Rok bez Marka – dwa głosy o Marku Nowakowskim

Screenshot 2015-05-06 13.05.05

..

Pisał bardzo dużo, zwłaszcza w ostatnich latach życia pisał jakby gorączkowo, wydając książkę za książką. Trochę się tego wstydził, bo kiedy powiedziałem mu, że w katalogu naszej biblioteki naliczyłem już ponad sto pozycji jego autorstwa, okropnie mnie skrzyczał.

Napisać pięć książek? Wystarczy?

Napisać dziesięć? Jeszcze lepiej!

Ale napisać sto? To bardzo podejrzane.

A jednak dzieło Marka Nowakowskiego wydaje się już dziś trudne do ogarnięcia, zwłaszcza że młodzi magistranci i doktoranci nie lubią czytać góry książek. Wolą autorów dwóch, trzech pozycji, mieszczących się w wyraźnym nurcie prozy gejowskiej albo lesbijskiej, nie mówiąc już o fali rozliczeń z „polskim antysemityzmem”.

Debiutował po roku 1956 i ten okres, a także lata sześćdziesiąte chyba wspominał najlepiej. W swoich opowiadaniach przywoływał ten okres najchętniej, schodził w regiony przez polskich prozaików rzadko penetrowane. Przyglądał się ludziom z marginesu, bohaterom podwarszawskich okolic i stołecznych knajp, herosom półświatka. To nie była piękna rzeczywistość, ale dla młodego pisarza miała swój urok. Znacznie większy niż dekada gierkowska (1970-1980).

Marek nie lubił tych lat, grząskich, zabagnionych, niejednoznacznych. Napisał wtedy może swoje najlepsze, ale i najbardziej przerażające opowiadania: Wesele raz jeszcze czy Gdzie jest droga na Walne?

A potem przyszła współpraca z wydawnictwami podziemnymi i emigracyjnymi, stan wojenny, konieczność ostatecznego wyboru. Pamiętam, jak jeden z moich instytutowych kolegów protestował przeciwko Raportowi o stanie wojennym. Taki surowy autentyk nie podobał się lewicowemu humaniście, akceptującemu po cichu wybawcę w mundurze. Powiedziałem wtedy publicznie kilka słów prawdy – nigdy mi tego nie zapomniał. Co to za palant, pytał Marek.

Przepraszam, użył mocniejszego słowa, którego nie powtórzę.

A w tej nowej rzeczywistości po 1989 roku wcale nie czuł się najlepiej. Jego Warszawa odchodziła, jego wymarzona Polska wcale nie nadeszła. Lekceważono go, bo znalazł się w niewłaściwym towarzystwie – nie na tych salonach, co trzeba. Cierpiał, przeżywał wątpliwości. Miał chyba za dużo przyjaciół, niekoniecznie prawdziwych. Marek nie był stworzony na przywódcę, choć taką role często mu przypisywano. Był pełnym goryczy samotnikiem. Był erudytą i artystą nękanym nieustanna potrzebą pisania, opowiadania o sobie i o innych, rejestrowania umykającego czasu.

Nie zapomnijmy o Marku.

A to już rok…

Jan Tomkowski

….

…..

Ocalmy przynajmniej pamięć – wspomnienie o Marku Nowakowskim

Marka Nowakowskiego poznałem w 1981 roku w Krakowie. Przyjechał na obchody 35 rocznicy powstania Koła Młodych przy krakowskim oddziale ZLP. Spotkaliśmy się w pobliżu przystanku tramwajowego na ówczesnym Placu Wolności – dzisiaj Inwalidów. Nie pamiętam, kto był wtedy w grupie witającej pisarza, ale Nowakowski musiał na mnie zrobić mocne wrażenie, bo dokładnie pamiętam, jak wyglądał. Energiczny mężczyzna o dumnej i nieprzeniknionej twarzy miał na sobie elegancki, ciemny prochowiec, z zaciśniętym wokół talii paskiem. Już wtedy Nowakowski był dla mnie ważnym autorem. Wiele razy przeczytałem opowiadanie “Książę nocy”, a barwna postać czarodzieja, tworzącego wokół siebie aurę magicznej niezwykłości wbrew szarości i rozpaczliwej pospolitości egzystencji przypominała mi bliskiego przyjaciela, który podobnie starał się tworzyć alternatywny, lepszy świat oderwanej od socjalistycznej rzeczywistości iluzji. Wszyscy obracaliśmy się wtedy w półświatku prawdy, literatury, sztuki i życia, skrojonego na miarę tolerancji reżimu, choć w 1981 roku trwał przecież karnawał “Solidarności”. Potem przyszedł stan wojenny, aresztowanie pisarza i najcięższe oskarżenia o szpiegostwo. Marek Nowakowski, co potwierdziły jego losy po zakończeniu rozmów “okrągłego stołu” nie był farbowanym opozycjonistą i trudno było mu się odnaleźć w głównym nurcie “wyzwolonej z cenzury” salonowej sztuki.

Na przelotnym spotkaniu w Krakowie z 1981 roku znajomość z głośnym pisarzem pewnie by się zakończyła, gdyby los nie rzucił mnie za ocean, do Kanady, gdzie w 1993 roku zacząłem redagować “List oceaniczny”, inspirowany tytułem wiersza Cendrarsa miesięcznik artystyczny. Nie jestem pewien, czy autorowi “Zdarzenia w miasteczku” przypomniałem się poprzez Krzysztofa Zarzeckiego, Jarosława Abramowa, czy może Jana Tomkowskiego. Najważniejsze, że Marek Nowakowski zaczął przysyłać do “Listu oceanicznego” swoje opowiadania i odcinki zapisywanych właśnie “Powidoków” Jego teksty były pisane ręcznie, starannym, kaligraficznym wręcz charakterem. Do dzisiaj mam w archiwum kilka cennych rękopisów. Z pisarzem udało mi się nawiązać serdeczny kontakt i każdą telefoniczną rozmowę kończył zaproszeniem do Warszawy. Skorzystałem z niego parę razy, odwiedzając Nowakowskiego w domu i na planie filmowej realizacji “Powidoków”. Odcinek dokumentu realizowany był w jednej z kamienic przy ulicy Okólnik, a pisarz, czuwający nad autentycznością kręconego materiału był w świetnej formie, starając się poprzez siłę przekazu sztuki filmowej poszerzyć pole działania literatury.

W relacji dla “Listu oceanicznego” z czerwca 1995 roku odnotowałem wówczas: “Zza pleców kamerzysty mogłem uczestniczyć w pracach mistrzowskiego, pisarskiego warsztatu. Autor zaprasza dawnych znajomych, kolegów i przyjaciół, by wspólnie z nimi próbować wiernie odtworzyć świat, powoli ginący pod warstwami czasu. Każdy z nas ma podobne pradzieje, lata młodości, nieuchronnie splecione z historią, znikającymi z planów miast miejscami, odchodzącymi niepostrzeżenie ludźmi. Skoro nie możemy ocalić czasu, ocalmy przynajmniej pamięć.”

Po zakończeniu wydawania “Listu oceanicznego” podtrzymywałem znajomość z legendarnym prozaikiem. Zawsze chętnie i szczodrze rozmawiał, dopytując się o życie Polonii i plany literackie. Najbardziej ucieszył się, kiedy powiedziałem mu o próbach prozatorskich. Dobrze ocenił jedno z opublikowanych opowiadań, które mu przesłałem i zachęcał do dalszej pracy. Wiedziałem, że rzemiosło cyzelowania prozy cenił wyżej od poetyckiego natchnienia. Nasz kontakt do końca pozostał tradycyjny, tak jak rękopisy pisarza. Bezpośrednia rozmowa, kontakt telefoniczny i korespondencja pocztowa pozostanie w pamięci jedynym zapisem. Nigdy nie wymieniliśmy maila, ani nie spotkaliśmy się na Skypie.

Aleksander Rybczyński

 Fot. Włodzimierz Wasyluk

…….

,,,,,,,

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments