Barbara Gruszka-Zych – Niebo znad krzyża

W tym czasie Jezus przychodzi na ziemię nawet do tych, którzy nie wierzą. Ale wierzą w codzienne wiadomości z liczbami zmarłych trafiającymi ostrymi nabojami prosto w głowę. Pochylają ją pod tym ciężarem, z ostatkiem starych myśli zatapianych przez nadciągające żywioły, konsekwentnie zaprowadzające swój porządek. Nie wiem na jaki język tłumaczą sobie rozpacz lekarzy i księży, którzy nie potrafią już pomóc potrzebującym, choć całe życie uczyli się jak leczyć ciała i dusze. Teraz nie starcza im rąk, sił, nadziei. Jezus najwyraźniej przychodzi kiedy nie starcza niczego. Nad pobojowiskiem rozciąga się niebo znad krzyża. Pancerne, ciężkie jak czołg, którego gąsienice stratują nawet największą Miłość. Jezus przychodzi, bo Jest. Gdyby Go nie było, nie przyszedłby ci do głowy, a On nieustannie zbliża się do każdej myśli. Jest późno, ponad dwa tysiące lat od Jego urodzenia, ludzie padają jak muchy na wojnie. Leżą obok siebie w niekończących się kostnicach na które zamieniono lodowiska i stadiony. Nie ma komu się bawić ani klaskać. Śmierć składa dłonie nawet tych, którzy nigdy się nie modlili i na tafli lodowisk ostrym brzegiem porzuconej łyżwy próbuje wyryć ich ciche imiona. Tysiące imion, czule zdrobniałych, jeszcze wczoraj wołanych w tym powietrzu, dołączających się do pieśni żywych słyszalnej na całym świecie. Jeszcze przed chwilą proszonych, żeby podeszli i zobaczyli jaki właśnie dotarł śmieszny esemes od kogoś, o innym imieniu, też już leżącego na zimnej płycie. Kiedy zabrano ci prawą rękę, nogę i drogę prowadzącą w przyszłość, Jezus przychodzi jak brakująca ręka, noga, droga. Jest tym czego nie ma nawet w strofach Rilkego i Miłosza. Jest brakiem słów a bogactwem życia, którego każdy gram odważany na wielkiej wadze ma wartość. Nad najdrobniejszym okruszkiem naszej skulonej miłości, przywiązania do bliskich i ziemi, pochyla się, żeby nic nie spadło w przepaść. Sam umęczony rozpoznaje nasze umęczone rysy, które coraz bardziej pasują do bólu zadanego Mu na krzyżu. Kiedy mamy coraz mniej i ledwie okrywamy się krótką myślą o życiu, odkrywamy, że jest On, kawałek wiary unoszący się na powierzchni. Obok na brzegu leżą gwoździe, które przebijały Jego stopy, a ty wreszcie wyjąłeś je, żeby Go uwolnić, żeby mógł przyjść. Gwoździe, które ciebie też przybijały ale pozwoliłeś im zardzewieć jak całej męce, łkającej po nocach w najgłębszych zakamarkach snów. A teraz ujrzała biały dzień.

 

W kościołach, do których zaglądam w każdym miejscu świata, poszukuję krucyfiksów. Na fotografiach mam ich całą kolekcję, jeśli to nie grzech kolekcjonować Mękę Pańską. Cierpienie Jezusa, w którym znajdują nadzieję cierpiący śmiertelnicy, nieustannie chcą przypominać artyści, cierpiący podczas pracy nad wyrażeniem niewykonalnego. Jak to jest – popatrzeć na mękę najważniejszego człowieka w życiu i utrwalić ją bez oglądania twarzą w twarz. Jak w ogóle, można patrzeć w twarz umierającego i zamiast z nim odchodzić, płakać, próbować to zatrzymać w rzeźbie, na płótnie, na szkle. A może w każdym krucyfiksie jest płacz artysty i dlatego tak głośno łkają, rozrywając największą ciszę kościołów, nie pozwalają odejść stamtąd niezmienionym. Po uklęknięciu przed niektórymi krzyżami nie da się wstać z kolan i na kolanach idzie się ulicą, kładzie do łóżka, zamyka drzwi. Bo o tym nie da się opowiadać przy otwartych drzwiach, śmierć jest intymna, nawet jeśli dzieje się na oczach wszystkich na Wzgórzu Golgoty. Nawet kiedy patrzą na nią oczy miliardów czytających Ewangelie z jej opisem w detalach, zrównaną z naszym umieraniem – lękliwym, bolesnym, we krwi, flegmie, kale. Za zamkniętymi drzwiami oczu wyłania się nasz krzyż. Trudno go pokazać innym ale każdy go kiedyś zobaczy. To co w nas umiera, żeby narodziło się nowe, piękniejsze, czego żadne oko nie widziało, widać na każdym krucyfiksie. Dlatego patrząc na krzyż z konającym Jezusem próbuję przez chwilę umrzeć.

 

Matka Boża w Fatimie. Biała Iskra pośród betonu. Przylaszczka rozchylająca płatki w ciszy gromnic z płomieniami ostrymi jak miecze wysunięte w ofensywie do nieba. Czarne nisze wypalone w kamieniu przez próbujących się ogrzać od własnych próśb przywiezionych w walizkach i między kartkami książeczek do nabożeństwa. Trupie czaszki i czarne gołębie wyrzucone na powierzchnię archipelagów nieustannych błagań. Coraz to nowe mapy są potrzebne, żeby określić nasze miejsce na powiększającym się terytorium Maryi. Matka nie ma starej sukni, fartucha, nie ma nowej sukni, płaszczyka Chanel. Nosi ubrania przechodzone z second handu przychodzących tutaj na klęczkach. Nie wytrzepuje z kieszeni ich kluczy, nekrologów przygotowanych na własny pogrzeb, smoczków z dzieciństwa i pierwszego zapachu mleka. Nie ukryją się przed Nią łzy dorosłych stale odkładane na później. Dlatego wybucham płaczem aż pękają zawieszone na mojej szyi perły. Dziesiątki samotnych kulek rozsypuje się jak ja w środku. Tłucze się szyba dzieląca mnie od Ciebie, Matko.

 

Komu to zostawię, komu? Więc przy życiu trzyma mnie jedna myśl o czytelniku, który bierze poważnie moje słowa i nie pozwoli mi przestać być tym o czym piszę? A może raczej ułatwia mi rozstanie z tym co opisałam? Patrzy jak się od tego uwalniam, onieśmielając przy tym swoją dyskretną bliskością. Zwykle rano podczas wakacji lubiłam wchodzić do zatłoczonej hali targowej, najbardziej bogatej w portowych miastach, i wybierać spośród wielu produktów świeży chleb. Teraz czekam, że ktoś w tym zatrzęsieniu graffiti na murach i ekranach trafi na to co napisałam, jak ja na tamten chleb. Bo chciałoby się kogoś nakarmić, dać mu się do zjedzenia. Dobrowolnie tracąc siły roztrwonić je na innych. Przewracającym kartki pomagać odzyskać czucie w skorodowanych na złomowisku dłoniach. Żeby przypomnieli sobie co dostali przy urodzeniu kiedy niewinnymi palcami dotykali piersi Matki przestrzelonej przez ból. W halach targowych od wejścia pachnie chlebem niezbędnym do życia, nawet kiedy stoisko z nim jest niewidoczne, ukryte na drugim krańcu sieci z towarami wyłowionymi tego poranka. Jeden czytelnik siedzący na drugim krańcu świata w pokoju bez widoku może wskazać najlepszą drogę do twojego pisania. Jeden Bóg Wszechmogący wie ile dróg przebiega między nami. Ich trasy są niewidoczne dla oczu jak trajektorie planet i uczuć. Zwłaszcza tych ostatnich mieszkających w domach ze ślepymi oknami i często bez gwiazd pasujących do niektórych zamków od kluczy. A bez nich nie da się otworzyć tajemnicy.

 

Barbara Gruszka-Zych

 

O autorce:

Barbara Gruszka-Zych– poetka, dziennikarka, krytyk literacki.Wydała dwadzieścia tomików wierszy. Ostatnio „Nie chciałam ci tego mówić” (2019). Jej zbiorek „Szara jak wróbel” (2012), wybitny krytyk Tomasz Burek umieścił wśród dziesięciu najważniejszych książek, które ukazały się w Polsce po 1989. Opublikowała też zbiory reportaży „Mało obstawiony święty. Cztery reportaże z Bratem Albertem w tle” i „Zapisz jako…”, oraz książki wspomnieniowe: „Mój poeta” o Czesławie Miłoszu, a także „Takie piękne życie. Portret Wojciecha Kilara” i “Życie rodzinne Zanussich. Rozmowy z Elżbietą i Krzysztofem”. Jej wybory wierszy zostały wydane po litewsku i rosyjsku – w Kownie, Wilnie, Petersburgu.

Subskrybcja
Powiadomienie
2 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Anna Tlałka
3 years ago

Tekst z bardzo silnym, przejmującym, sięgającym najgłębszych zakamarków serca przekazem. Przyznam szczerze, że jest to najlepszy tekst prozatorski, jaki czytałam w ostatnim czasie. Przede wszystkim przez bliskość tematu i piękny język Autorki oraz silnie zarysowane obrazy skojarzeniowe. Wiele fraz zaczerpniętych z tekstu mogłoby posłużyć do stworzenia osobnych wierszy: “Biała iskra pośród betonu” – kunszt. , podobnie “Przylaszczka rozchylająca płatki w ciszy gromnic”(i in.).

Po przeczytaniu lektury dochodzę do wniosku, że zdania: “Jezus przychodzi, kiedy nie starcza niczego” , czy “Jezus przychodzi jak brakująca ręka, noga, droga” mogą poruszyć nawet najzatwardzielszego uciekiniera, jak to kiedyś napisałam: “uciekiniera od cienia do cienia, bez świadomości tego, że uleczyć nas może tylko Światło”. A najmocniej bije ono z Krzyża.

Szyba, która oddziela nas od Matki, widzimy Ją, ale wciąż za szkłem, ona się może potłuc, (nadzieja), ona się tłucze!, a Matka zaprasza nas ponownie do swojego Łona. Matka, prawdziwa, bez markowych ubrań, cicha i subtelna, zawsze wierna, Matka Miłosierdzia. Przyjmująca nas z całym bagażem doświadczeń, takich jakimi jesteśmy, a zwłaszcza wtedy, kiedy umieramy. Nie potrzeba innych słów. Po drugiej stronie szyby jest “bogactwo życia”. Prawdziwego, który dać może tylko Wszechmogący Bóg, który zna “trajektorie planet i uczuć”. A Niebo znad Krzyża wciąż takie samo (…)

Moja koleżanka, której przekazałam tekst napisała\’ “rozrywa serce, ale Bóg i tak wie, co z tym zrobić. bez słów.”

Lech Galicki
3 years ago

Jestem – po przeczytaniu tekstu – w stanie niezwykłego poruszenia wewnętrznego tj. duszy. Gratuluję. Zbyt mało czasu, a potem – zbyt mało miejsca, aby podzielić się impresją. Krótko: poetycka analiza iluminacyjna. Prozą napisana. O, właśnie tak.