowani przez rodaków emigrantów Dora i Dodek Szetyccy, kwestia groźnie wyglądającej choroby rzeźbiarza Dodka, człowieka, na którym p e w n i  lekarze postawili krzyżyk, oraz zniekształcenia wywiadu prasowego, do którego nieopatrznie dał się zaprosić, rośnie do katastrofalnego wymiaru do tego stopnia, że nie ma wątpliwości, iż ci uprzejmi i dobrze wychowani ludzie chcą z niego – jak zauważa pisarz – zrobić Brzozowskiego w nowej wersji: donosy nie do Ochrany, lecz do Abwehry… tym razem pisane na maszynie.

Tyle inscenizacji, urządzanych tak, żeby nie dać Szetyckim poznać, że to kłody im rzucane pod nogi… finezyjnie – aż do momentu, kiedy stanie się fakt. Wroga radiostacja zamontowana pod ich nieobecność w domu, w którym mieszkają, musi ich skompromitować, o ile nie postawić w stan oskarżenia. Łatwo ich było przerobić na podejrzanych osobników, stwarzających zagrożenie, tych emigrantów z pozwoleniem na opuszczenie okupowanej Polski, opatrzonym pieczęciami faszystowskich Niemiec, zwłaszcza że po przybyciu do powieściowego państewka Santa Isabela nie reagowali na zaczepki rodaków, co mogło być jeszcze bardziej podejrzane, ale nie mogli nie tyle nie dawać się sprowokować (co oznaczałoby właśnie szpiegowską wyższą szkołę jazdy), ile nie mogli odpierać insynuacji i zaczepek, ponieważ byli artystami, którym się (w każdym razie aż do wybuchu wojny) powiodło, a tacy – wybrani – nie obrażają się, albowiem „mają w sobie pewną obojętność, wynikającą ze spoufalenia się ze sławą” – pisze Choromański i dodaje, że „tylko borykających się i tych, co są pod wozem, łatwo można uszczypnąć”.

Ciąg nieporozumień albo: jak się robi śmiertelną prowokację. Wystarczy komuś przytaknąć – z grzeczności – na własną zgubę. Wystarczy w ferworze powiedzieć za dużo i to w czasie rozmów nie dotyczących stricte polityki – na własną zgubę. Bo choć „emigranckie bractwo” było rozpalane, a zainstalowanie telefonu u nowych emigrantów było przez emigranta obytego powitane słowami: „Telefon w dom, Bóg w dom”. Dlaczego? „Chciałem powiedzieć, że Pan Bóg jest Wszechwiedzący”… Ale większość – oprócz Dory i Dodka, zanim po szkodzie zmądrzeli – miała się w całym tym rozpaplaniu na baczności; większość wiedziała, że o pewnych rzeczach może gadać tylko „różowy tuman”. Szetyckim wydawało się, ze w Warszawie przedwojennej, w ich środowisku twórców, nie było takich ograniczeń. Z dystansu czasu zdali sobie sprawę, że jednak były…

„W świecie artystycznym, w «Ziemiańskiej»  na Mazowieckiej, gadano o wszystkim, co chcecie, niemniej każdy Tuwim czy Stryjeńska nabierali wody do ust, gdy szło o jakieś nowe źródło honorarium. Wieszcz mógł ubiec innego wieszcza, nie mówiąc o tym, że było się zabobonnym: przedwczesnym ujawnieniem kontaktu z «Qui pro quo»  lub wydawnictwem «Rój» można było sprawę zapeszyć”.

W tej książce taki gorzko sentymentalny wtręt to wyjątek, (a wątki sentymentalne, powroty do warszawskich ulic, hotelu Bristol, lunaparków, zakopiańskich pensjonatów i knajp, nieodwracalnie zatraconych kijowskich miejsc spotkań cyganerii, warszawskich antykwariatów, były obecne w kilku poprzednich pisanych w kraju lub tu wykończonych powieści). Tu sprawy – poważne i dramatyczne – dotyczą nie tylko „przygód” pisarza i jego żony (ludzi żyjących, ale z maskami Szetyckich), lecz także ich dnia dzisiejszego; im dalej w czasie od tamtych wydarzeń, kiedy wskutek morderczych kombinacji współemigrantów coraz bardziej choremu  Dodkowi recte Michałowi Ch. „wszystko smakowało niczym”, tu bardziej ocalały czuje się „jak w czarnej wacie”.

Czy kłopoty narratora związane ze sposobem opisu pewnych faktów nie przekładają się na kłopoty autora? Któryś z nich w każdym razie wyjawia: „…opisywać niejasność w jasny sposób to to samo, co niejasność rozjaśnić. Rozjaśnianie niekiedy równa się sfałszowaniu. (…) nigdy nie należy stawiać kropki nad i. Zasada szczególnie rozsądna, gdy chodzi o niejasności i tematy gorące”.

W dobrej literaturze nic nie jest proste i nie będzie gładkie.

Rzeźbiarz Dodek, który nie próbował nawet zaaklimatyzować się w zupełnie nowych, bo emigracyjnych i egzotycznych, warunkach, ponieważ owładnęła nim wzmożona fala miłości do siebie samego, oddawał się w twórczości czemuś innemu: pracy literackiej. Zapoznał się już, jak większość, nie oszukujmy się, czytelników, fragmentarycznie z Ulissesem Yoyce’a (Choromański nie ma złudzeń: w nieczytelność tej powieści nikt nie wątpi) i sam, zachęcony i podniecony, pisze powieść będącej monologiem wewnętrznym modelki artysty, snutym podczas długich seansów pozowania. Owładnięty miłością własną, nie miał potrzeby wczuwać się w powiewy sympatii (które powinien przygarniać) i wrogości (które powinien odpychać). Maszynopis powstającej powieści ginie (a może się tylko przemieszcza?), rzeźbiarz Dodek ma kłopoty ze zdrowiem; miał je wcześniej, w kraju, były natury gastrycznej i wynikały zapewne z nadużywania alkoholu… I o dolegliwościach, i o nadużywaniu wiedziano dobrze.

W republice bananowej, w środowisku, gdzie szpiedzy nie muszą się nostryfikować, lekarze natomiast tak, choć jeden z nich, kokainista, doktor Leciakowski, z którym Dodek – ze zdiagnozowaną „rośliną w brzuchu” – będzie musiał się stykać, Leciakowski więc, nie nostryfikowany, polski patriota, korzysta, o dziwo, z takich przywilejów, dostępnych tylko dla nostryfikowanych lekarzy i wysokich urzędników wojskowych jak nieograniczenie ilości gazoliny, paliwa do samochodu.

Zanim Dodek, wprawdzie do cna znękany diagnozą i lekarsko-pielęgniarskimi podchodami, zdobędzie się na wysiłek przemierzenia setek kilometrów, uda się do stołecznej kliniki sławnego lekarza incognito i tam już pierwszy rentgen wykaże, że owa rozrastająca się roślina w brzuchu (rodzaj eufemizmu, wiadomo) to blef, najłagodniej mówiąc, będzie przeżywał takie męki, jakich można nie przeżyć. Co powiedzą na niżej cytowane zdecydowanie autorskie przemyślenia współcześni badacze literatury, którzy czynią wiele i głośno w tym kierunku, żeby Choromańskiego wtłoczyć w nurt hi-hi, hahaha, płytkiego bełkotu okrutnika:

„Obowiązkiem lekarza jest przedłużać życie, nie zaś je skracać. Natomiast powiedzieć do kogoś, że jest beznadziejnie chory i że pozostało mu trzy-cztery miesiące życia, to to samo, co skrócić mu życie o te same trzy-cztery miesiące. (…) Owszem, lekarze, którzy (jakim nieludzkim prawem?) powiedzieli pacjentowi wszystko, zdają sobie sprawę, iż przeżywa on na skutek tego coś ciężkiego, nawet koszmarnego. Niemniej ani przez myśl im nie przeszło, iż w tej sekundzie, gdy się dowiedział o bliskim  nieuniknionym terminie swego końca, chociaż nadal istnieje – przestaje już jednak żyć.  To, co przeżywa, tak bardzo odbiega od życia, że już wcale go nie przypomina”.

Tu nie ma żartów. To już nie gawędziarstwo z puszczaniem oka do tych, co wiedzą. Ani śladu niedawnej – choćby z Różowych krów… – gadatliwości w narracji i w dialogach, tego balastu, zrzucanego niekoniecznie w niezbędnych po temu momentach. Tu jest mistrzowsko nagryzmolona (jak w Goi pintura negra) rozpacz! Mocno nawiązują do obecnych nastrojów na linii pacjent–medycyna konwencjonalna następujące wynurzenia pisarza:

„Trzeba to (…) powiedzieć. Lekarz nie cackający się z pacjentem i mówiący mu prosto z mostu, co i kiedy nań czeka – tym samym przecina jego normalne życie, czyni na nie karygodny zamach i przenosi go nie tylko w koszmar, lecz i w stan swoistego niebytu. Innymi słowami, chory kona dwa razy”.

            Powiadomiony o ciężkiej chorobie Dodek najbardziej boi się  o b o j ę t n o ś c i. Wreszcie ostatkiem sił dociera do konsula i zwraca się doń słowami: „Nas z żoną zawsze spychano na boczny tor. Ja chcę walczyć. Ale walczyć o przywilej. Bo jedynie  p r z y w i l e j  stworzy dla mnie potrzebne warunki”. Konsula zmrożą te słowa. Bo czyż to przyzwoite pośród krwiożerczych mówić otwarcie o przywilejach?

Duchowa historia choroby Dodka Szetyckiego to zmagania między sensem a niedorzecznością. „«Bóg jest sensem – pomyślał ni stąd ni zowąd – a szatan to brak sensu!»”.

Tłukło mu się po głowie, że śmierć to pedanteria (życie to widocznie bałagan, ale wystarczy takich prostackich układanek). „Bóg wciąż pozostawał dlań sensem, a tymczasem sensu wciąż nigdzie nie widział”.

W klinice profesora De Barros, słynnej znakomitości, gdzie Dodek znalazł się, jak już wiemy, w tajemnicy, stwierdził z ulgą, prawie tak jakby doznał szczęścia, że osoby z personelu – pielęgniarz Mulat i sekretarka doktora – emanuje nie współczucie, lecz dobroć. Z tym się dotychczas w dobie choroby nie zetknął. Wreszcie, przygotowywany do prześwietlenia, w kabinie przebieralni „uczuł w sobie zdolność do modlitwy”.

Z wmówieniem Szetyckiemu choroby nie wypaliło. Ale od czegóż „spryt najpośledniejszego niedorajdy”? W krajobrazie, gdzie „niebo wyglądało jak wizja czyjegoś obłędu”, gdzie „euforyczność upału doprowadza wrażliwych pechowców do zakochania się nawet w miotle bądź w krowie, byleby była w spódniczce”, nic, łącznie z tajemnicza śmiercią byłego wiceministra RP, w którego bliższym otoczeniu pozostawali Szetyccy. Okoliczności zgonu wiceministra wyglądały nadzwyczaj różnie w relacjach świadków. „Może nie trzymało się to kupy, choć nad wyraz charakteryzowało miejsce i czasy, w których się żyło”. A Szetyckim nie wolno było dać ani chwili spokoju. Codzienne nieporozumienia podczas sprawunków, podłożenie drogocennego  cz y j e g o ś zegarka do pakunku z pralni, nieustępliwość personelu w momencie, gdy się chce oddać, co nie swoje, puszczone w ruch podrabiane klucze, wykorzystanie Wiewiórki, żony sekretarza konsula, „kobiety, która szuka zła”, do pilnowania Dory, próby wciągnięcia Szetyckich w życie w świecie szyfrów i ulubionej zwłaszcza przez szpiegów improwizacji, zarekwirowanie prawem kaduka cennej kolekcji Madonn należącej do Dory, wreszcie rzecz zadziwiająca: oto pewne małżeństwo, nie antysemici, broń Boże, rozgłosiło, nie wiadomo po co, fałszywą informację, że Szetycki jest Żydem, a jego prawdziwe nazwisko brzmi Szajne. Co jeszcze może się zdarzyć wśród ludzi, którzy nie mogą przywyknąć do pejzażu, w którym niebo jest jak słonecznik, a droga jak krew? Cóż, „połowiczne głownictwo”. Co to?

A to, że dokonano na Szetyckim połowicznego mordu, „który, być może, był gorszy od mordu całkowitego”.

Gorszy, bo to rznięcie się ciągnie przez prawie trzydzieści lat i nie przestaje boleć w czasie pisania tej książki.

„Wszystkie nonsensy, o ile powodują nowe nonsensy lub z nimi się kojarzą, tym samym zatracają swoją nonsensowność”.

Gestapo, V kolumna, Dwójka? Nie wiadomo. Ale warto zapamiętać radę pokrzywdzonego na zawsze, wygłoszoną na wszelki wypadek przez powieściowego węgierskiego uciekiniera: „Przebywając w obcym miejscu, na obczyźnie, nie obracajcie się w towarzystwie swych rodaków!”.

 

Uciekać! Uciekał. „Przecież nigdy stąd nie wyjedziesz, nie wydostaniesz się stąd! – wytarł się mokrym ręcznikiem i zażywszy barbiturany i purgensy leżał w hotelu na łóżku, uważając, żeby nie dotykać kończynami tułowia.

Wydawało mu się, że ktoś to do niego powiedział w półśnie”.

 

A w wydanej  cztery lata wcześniej krótkiej powieści Makumba czyli Drzewo gadające, która sprawia wrażenie studium do powieści Głownictwo… (w książce pewnie na wszelki wypadek opatrzonej dowcipnymi ilustracjami) Choromański, umieszczając akcję bez żadnych obsłonek w Kurytybie i w Paramie, wśród tubylców i gości, którzy niejako demokratycznie cierpią na cochoro vermelho  (to po portugalsku czerwony szczeniak [Choromański pisze: czerwony pies], nazwa często występującej wysypki tropikalnej, która gnębi ludzi przepoconych), nie ukrywa także tła politycznego: prezydent Brazylii G.D. Vargas, w 1935 odznaczony przez Prezydenta RP Orderem Orła Białego, populista, popierający faszystów, w 1937 unieważnił konstytucję i jako dyktator ustanowił tzw. “Nowe Państwo” (Estado Novo),  z jednej strony miał jakąś ansę do Polaków, z drugiej – legioniści Piłsudskiego, uchodźcy z września 1939, zdążyli obsadzić ważne stanowiska w Paramie i mieli się dobrze, czego nie można powiedzieć o tych Polakach, którzy pojawili się w Brazylii, jakimś cudem (raczej sposobem) wydostawszy się z Polski pod okupacją.

Zakręty historii: mimo faszyzacji kraju Brazylia nie podpisała francusko-brytyjskiego paktu nieinterwencji w okresie hiszpańskiej wojny domowej. Przekazała republikanom broń oraz dwa i pół miliona dolarów. Do Brazylii uciekło przed terrorem nacjonalistów ponad pięćdziesiąt tysięcy osób.

Mimo odmiennych poglądów politycznych i warunków, w jakich funkcjonowali na obczyźnie, dwaj uchodźcy mają identyczne spojrzenie na jadowitego węża żararakę. A narrator, cóż, może się schronić, tak mu się wydaje, w kasynie, przed makumbą, przed żmijami, jadem złych, nienasyconych języków ludzkich; wie, że tylko na chwilę: „Natychmiast ochłonąłem. Byłem na powrót nieszczęśliwym pielgrzymem, któremu koleje losu na emigracji odebrały pamięć”.

Jemu tak. Lecz pamiętali inni. Do końca i tam, i potem w Polsce, będą mieć w złej pamięci człowieka, który w pierwszym odruchu zlekceważył ich seledynową lożę. Bądź potraktował ją już a priori jako imitację.

 

Marek Sołtysik

.

O autorze:

Marek Sołtysik (ur. 1950), pisarz, artysta malarz, redaktor, edytor. Debiutował w 1972 jako poeta. Autor kilkudziesięciu wydanych książek i emitowanych słuchowisk, dwóch wystawionych jednoaktówek, utworów prozą adaptowanych na filmy. Laureat III Nagrody w konkursie S.W. „Czytelnik” na debiut powieściowy, Nagrody im. Piętaka, Nagrody Stanisława Wyspiańskiego I stopnia, Nagrody Miasta Krakowa, Nagrody „Krakowska Książka Miesiąca”, wielokrotny stypendysta Ministerstwa Kultury, w 2012 odznaczony brązowym Medalem „Gloria Artis”. Był redaktorem w „Życiu Literackim”, stałym współpracownikiem krakowskiego „Przekroju”, ilustratorem prasowym, w 1990-91 szefem zespołu scenarzystów w krakowskim ośrodku TV za dyrekcji Kazimierza Kutza, wcześniej pracował jako pedagog w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, niedawno wrócił tam z wykładami dla doktorantów. Prowadzi zajęcia w podyplomowym Studium Literacko-Artystycznym na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze wciąż, publikuje, wystawia. Dwukrotnie został odznaczony medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (srebrnym i brązowym)

 

Ilustracja: fragment najnowszego Portretu Michała Choromańskiego. Olej na płótnie, 2022, malował Marek Sołtysik. 

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments