Jan Tomkowski – Mój pamiętnik literacki [32]

kuchnia

Lubiłem powtarzać, że zawsze chciałem napisać jedną książkę o secesji i jedną książkę kucharską. Może żartowałem, a może nie?

Zaczynałem gotować w czasach, gdy prawie niczego nie można było kupić w sklepach. Doskonale pamiętam, jak mama przygotowywała po raz pierwszy paprykę, zaglądając do przepisu, który ofiarowała jej znajoma. A na moich oczach trafiały do krajowych sklepów pierwsze brokuły, bakłażany, cukinia. Tak, wiem, że w latach sześćdziesiątych modę na te warzywa lansował wśród działkowiczów „Przekrój”. Nie przyjęła się, niestety i w czasach PRL-u mieliśmy do czynienia głównie z marchewką, kapustą i buraczkami. Któż przygotowywałby wówczas krewetki, jesiotry, jagnięcinę i perliczkę, owoce mango albo liczi, kto wiedział, jak smakuje koper włoski i chińskie grzybki, kto przyrządzał wówczas sajgonki, canelloni czy lazanię?

Właściwie to najpierw nauczyłem się wypiekać ciasta – z myślą o wiecznie głodnych znajomych, zawsze niepunktualnych, rzadko dotrzymujących terminu spotkania. Na szczęście moje keksy, szarlotki, serniczki, pierniki, makowce, babki drożdżowe, a nawet torty jakoś wytrzymywały te towarzyskie afronty i o ile pamiętam, nigdy nic się nie zmarnowało. Z początku posługiwałem się przepisami ze starych książek kucharskich, potem sam zacząłem obmyślać coraz ciekawsze wypieki, aż stworzyłem „firmowe” rogaliczki z kiwi, w cieście kruchodrożdżowym.

Oczywiście, że miałem ochotę napisać własną książkę kucharską, choć nikt mi tego wcześniej nie proponował, zresztą na rynku znajdowało się mnóstwo pozycji z tej dziedziny, prezentujących sztukę kulinarną Francji, Chin, Włoch, Grecji, Hiszpanii, a nawet Indii, Japonii i Tajlandii. Koncepcja powstała w wydawnictwie, z którym wcześniej współpracowałem i powodziło mi się tam lepiej albo gorzej, w każdym razie firma dysponowała odpowiednimi środkami finansowymi i można było liczyć na wydanie ładnej książki – jednocześnie o jedzeniu i pisaniu.

Pozycja zatytułowana była roboczo „Kuchnia literacka” – raczej niefortunnie, bo przecież taki tytuł sugeruje, że będzie mowa o tajnikach warsztatu pisarza, kreacji postaci, konstrukcji fabuły, poszukiwaniu języka. Podobnie biorąc do ręki „Kuchnię filmową” nie liczymy wcale, że po lekturze dowiemy się, co jedli aktorzy podczas kręcenia tego czy innego dzieła. Tytuł miał być zmieniony, ale do sprawy nikt już nie wracał.

Ustalono, że książka będzie antologią tekstów, które sam wybiorę, uzupełnioną esejami o historii kuchni oraz przepisami kulinarnymi, które opracuje pani Barbara Jakimowicz-Klein, wrocławska autorka wielu książek na temat jedzenia (a także napojów wyskokowych). Współpraca ułożyła się znakomicie, bo pani Barbara nie należała do osób kłótliwych. Powody do awantury pojawiły się dopiero po publikacji książki.

Chociaż nie przekroczyłem umówionej objętości, wydawnictwo zaproponowało drastyczne skróty, na które nie wyraziłem zgody. Dalszej dyskusji nie podjęto – nie otrzymałem ani redakcji, ani korekty. Nadesłano mi po prostu egzemplarze autorskie!

W części dwudziestowiecznej skreślono osiemnaście (sic!) wybranych przeze mnie tekstów, między innymi fragmenty prozy Sławomira Mrożka oraz Czesława Straszewicza. Ten ostatni był autorem książki „Turyści z bocianich gniazd”, która w historii polskiej kuchni postrzeganej oczami pisarzy odgrywa w XX wieku mniej więcej taką samą rolę jak „Pan Tadeusz” w wieku XIX!

Redakcję i korektę wykonano wyjątkowo niechlujnie, nawet spis treści nie odpowiadał zawartości książki! Czytelnik dowiadywał się na przykład, że nie istnieje włoskie miasto Lucca – zastąpiono to bardziej zrozumiałym „Lucka”, choć autor nie miał na myśli żadnego Lucjana! Wprowadzono podwójną pisownię Wysokiego Zamku – raz dużymi literami, a raz małymi – pewnie paniom redaktorkom nie chciało się zajrzeć do encyklopedii i sprawdzić, o jaki obiekt tu chodzi. Podobnie drukowano czasem „krotofile”, innym razem – „krotochwile”. A w tekście złożonym w wydawnictwie takich głupich błędów nie było! Dokonano również – bez porozumienia ze mną i bez mojej zgody – całego szeregu zmian w tekstach szkiców. Zmiany te prowadziły najczęściej do niezręczności stylistycznych, zaciemnienia sensu bądź okazywały się absurdalnymi, najzupełniej zbytecznymi ozdobnikami. Na przykład za błędny uznano zwrot „podziwiano częściej”, zmieniając go na bardziej pretensjonalny „podziwiano zdecydowanie częściej”. „Lepiej” stało się – jakże by inaczej? – „zdecydowanie lepiej”. Informując, że Kochanowski i Morsztyn napisali wiersze o chlebie z solą chciałem powiedzieć tylko tyle, ile powiedziałem: że napisali i już. Panie redaktorki (korektorki?) uznały, że formę tę trzeba zmienić na niedokonaną: „pisali”, z czego wynika jasno, że nie robili nic innego przez całe życie, tylko pisali wiersze o chlebie z solą. A czy napisali – nie wiadomo. Słowo „jadłospis” zastąpiono słowem „menu”. „Jadłospis” to słowo polskie, a „menu” – francuskie, więc dla czytelników polskich słowo polskie byłoby niezrozumiałe? No, ale „menu” brzmi jak trzeba – to znaczy pretensjonalnie!!!

Usuwano kursywę tam, gdzie była niezbędna, wprowadzano tam, gdzie nie miała żadnego uzasadnienia. Przerabiano nieudolnie zdania, które nie wymagały żadnych stylistycznych poprawek. Po korektach Wojski dodawał perłę już nie do rosołu, lecz do… opisu rosołu! Kuchnia galicyjska stała się częścią kuchni wielkopolskiej, zaś „towarzystwo kolegów po piórze” przeobrażono w „wesołe towarzystwo”. Proste, prawda?

Mógłbym ciągnąć w nieskończoność listę kompromitujących poprawek unicestwiających książkę – wyjątkowo brzydką, wzbogaconą amatorskimi rysunkami pozbawionymi jakiejkolwiek koncepcji. No cóż, podobno „Kuchnia literacka” sprzedawała się dobrze, więc mój protest nikogo nie zainteresował.

Napisałem list, lecz wydawca odpowiedział, że cała korespondencja dotycząca naszej książki gdzieś się zapodziała. W moim komputerze było wszystko – zarówno moje uwagi dotyczące tekstu, jak i odpowiedzi redakcji. Było wszystko, ale nie znalazłem nikogo, kto zechciałby te rewelacje przeczytać.

Tylko na spotkaniach autorskich rozmaici lepiej oczytani ode mnie szydzili, że nie uwzględniłem Mrożka, Straszewicza i tekstów średniowiecznych. Tłumaczyłem, że w tej książce prawie nic nie zależało ode mnie.

Tłumaczyłem, ale kto by mi uwierzył?

.

Jan Tomkowski

.

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments