Jan Tomkowski – MISJA CZYSTYCH SERC

MISJA

Szare drzwi, trochę przybrudzone. Zamiast tabliczki – skromny kartonik z trzema wyrazami. Nic nadzwyczajnego. Tylko to nazwisko:

SZCZEPAN HUBERT JASNY

Małgorzata przeczytała po raz trzeci i po raz trzeci zapukała. Nikt nie otworzył, lecz miała wrażenie, że przez szklany wizjer obserwuje ją czyjeś oko – jasne, błękitne, niczym oko dziecka. Pan Jasny. To chyba nie był zły człowiek, zresztą trzeba wierzyć, że źli ludzie nie istnieją. Są tylko złe myśli i pragnienia, a zbłąkany człowiek pada ich ofiarą.

Odczekała jeszcze minutę, a potem szybkim krokiem zbiegła na dół, jakby z lękiem, że drzwi w końcu jednak się otworzą.

Na przystanku autobusowym wyjęła z kieszeni gruby zeszyt, w połowie już zapisany, pełen dat, adresów, nazwisk. W ciągu ostatnich tygodni poznała więcej miejsc niż przez całe swe dotychczasowe życie, odwiedziła setki ludzi, choć na ogół rozmowa z żadnym z nich nie trwała dłużej niż kilkanaście sekund.

Pierwszym uczuciem był strach, że wejdzie do ich domu, że może zechce zamieszkać albo ukraść jeden z tych cennych przedmiotów, którymi tak chętnie się otaczali. Teraz, w połowie albo u schyłku życia, bronili zaciekle dostępu do swych pokojów. Widziała ręce zaciśnięte kurczowo na krawędzi drzwi zaopatrzonych w solidne zamki i zasuwy, a nieraz żelazne łańcuchy. Bronili nie tylko przedmiotów. Walczyli również o własny spokój, bo sprawa, z jaką przychodziła, wróżyła niepewność, kłopoty, zamęt.

Dwie staruszki zaprosiły ja do środka. Ta pierwsza opowiedziała całe swoje życie i skarżyła się na niewdzięczność wnuków:

– Modlę się o karę bożą. Żeby spadły na nich ogniste pioruny. Żeby im odjęło mowę. Żeby nie mogli skonać. A ty módl się razem ze mną.

Małgorzata pokręciła głową.

– Wyrzekamy się zemsty, prosimy Boga tylko o łaskę i przebaczenie. On sam wyznaczy karę… – i wysłuchawszy po raz nie wiadomo który opowieści o trudnym żywocie, uciekła w popłochu.

Druga staruszka chciała, żeby zrobić jej zakupy, prosiła też o paczkę żywnościową:

– Bo, widzisz, złociutka, ja bym chciała miód i szyneczkę w puszkach, i zupkę z papierka, i ciasteczka migdałowe, ze trzy czekolady, pachnące mydełko, pół kilo masła. Taka skromna, skromniusia paczuszka. No, obiecaj, że przyniesiesz, a ja ci to wynagrodzę.

Małgorzata przyszła do niej jeszcze dwa razy: chodziła do sklepu, sprzątała, zmywała naczynia. W końcu musiała jednak przyznać, że traci w ten sposób wiele czasu, nie osiągając niczego w zamian, sprytna kobieta pozostawała głucha na wszelkie napomnienia i nauki. Tłumaczyła się roztargnieniem, brakiem pamięci, chorobą. Jej myśli krążyły wokół paczki, która wciąż nie nadchodziła. Wreszcie, rozczarowana i zniecierpliwiona, uznała, że Małgorzata oszukuje ją w rachunkach, zakupy robi byle jak, a sprząta też nieporządnie.

Rozstały się bez gniewu, ale i bez chęci ponownego spotkania.

A tymczasem siostra Marta wróciła z Filadelfii i Misja Czystych Serc znów nabrała energii. Nowe adresy, rozmowy, czuwania, medytacje, plany wyjazdów do wsi i małych miasteczek, przepisywanie ulotek i broszur, ożywiona korespondencja. Wszystkie te zajęcia wypełniały Małgorzacie każdą wolną godzinę.

Siostra Marta była jedną z tych przedziwnych istot, którym Małgorzata nie umiałaby nigdy odmówić, słyszała i wiedziała więcej od innych, ale przede wszystkim więcej czuła. Jakże mocna musiała być jej wiara, skoro potrafiła chronić innych przed zwątpieniem! W nauce, którą wykładała spokojnym, choć dobitnym głosem, świat stawał się przedziwnie prosty, zaś zdarzenia układały w logiczne wzory nakreślone ręką Jedynego. Wystarczy czuć, mówiła. Wystarczy odłączyć myśl i wsłuchać się w rytm własnego serca. Ono nie może kłamać, bo trudzi się dla drugiego człowieka, dla nas wszystkich, dla Boga.

Na początku było ich niewiele, później dołączały kolejne nowicjuszki, przybywały nie wiadomo skąd. Mogły być urzędniczkami, bibliotekarkami albo studentkami. Nie miały nazwisk, tylko imiona. Nie rozmawiały o swojej przeszłości, bo ich uwagę pochłaniała przyszłość narodów.

Troszczyć się o czystość ducha, jako i ciała. Żyć w zgodzie z rytmem własnego serca i wskazywać drogę błądzącym. A skoro sami przyjść nie chcą, my pójdziemy do nich. Jeżeli nas odtrącą, wrócimy znowu. Wszystkie nieszczęścia biorą się stąd, że ludzie zagubili prawdę życia, rytm własnych serc. Jedni żyją w rytmie rąk – to zbieracze ziemskich bogactw, bankierzy złudy, inni w rytmie ust – takich gubi łakomstwo. Są jeszcze pożądliwi, istnieje wiele chorób, które człowiek do siebie dopuścił. Dlatego mgła spowiła świat, a ludzie utonęli w tej mgle. Misja Czystych Serc otwiera oczy i uszy, otwiera serca. Małgorzata wahała się.

– Nie umiem rozmawiać, boję się ludzi, zawsze kiedy chcę coś powiedzieć, brakuje mi słów.

Siostra Marta przytuliła ją, pogładziła po włosach.

– Czegóż się tu bać? Zresztą słowa nie będą ci potrzebne. Mów w tym języku, który nie zaczął się na Wieży Babel, który nie przybył z ciemności. Mów w języku czystego serca; a wtedy każdy zechce cię wysłuchać. Kiedyś usłyszą nas wszystkie narody świata. Zamilkną wówczas języki, bo języki kłamią, znikną państwa i armie, broń wypadnie im z ręki. Świat przestanie być złym snem, zacznie się wschód i przebudzenie.

Małgorzata milczała. Miała tyle pytań, a żadnego z nich nie potrafiłaby wypowiedzieć. Zbyt dużo pytań. Może jeszcze się nie przebudziła? Może – podobnie jak miliony innych ludzi – tkwiła nadal w swoim śnie? Pamiętała, że to, co uważamy za życie na jawie, okazuje się czasem snem. Bywa i odwrotnie. Ale i sny wydawały się jej nieciekawe. Był w nich tylko lęk, pogonie, ucieczki, niewyraźne postacie kryjące się w labiryntach ulic.

Raz śniło się jej, że brała kąpiel. Nagle ogarnęło ją poczucie przedziwnej lekkości, jak gdyby jej ciało straciło ziemski ciężar. Najpierw odpłynęła lewa ręka, spróbowała poruszyć wodę drugą dłonią, prawa ręka skurczyła się, a potem zniknęła. Tam, gdzie powinny znajdować się stopy, zauważyła czystą, nie zmąconą wodę. Nie posiadała już ciała, ale w dalszym ciągu tkwiła w materialnej rzeczywistości, niezdolna do wykonania żadnego ruchu. I wtedy usłyszała głos. Ktoś pochylający się najwidoczniej nad wanną stwierdził prawie obojętnie: to dlatego, że wpuścili do rur kwas siarkowy.

Dlaczego tak się stało? Dlaczego do jej snu wtargnęła brutalnie szara rzeczywistość? Czyżby sen oznaczał, że droga do innego świata jest dla niej zamknięta? A może – nie wypełniając jak należy swoich obowiązków – utraciła wewnętrzną czystość?

Czystość ducha, jako i ciała. Rozumiała to po swojemu. Chociaż wiedziała, że nie musi obawiać się pokusy, unikała gwarnych, zatłoczonych ulic. Nie chodziła nigdy do kina, omijała wiecznie kłócące się kolejki. Właściwie gdyby nie autobus, oglądałaby tłum z bezpiecznej odległości, z okien swojego pokoju, z wysokości siódmego piętra. Czasem musiała przecież ustawić się na przystanku, a potem wsiąść do wnętrza zatłoczonego pojazdu.

Tutaj rozpoczynała się największa udręka. Czuła, że jej ciała dotykają dziesiątki niecierpliwych rąk, że cudze oczy biorą w posiadanie jej piersi, uda, brzuch. I kiedy odwracała głowę, bardzo rzadko okazywało się, że zamiast owłosionej, szorstkiej dłoni znajdowała na swych pośladkach należący do któregoś z pasażerów przedmiot: skórzaną torebkę, parasolkę, miękki pakunek. Ogarniał ją wówczas wstręt. Wydawało się jej, że cała tonie w nieczystościach, choć broniła się przed tą wizją ze wszystkich sił, choć rozpaczliwie ją od siebie oddalała.

Biegła do domu, stawała naga pod prysznicem, usiłując zmyć z siebie przyprawiający o mdłości zapach benzyny i niedomytych ciał, dotyk obcych rąk, a przede wszystkim to, co siostra Marta nazywała brudem pożądliwości. Kąpiel wprawiała ją zawsze w dobry humor. Lubiła wodę i słońce, mimo że od wielu lat nie chodziła na plażę.

Za to kiedy jechała w towarzystwie siostry Marty, autobus wydawał się niegroźny, prawie przytulny. Wciśnięta w kąt pojazdu, z twarzą przyciśniętą do szyby, nie doznawała strachu. Wiedziała, że nad jej bezpieczeństwem czuwa opiekuńcza dłoń.

Przeważnie milczały obydwie. Któregoś dnia, gdy autobus mijał kościół, Małgorzata, chociaż dawno już zdjęła z szyi medalik, powodowana zwykłym odruchem, przeżegnała się.

Siostra Marta spostrzegła ten gest.

– To są tylko mury – powiedziała. – Mury przeciwko innym murom. Obrzędy, które odróżniają jednych ludzi od drugich. Muzyka, która zagłusza głos Pana. Kazania zamiast rozmowy.

Zawstydzona Małgorzata spuściła wzrok. Nie miała żadnych złych intencji, nie czuła się winna, a jednak zmieszała się. Skąd płynęła ta słabość, skąd brała się gotowość do podporządkowania w każdych okolicznościach i bez żadnych warunków? Czy stąd, że siostra Marta znała jej tajemnicę, że zdawała się czytać w myślach człowieka, z którym rozmawiała?

Zorientowała się od razu, że Małgorzata odwiedza wyznaczone mieszkania pilnie, lecz bez entuzjazmu. Nie skarży się na upał, błoto, mróz, zmęczenie, ale też nie ma w niej wielkiej żarliwości. Posłuszeństwo, jakiego oczekiwała od nowicjuszek, wymagało odwagi. Tymczasem Małgorzata była raczej tchórzliwa, łatwo się peszyła, wpadała w popłoch z byle powodu.

Trzeba ufać innym, powtarzała siostra Marta. Trzeba ich kochać i wierzyć, że to, co nam ofiarują, nie będzie złem. Musisz zrozumieć, że żadna krzywda nie spotka cię bez Jego woli. Więc bądź bez lęku i ze spokojem przyjmij swój los, nawet gdyby mieściła się w nim cząstka cierpienia. Pomyśl, że takie cierpienie święte jest i czyste. Tak jak twoje serce.

Prawdę mówiąc, również Małgorzata znała tajemnicę swojej przyjaciółki. Wiedziała, że podczas gdy nowicjuszki pukają do drzwi mieszkań, siostra Marta odwiedza miejsca wyklęte, zdawałoby się zapomniane przez Boga i ludzi. I naraża się przy tym o wiele bardziej niż którakolwiek z nich. Kto wie, może nawet zagląda w oczy śmierci. Małgorzata była pewna, że w razie zagrożenia Marta nie będzie uciekać, że przyjmie mękę z godnością. Pełna najgorszych przeczuć, żyła więc w nieustannym strachu o los przyjaciółki.

– To zbyt niebezpieczne – mówiła.

– Mnie już prawie nie ma – uśmiechała się siostra Marta. – Jestem tylko narzędziem, przez które płynie Głos. Jeśli któregoś dnia zamilknę, Słowo brzmieć będzie dalej, może już gdzie indziej, w innym zakątku świata. Ale usłyszysz je z pewnością, usłyszy je każdy sprawiedliwy.

W nocy Małgorzata doświadczyła tajemniczej wizji. Nie zasnęła ani na chwilę, leżała z szeroko otwartymi oczami i wszystko widziała. To, co spostrzegła, pojawiło się jakby w innym wymiarze, tak że przestrzeń jej pokoju zdawała się zanikać. Przygasły barwy ścian i mebli, przedmioty utworzyły szare, płaskie tło dla napływających zewsząd obrazów.

Najpierw długo pogrążała się w ciemności i ciszy. Słyszała tylko swój pospieszny oddech. Zmęczenie nie pozwoliło jej iść dalej, przestraszyła się, że dawno zgubiła drogę. Czyjeś ręce uniosły ją delikatnie do góry i przez chwilę jej ciało kołysało się pomiędzy niebem a ziemią. Krzyknęła. Nie chcę wracać. Proszę, tylko nie to. Dokonała wyboru, szybowała teraz jak ptak, lekko i bez wysiłku, aż poczuła pod stopami twardy grunt. Mgła opadła i w rozrzedzonym powietrzu ujrzała dalekie rozmigotane światło. Z wolna powracały barwy. Biel, błękit, fiolet, czerwień. Trzy litery, ogromne, dostojne niczym kamienne pomniki zagrodziły jej drogę. Przeczytała każdą z nich i litery rozsypały się jak dziecinna układanka. Równocześnie światło zmieniło swój kształt: stało się jednym olbrzymim sercem. Wtedy ciemności ustąpiły. Płakała z zachwytu, zobaczyła Jego twarz, poznała Jego głos. Wielki spokój ogarnął cały świat. Widziała zasłuchane tłumy, ale miała wrażenie, że Głos mówi tylko do niej – mówi bez słów, posługując się uderzeniami ludzkiego serca.

Siostra Marta zobaczyła ją rano jakby odmienioną, znikła dawna niepewność, lęk, zawstydzenie. To jest tak, jak gdyby ktoś mnie prowadził, wyznała Małgorzata. Wiem, że muszę iść.

I poszła, prawie biegnąc, potrącając przechodniów, złoszcząc się trochę z powodu spóźnionego autobusu i zepsutej windy.

Stanęła przed szarymi drzwiami, przeczytała jeszcze raz kartonik spełniający rolę wizytówki. Zapukała mocno, bez wahania, a kiedy otworzyły się drzwi, nie czekając na zaproszenie, weszła do środka.

Jego jasne, błękitne oczy wydawały się martwe niby oczy ślepca. Twarz wykrzywiał mu odrażający grymas. Tłuste, zlepione od potu włosy sięgały ramion. Z rozchylonych, jakby głodnych ust sączyła się strużka śliny.

Także on jest człowiekiem, pomyślała Małgorzata. Także on jest bezgrzeszny. Silne ręce chwyciły ją i popchnęły w kierunku łóżka. W pierwszej chwili sądziła, że pragnie tylko posiąść jej ciało. Dopiero potem spostrzegła, że w dłoni trzyma nóż. Poszarpał na niej ubranie, by otworzyć jej pierś i wydrzeć oszalałe z bólu serce.

.

Jan Tomkowski

.

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments