Dariusz Bitner – Most Długi

(ale tylko fragment)

 

Nie należałoby zapominać, że tylko baśnie mają swój koniec. Żeby wyrazić się dokładniej: historie opowiedziane w baśniach. Dzielny i mądry książę, ubogi prostaczek, najmłodszy syn albo samotnik uważany za największego niezgułę – wszyscy oni, po wielu (naprawdę niewiarygodnych) perypetiach dożywają chwili, poza którą nie ma już nic. Są szczęśliwi, zazwyczaj mają piękną kobietę u boku, królestwo, którym rządzą sprawiedliwie (miłuje ich lud, omijają przezornie wszelkie smoki i bestie, raz pokonani czarnoksiężnicy nie ośmielają się odradzać pod żadną postacią, zazwyczaj zmieniają miejsce pobytu i gdzie indziej oddają się niecnym praktykom – o czym baśń, rzecz jasna, nigdy nie wspomina), żyją sobie długo, bez trosk i kłopotów – taki jest zazwyczaj koniec. I to jest koniec prawdziwy: zawarty w jednym zdaniu, zatapiający baśniowy świat w kawałku szkła albo masy plastycznej, albo w bursztynie (jak kto woli) – utrwalający w bezruchu ostatni obraz tryumfu, który poza baśnią nie może przecież trwać wiecznie. Tymczasem w baśni trwa – i jest zwieńczeniem całego życia (o paradoksie, tak gładko połykany przez baśnioluba). Koniec jest jedynym i nieodwołalnym końcem. (Śmierć takim nie jest. Książę-Głuptak, bywa – ginie, by potem wrócić do życia, za pomocą jakiejś czaro-sztuczki. Śmierć nie jest aktem nieodwracalnym). Każdy by chciał doczekać takiego baśniowego finału. Wszak koniec końcowi nierówny – i niczego tak się człowiek nie boi, jak końca właśnie. Kto wie, czy w całym naszym – za przeproszeniem – życiu (będącym przecież jednym pasmem nadziei, wyczekiwaniem lepszych dni, wiarą, że to wciąż jeszcze nie-koniec) – kto wie, czy nie jedynie baśń podsuwa nam – niezależnie od różnych treści – niezwykle istotną myśl; tę mianowicie, że prawdziwy koniec zawsze będzie jakimś niezwykle twardym stopem szczęścia i spokoju. (Niezauważane przez nikogo pocieszenie). Co nie zmienia w niczym faktu, że koniec jako taki jest wymysłem czysto literackim i to wyłącznie tego jednego gatunku, we wcale nie tak małej liczbie gatunków literackich. (Powstał, jak sądzę, ze zwyczajnej potrzeby estetycznej, to znaczy: uspokojenia odbiorcy, że usłyszał albo przeczytał całość, wszystko, dokładnie wszystko co się wydarzyło, tym samym więc poznał p r a w d ę – na tym chyba polega złudne wyobrażenie sobie, czym jest prawda – i może już spokojnie wyciągnąć wnioski, jakie chce, żadna nowa informacja go nie zaskoczy, nic nie zburzy ujętego w ramy początku i końca obrazu). Wszystko inne – a już w szczególności życie jako takie, życie prawdziwe, niezależnie od tego, czy szare i monotonne, czy strzelające fajerwerkami – naprawdę nie ma końca, chociaż za taki uważa się oczywiście (wciąż i niezmiennie to samo…) śmierć (ten wieczny odpoczynek, ten kres ziemskiej wędrówki – to całe słowotokowe bałamuctwo). Mogę na jej temat mniej lub bardziej niemądrze pofilozofować, lecz nie o to chodzi. Nie zamierzam nikogo przekonywać, że ten koniec nie jest końcem (subtelne rozważania o życiu późniejszym zostawiam teologom i mistykom różnego autoramentu – sam jestem niepoprawnym naiwniakiem, a przecież nie uwolniłem się od strachu i podejrzliwości, że być może jednak czeka mnie po prostu nieistnienie, i wszystko jest nadaremne, mówiąc inaczej: nie czeka mnie nic, koniec będzie po prostu końcem), skoro jednak moje rozważania przybrały taki niefortunny-trupi obrót – idźmy dalej tym tropem. Przede wszystkim muszę zwrócić uwagę na fakt, że “prawdziwy koniec” (czytaj: baśniowy), ten zamykający wszystko definitywnie – w ogóle śmierci nie bierze pod uwagę. Czasem-czasem (inaczej mówiąc: od wielkiego dzwonu) uchyla się narracyjna czapeczka w tę stronę i baśń kończy się formułą: jeżeli nie umarli, to żyją do dziś – ale to znaczy raczej, że żyją, że ich szczęście jest wieczne, inaczej dlaczegóżby bajarz, powiedziawszy “dawno, dawno temu”, dopuszczał ewentualność, że “jeśli… itd.” Jeżeli teraz spojrzymy na literaturę mitologiczną (taką więc, która pretenduje do  o b j a ś n i e n i a, więc też  o s w o j e n i a  świata), zauważymy bez trudu, że śmierć niczego tam nie kończy, a wręcz przeciwnie: jest zaczynem, czasem kontynuacją – w każdym razie nie wieńczy, nie zamyka… już raczej otwiera… i w tym znaczeniu nie jest końcem. I tak też jest w życiu. Człowiek umiera: taki jest koniec jego życia, lecz nie jego historii – trzeba o tym pamiętać. Koniec tego czy tamtego, na przykład ciężkiej pracy, leniuchowania, choroby, miłości, upalnego dnia, długiej podróży i tak dalej, bez końca, bo to właśnie małe, nic nie znaczące końce (koniec jednego oddechu, drugiego, trzeciego…) – koniec jednego-drugiego-trzeciego, ale nie koniec w ogóle. I w tym sensie – tylko baśń ma swój cudowny monopol. Wszystko inne jest bezustanną kontynuacją. A literatura zawsze jest fragmentem. Tak to kiedyś obmyśliłem (ale czy nie jest tak?) i być może teraz wszystko podciągam pod tę tezę. Gdyż mówiąc “fragment” mam na myśli nie wyimek z rzeczywistości (byłaby to naiwność), a z literackiej substancji. Pisanie jest rezygnowaniem zarówno z pogłębiania kreacji (a każdy wyraz, każde zdanie jest wystarczająco dobrym pretekstem), jak i z jej przedłużania (a na dobrą sprawę znaczy to: wbrew zdrowemu rozsądkowi – może być przecież kontynuowana w nieskończoność). Ta konkluzja też byłaby naiwna (i banalna, przez to, że tak oczywista), gdyby nie fakt, że baśń (ta cholerna, infantylna, napuszona i zachowawcza dziedzina) z absolutną nonszalancją prezentuje nie fragmentaryczność, a  p e ł n i ę. Można oczywiście jeszcze ją nadmuchać, rozdąć, rozciągnąć… ale tylko do pewnego stopnia. A jeśli jest naprawdę dobrze skonstruowana – nic jej nie można zrobić. Perfidia baśni polega też na tym, że “pełnia” dotyczy również ich ilości. Wygląda na to, że wszystkie prawdziwe baśnie zostały już stworzone. Jeżeli coś jeszcze powstaje, to mniej lub bardziej udane imitacje, rzeczy wtórne albo zręcznie kompilowane, nic rdzennego, nic oryginalnego. To zamknięty rozdział. Wyspa albo raczej enklawa otoczona wysokim murem, wypełniona w środku po brzegi. Wszystko co powstaje (co może powstać), rozsiada się dookoła, bliżej lub dalej, jak się uda, i tworzy podgrodzie. Powstaje teraz pytanie (powstało przed chwilą, musiało jednak minąć kilka zdań, by ono wzięło się w garść i stanęło na nogi), pytanie więc: skąd to posądzenie o perfidię, ta niechęć we mnie i – co tu dużo mówić – zwyczajna złość? Ano, hm – nie wiem skąd. Pojawiła się sama, nieproszona. Może dlatego, że, jak wynika z moich rozważań – fragmentaryczny charakter literatury (stanowiący przecież o jej żywotności i sile) jest świadectwem jej niedołęstwa. (Zimna logika na to wskazuje). Tym samym trudno oczekiwać od niej doskonałości. A co za tym idzie: twórczość z góry skazana jest na wszelkie wynikające z niedołęstwa przywary. Taka sytuacja może przecież złościć. Szczególnie jeżeli spojrzy się na schowaną za wielkim murem zamkniętego miasta, królestwa właściwie – baśń, milczącą ze spokojem, dającą tym samym do zrozumienia, że wszelki trud nie tyle idzie na marne, co jest po prostu niepotrzebny. Wszystko już zostało zrobione. Literatura ma swoje spełnienie. Reszta jest tylko czczą zabawą, doprawdy nie wartą takiego zachodu. To oczywiście nieprawda. To musi być nieprawda i zdaję sobie sprawę, że zagalopowałem się, ho ho, zapędziłem na manowce w tych rozmyślaniach. To z powodu porywczości, jaka mną ostatnio targa (myśli nie zatrzymują się nawet na chwilę, więc nie obrastają tłuszczem statecznej konkluzji). Z tej porywczości, z tego rozwichrzenia ta złość na baśń, w gruncie rzeczy niepotrzebna. Ale ostatnio złość na byle co. Wystarczy, że przyjdzie mi na myśl, stanie przed oczami, a już duszę w sobie, przeklinam, szukam dziury w całym (szukam usprawiedliwienia, wiem dobrze, próbuję dodać sobie otuchy starą jak świat metodą pomniejszania, i trochę młodszą metodą – sam ją wynalazłem – mieszania wszystkiego do kupy po to, by stwierdzić, że nic z tego nie wynika, wszystko nie ma sensu… co za idiotyczna ulga). Tak naprawdę baśń mam w wielkim niepoważaniu i wcale mnie nie rzuca na kolana jej wyspekulowana doskonałość, nawet nie mam dobrego zdania o tej doskonałości, ani nie sądzę, by prawdziwa literatura skazana była na taką poniewierkę, jak by to wynikało z moich rozważań. A tylko mnie dopadła znienacka ta myśl o jedynych wiarygodnych końcach w tym świecie nieskończoności, ech, reszta potoczyła się sama. Nie było w tym toczeniu się żadnego intelektualnego wysiłku z mojej strony. Stałem sobie spokojnie z boku i przyglądałem się beztrosko lawinie – oto jak pracuje mój rozum. (I całą wypełniającą mnie po brzegi gorycz obróciłem teraz przeciwko sobie). Ale przecież było mi wszystko jedno. Nie spałem już piątą dobę i trudno abym wymagał od swego rozumu precyzji i rozsądku (tym bardziej, hę, że zawsze miałem kłopoty z jednym i drugim). Ja i mój rozsądek – ładna mi podzielność. Ładna dychotomia. Toż należałoby jeszcze wspomnieć o ciele (tym przekleństwie bożym). Już nie wspomnę, że i o duszy (jeśli ona w ogóle jest). Nie mam rzecz jasna najmniejszego zamiaru zastanawiać się, cóż to takiego owo “ja” (współbędące z moim rozsądkiem), chociaż po takim długim okresie bez snu odpowiedź znalazłbym szybko. Wie o tym każdy, kto choć raz znalazł się w podobnej sytuacji. Wbrew pozorom – nie ma takich osób wiele. Jedna nieprzespana noc, którą szybko trzeba nadgonić, zdarza się jeszcze stosunkowo często. Bardzo rzadko – dwie. A pięć? Być może coś takiego nie zdarza się w ogóle (oczywiście wyjąwszy kliniczne przypadki indywiduów, które nie śpią miesiącami, latami, żyjąc sobie w zupełnie innym czasie i prawdopodobnie na innej planecie). Po pięciu dniach już nie chce się spać, muszę to powiedzieć jasno i wyraźnie (… to ja może też już jestem na jakiejś zupełnie innej planecie). Mało tego: nawet gdyby się chciało (to znaczy: gdyby postanowiło się) zasnąć – to raczej nie można. Bardzo możliwe, że po kilku dniach, a już po pięciu z całą pewnością – sen zdycha. A w każdym razie przestaje upominać się o swoje. Ja wiem (albo wydaje mi się, że wiem – po prostu czytałem tu i ówdzie), że brak snu oznacza rychłą, przepraszam: szybką… nie, szybką nie, oznacza pojawienie się… e, oznacza rychłą śmierć. (Czemu nie szybką? Bo szybka jest od kuli. A rychła tuż-tuż, niezależnie od tego, że wyraz mi się po prostu nie podoba, nie podoba i już. Powinienem myśleć precyzyjniej. Powinienem pomyśleć: konsekwencją braku snu jest śmierć). Tak twierdzą naukowcy. Lecz nie widzę powodu, by im wierzyć. W każdym razie nic nie zapowiadało we mnie jakiegoś tragicznego (a rychłego) finału. Ze spokojem mogłem nie spać jeszcze kilka dni, zresztą zdaje się – nie miałem wyboru. Przez kilka godzin leżałem na niezaścielonej kanapie (zazwyczaj świetnie się wysypiam nie w pościeli właśnie, a pod kocem, w ubraniu), zaciskałem powieki, przykrywałem głowę poduszką, rozluźniałem wszystkie mięśnie, robiłem głębokie wdechy i wydechy, a przede wszystkim astralną miotełką wymiatałem niestrudzenie stosy myślowego śmiecia, częściowo gnijącego już po kątach (tylko czy umysł może mieć kąty? – niech będzie jednak, że ma), ale tylko częściowo – większość myśli biegała jak najęta, bez ładu i składu, bez sensu i racji, bez powodu, bez efektu, bez opamiętania, biegała, lawirowała, uciekała przed astralną miotełką… W każdym razie takie leżenie mijało się z celem. Wolałem wyjść z domu, chociaż mokry wiatr uderzał w okna, a ludzie przemykali chodnikiem zgięci w pół i z całą pewnością nie-zadowoleni. Tak sobie, bez powodu, nikt po ulicach nie łaził. Jednak po tak długim niespaniu wszystko wygląda inaczej. Wzrasta tajemny potencjał, coraz większa energia rozpiera kruche ciało i trzeba się ruszać, skakać, biegać albo zwyczajnie wyjść na ulicę, chociaż piździ i fiuka (o rany, jakie słownictwo). A poza tym, jeśli tylko uda się którąś z biegających szaleńczo myśli przytrzymać dłużej przed nosem, zaraz widać, że coś z nią nie tak. Jest wyraźniejsza niż kiedykolwiek, pucołowata, prawie namacalna, no i puszcza porozumiewawcze oczko. Nigdy jednak nie daje się posiąść. Posiąść. Przy pierwszym ruchu (byle chętce) robi unik i znika, zostawiając po sobie kilka mniejszych i bez porównania mniej ponętnych myśli. Z których każda puszcza porozumiewawcze oczko. (Myśli takie są). Cały świat po takim niespaniu jest… właśnie: to jest inny świat. Rzeczy materialne (najzwyczajniejsze pod słońcem: krzesło, lampa, drzewo) są wyraźne w każdym szczególe, każda rzecz jest wyraźniejsza od innych, w dodatku każda rośnie, jeśli tylko przyjrzeć się jej uważnie. Dźwięki też zmieniły swoją wyrazistość. Docierały do mnie skondensowane i ostre, przenikały do mózgu po prostu przez skórę i rozbrzmiewały echem pod kopułą czaszki. Można powiedzieć, że słyszałem coraz wyraźniej i coraz więcej, powstawał jednak z tego z każdą chwilą większy szum, chrzęst, a czasem zwyczajny huk (zwłaszcza wtedy, gdy zaczynałem się wsłuchiwać). W pewnym też momencie uświadomiłem sobie z niebywałą jasnością, że nie jestem tam, gdzie powinienem być i nie robię tego, co powinienem robić, mówiąc inaczej: coś mnie zaczęło gnać przed siebie (inna zupełnie sprawa, że naprawdę od dawna nie robiłem niczego sensownego, czyli – jak to się zwykło mówić – marnowałem swoje życie). Gdzie powinienem być i co robić – tego niestety nie wiedziałem. W każdym razie wolałem wyjść z domu, i teraz stałem na Moście Długim, oparty o metalową barierkę, i patrzyłem na czarną Odrę. (…)

 

Dariusz Bitner

 

O autorze:

.

Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments