Marek Sołtysik – Mind control i alkohol u Choromańskiego

22 czerwca 1904 roku urodził się w Jelizawetgradzie Michał Choromański. Przed miesiącem, pół wieku po śmierci wybitnego polskiego pisarza, zamieściliśmy fragment nowej, obszernej, drukowanej jedynie we fragmentach, książki Marka Sołtysika Michał Choromański. Portret z odbitym w lustrze wizerunkiem śmierci. Dziś następny fragment: o powieści zatrważająco współczesnej.

 

„Ktoś znowu podglądał, co mam w głowie”

Mind control i alkohol u Choromańskiego

 

Co miał w papierach przywiezionych do Polski w roku 1957 z Kanady? W Morin Heighst, w nielicznych lepszych miesiącach pisarz, kiedyś sławny, konstruował nowe sensacyjne fabuły. Badał użyteczność nie wydanych powieści utrzymanych w realiach minionej polskiej rzeczywistości. Zawieszony między Kanadą, miejscem dobrym dla życia dla zjadacza chleba, ale nie dla twórcy pozbawionego publiki, a nową Polską, z której od początku lat 50. XX w. dochodziły zatrważające wieści, w 1956 na wieść o szansie na normalność w życiu i o jakiejś swobodzie twórczej powyciągał papiery, te kolejne redakcje książek przygotowanych do druku, a także wycinki z drukowanego w trzech czwartych Szpitala Czerwonego Krzyża…

Michał Choromański w Zakopanem w roku 1930, malował Marek Sołtysik.

Co z odbiorcami wyrafinowanej literatury pięknej? Są przygotowywani inaczej, w podręcznikach zapomniano o Choromańskim. Koledzy pisarze, rówieśnicy, a nawet starsi, brylują, Andrzejewski zawsze znajdzie dla siebie bardzo wygodne miejsce, autorowi pism o wydźwięku proreżimowym podają rękę i teraz, w czasie odwilży. Trochę nie do pojęcia dla nie przyzwyczajonego.

            Czterdzieści lat temu, gdy pracowałem nad pierwszą książką o pisarzu, obfotografowałem strzępy pozostałe z zeszyciku, z którym Michał Choromański starał się nie rozstawać. Zaopatrzył się weń już po sukcesach pierwszych trzech książek i wziął go ze sobą latem 1938 w podróż morską transatlantykiem do Afryki Północnej i Ameryki Południowej. Zapiski czynił świetnym wiecznym piórem, niebieskim oraz czarnym atramentem; charakter pisma wyrobiony, często kolejny akapit w połowie strony pisany – w odróżnieniu od zdyscyplinowanego początku – rozwlekle łączonymi literami, nieco rozmemłanymi… nie-abstynent wie, ile tego mogło wpłynąć do organizmu. Ot, dziennik pokładowy pisarza. Są w nim projekty powieści i sztuk teatralnych. Można przypuszczać, że prawie wszystkie ważne powieści Choromańskiego (oprócz opowiadań i słuchowisk o tematyce par ezcellence współczesnej) powstawały w zarysie w latach 1936-1939, a więc wtedy, kiedy pisarz, mogłoby się wydawać, zamilkł.

Dotychczas żaden z krytyków nie wpadł na pomysł, żeby ogłosić, że gruba powieść Słowacki wysp tropikalnych, recte Śmiertelnie zauroczony w horyzontach, jest wnikliwym studium alkoholizmu.

Stosy niebezpieczeństw, na które się natyka główny bohater, Leon Wachicki, w czasie swych malowniczych podróży w interesach i podróży, nazwijmy je, romantycznych, z biegiem Wisły, z Krakowa do Warszawy, z Warszawy do Częstochowy, a w retrospekcjach do podkrakowskich Batowic, trzeźwy, a nie tylko trzeźwiejący człowiek mógłby łatwo ominąć. I najprawdopodobniej ominąłby pułapki zastawione nie do końca wiadomo przez kogo, przez tajny wywiad, przez agentów Dwójki, przez agentów Abwehry, przez nacjonalistów ukraińskich, przez samego szatana. I nie podzieliłby losu Wachickiego, który po perturbacjach psychicznych, moralnych i fizycznych, pójdzie na dno. Dosłownie. Pod mostem Kierbedzia, bliżej prawego brzegu Wisły, dziwnym trafem śladem aktorki Barbry, zresztą matematycznego geniusza, którą miał obserwować, a która być może z innego polecenia śledziła jego.

Zastanawiam się, czy w tej powieści – brawurowo rozpoczętej, ku końcowi może niepotrzebnie z sentymentalnymi wtrętami – trafi się na dobrego, a przynajmniej uczciwego człowieka. Zdarzają się tam, owszem, mężczyźni solidarni, oddani, służący zarówno pomocą, jak i własnym czasem matce Wachickiego, walecznej osobistości legionowej spod znaku I Brygady, wybitnej peowiaczce w stanie spoczynku, notabene dzięki której koneksjom Wachicki otrzymał specjalnie dla niego utworzoną intratną posadę zastępcy dyrektora krakowskiego biura podróży (posady, jak wszystkiego, co łatwo przychodzi, nie uszanował, zachęcony alkoholizmem uciekł z posady – dosłownie – w krainę marzeń, a ta człowieka nietwórczego śmiertelnie odepchnie). Sympatyczny stary służący z warszawskiego hotelu „Bristol” trzyma w zanadrzu jakąś zdradliwą fotografię, częstochowski śledczy, inwalida z walk w 1920, oficer, może miałby coś do powiedzenia Wachickiemu próbującego zbadać powody inscenizowanego włamania do domu jego nieżyjącej matki peowiaczki, ale doświadczenie życiowe chroni go przed wylewnością, a prowincjonalny ksiądz, śmiertelnie chory, ale do końca w służbie Boga i ludzi (niekoniecznie parafian), pozostawi znaki.

Wachicki w pośmiertnych rzeczach matki natknął się skrawek papieru mogący skompromitować postać pomnikową, najważniejsza osobę w państwie. Gdyby przynajmniej przez tydzień nie łagodził wrzasku rzeczywistości alkoholem, najprawdopodobniej doprowadziłby się do stanu, w którym myśli o sprawach konkretnych można powiązać z przypuszczeniami, odwiązując z tychże myśli lęk, uprzedzenie, fantazjowanie i pomijanie niewygodnych szczegółów. Mógłby ocaleć, nie przyjmując zaproszenia na bal mniejszości ukraińskiej, no a przede wszystkim nie przychodząc więcej do „Sportowej”, lokalu u prawego brzegu Wisły, aurą i wystrojem, a także postaciami dzierżawców i kelnera do złudzenia przypominającego podejrzany lokal taneczno-gastronomiczny Heysta z Ocalenia Josepha Conrada.

W ogródkowej części „Sportowej” (sportowcy tam nie zaglądali, mimo zacnych trunków i świetnych kolacji a la carte było zazwyczaj prawie pusto), gdzie wieczorami można oglądać księżyc, który „wygląda jak nie gojąca się rana”, Wachicki, w przedłużającym się oczekiwaniu na sfinalizowanie sprzedaży domu po matce, ostatecznie w trzecim okresie kontaktu z wódką rozpity w Krakowie, alkoholizuje się co wieczór litrami chłodzącej oranżady pół na pół z koniakiem, a potem w numerze hotelu „Bristol” dochodzi do stanu łagodnego przechodzenia z jednej pijackiej podróży w drugą, bez uciążliwości przesiadki, wejdzie w kontakt z osobami, które trzeźwemu kazałyby mieć się na baczności, są to bowiem postacie podejrzane, i – jak zdalnie sterowany – będzie postępował w myśl ich poleceń, które trzeźwemu musiałaby się wydać jeżeli nie absurdalne, to grożące co najmniej ciężkim uszkodzeniem ciała.

Wachicki, wysoki mężczyzna w bardzo jasnym garniturze i w panamie – stroju nietypowym w Warszawie latem 1939 – szczupły, ale o grubych stawach kończyn, nie poruszał się wprawdzie niepewnie, ale jego nieco sztywne, spowolnione ruchy wskazywały na to, że człowiek ten nie przestaje pić od wielu tygodni i niejako przyzwyczaił swój organizm do regularnego przyjmowania trunku.

Takim go po raz pierwszy zobaczył w przeflancowanej pod most Kierbedzia Conradowskiej knajpie mecenas Adam Grossenberg – bo to on spisuje Leona Wachickiego dzieje i on jest literackim autorem interesującej a erudycyjnej przedmowy.

Można pozwolić sobie na przypuszczenie, że Choromański – wzorem choćby Romana Gary’ego – który zyskał nowy żywot i potwierdzenie wartości, gdy wydał kolejną powieść pod pseudonimem Emila Ajara – zamierzał wydać Słowackiego wysp tropikalnych pod nazwiskiem Adama Grossenberga, który jest także narratorem i który w ostatniej części powieści wspomina ciepło i z uznaniem o Ruth Sorel i o Choromańskim. Książka ukończona wiosną 1967 miała szansę na ukazanie się pod pseudonimem, pewna żywość i poczucie humoru jeszcze nie opuszczało grona twórców i ludzi związanych z polityką kulturalną. Oddana do druku w 1968, została wydana z datą 1969, gdy czasy już raczej nie sprzyjały podobnym eksperymentom. Zresztą na to, żeby się w sytuacji Choromańskiego ukryć pod pseudonimem, trzeba było dużo odwagi i zbyt wiele się kładło na szalę. No właśnie: w 1969 roku nowy prozaik Grossenberg? W sytuacji wydarzeń pomarcowych ten numer zresztą by chyba nie przeszedł.

Kto jest autorem, nie bardzo wiadomo, ha, ha! Gdyby mecenas Grossenberg był wyłącznie narratorem, nie byłoby żadnych wątpliwości: to wizja i decyzja Michała Choromańskiego, pisarza. Ale skoro powieść, której narratorem jest Grossenberg – dzięki któremu poznajemy Leona Wachickiego drogę do zguby – zostaje opatrzona wstępem tego samego Adama Grossenberga, o, to już dialektyka. (O ile nie niekonsekwencja wywołana wydawniczymi czynnikami pozaartystycznymi, o czym wspomniałem). Idźmy jednak dalej.

W Słowackim wysp tropikalnych rzeczywistość jawi się jako inscenizacja. Policja na zlecenie wysokiej władzy inscenizuje dosyć nieudolnie włamanie sprawcy, który z założenia nie zostanie wykryty, do piwnic w odziedziczonego przez Wachickiego domu, w których znajdują się kufry z rzeczami po matce spadkobiercy, godnej szacunku peowiaczki, która wskutek manii prześladowczej (?) zmarła w obłędzie, niemal w trakcie podskoków na łóżku, w podkrakowskim domu zdrowia w Batowicach. Posada Wachickiego, wysokie stanowisko w międzynarodowym biurze podróży, jest – jako utworzone specjalnie dla niego, syna ważnej osobistości – fikcją. Wachicki w Krakowie, z dala od rodzinnej Warszawy, znużony nieróbstwem i osamotniony, korzystający skrzętnie z bezpłatnych uciech (nazywano go pod Wawelem „lowelasem mimo woli”), przechodzi kolejne fazy alkoholizmu, odrywa się od świata realnego, w dobie postępującego bezrobocia porzuca intratną synekurę, zdaje się na własne kaprysy, podróż z Krakowa do Warszawy odbędzie stateczkami żeglugi rzecznej, a poznany na pokładzie jubiler Popieliczyk wciągając go umiejętnie, bez pośpiechu i nienatarczywie, w wir stołecznych a pokątnych matactw, stanie się dlań cierpiącym na egzemę twarzy asystentem Charona niejako.

Inscenizowane okaże się biuro tajemniczego zleceniodawcy Wachickiego, kapitana Wieczorkiewicza, człowieka rzekomo z otoczenia nieboszczki Wachickiej. Przypisanie Wachickiemu autorstwa szyfrowanej depeszy, powiedzmy, „handlowej”, długości artykułu prasowego, nadanej do Trzeciej Rzeszy. Nie bardzo ukrywana inwigilacja jego osoby na poczcie, gdzie usiłował wyjaśnić pomyłkę, oraz na ulicach Warszawy. Inscenizowane, na pokaz i dla zastraszenia, zepsucie zamka neseseru, przedmiotu z gwarancją najwyższej jakości. Czy wyznanie nienawiści do Polski i Polaków Ukraińca w mundurze polskiego oficera było także inscenizacją? A może ostrzeżeniem, podobnie jak jego – wytrwałego i wytrzymałego alkoholika – upicie do nieprzytomności na wieczornicy „Prometeusza” w wynajętej sali na Nowym Świecie?

„Prometeusz” to była na pół tajna organizacja międzynarodowa, dążąca do rozczłonkowania Związku Radzieckiego, skupiająca nacjonalistyczne elementy zachodnich sąsiadów Rosji. Członkowie „Prometeusza” – ludzie nauki i kultury – byli niekoniecznie obeznani z polityką. Pisze Choromański: „Służyli za wywieszkę, pod którą podawali sobie ręce oficerowie drugich oddziałów”.

Barbra, owa zjawiskowa kobieta, która przesiadując w ogródku „Sportowej” czeka na enigmatycznego redaktora, wtajemniczy mecenasa Grossenberga (adwokata konsystorskiego!) w zdradę małżeńską, którą ona sama zainscenizuje w hotelu, a dalibóg, w jakim celu… skoro nie jest mężatką? Chodzi – ale tego się przyjdzie domyślać – o kompromitację wysoko postawionej osoby. Zanim Wachicki, w kilka dni po niewyjaśnionej śmierci Barbry pod mostem Kierbedzia, na prawym brzegu Wisły, opodal „Sportowej” poniesie śmierć tamże, uderzony czymś ciężkim i utopiony, usiłując, właściwie nie bardzo wiadomo po co, odkryć tajemnicę związaną z karteluszkiem w portfelu matki (z inskrypcją: „Pamiętaj, że w razie czego powinnaś go sprzątnąć”, i z dopiskiem: „Ulica ta sama, ale dom Nr 18”), spotka się z innym adwokatem, prowadzącym jej sprawy, jedynym, z którego zastępstw prawnych korzystała. Tym adwokatem – adwokatem wielkiej peowiaczki, zaufanej Marszałka – był zagorzały endek! Jawny opozycjonista.

Dialektyka, która może usprawiedliwić niekonsekwencje i przeznaczony specjalnie dla nałogowca inscenizowany świat. Okoliczności tragicznej śmierci Leona Wachickiego będą także inscenizowane. Jedynie nieinscenizowana okazała się śmierć. Jego i Barbry, ludzi sztucznie połączonych przez spiskowców.

W posłowiu tej powieści (tym razem sygnowanym nazwiskiem Choromańskiego) jest wspomniany młodopolski poeta Wincenty Korab Brzozowski, z przywołanym odłamkiem jego myśli: „Ktoś znowu podglądał, co mam w głowie”. Mind control – tak, to główny motyw powieści napisanej pół wieku temu.

I jeszcze jedno: w chwili dochodzenia do trzeźwości po pierwszym w życiu upiciu go przez jakiś zgrany zespół na owej wieczornicy (tuż przed kolejnym, usypiającym czujność, zalaniem pały), po pobycie w Częstochowie, gdzie nieznani sprawcy, niezauważeni przez nikogo, zdewastowali wspaniały kwiatowy ogród w domu po matce, zastanawia się z powagą graniczącą z panicznym lękiem, maskowanym odpychającą wyniosłością: „Czy ktoś wtedy, gdy siedziałem w wagonie restauracyjnym, podglądał, co mam w głowie i chciał potem coś przede mną zademonstrować: ot – proszę bardzo – posłuchaj ridnej mowy, popatrz na te Rusińskie czuby, na tę horyłkę… wreszcie popatrz na panią w żałobnej sukni [na Tadeuszową Hołówkową, która „…siedziała przy stole wiotka szatynka o twarzy rozczarowanego bankowca i we wdowiej dramatycznej sukni”], a o której zastrzelonym mężu też niedawno ni stąd, ni zowąd pomyślałeś…”.

Sic errat in fatis – rzeknie mecenas Grossenberg, powieściowy badacz dziejów Wachickiego. On wie jednak, i wie czytelnik, że to nie los pokiereszował głową Wachickiego, zanim ten runął z mostu Kierbedzia do Wisły. To nie los ułamał mu tuż przedtem pół przedniego zęba. To nie los sprawił, że kiedy zwłoki natychmiast po usłyszeniu plusku wydobyto na brzeg, zjawił się przy nich posiadacz „lalkowatej kobiecej twarzy zawieszonej na męskim garniturze”, podobno lekarz, bardzo podejrzany doktor Podhorodecki, mogący być jednocześnie w kilku odległych miejscach, oferent na częstochowski dom Leona Wachickiego

            „Nieprawda z wierzchu, a prawda pod spodem”. Tako rzecze Choromański.

.

Marek Sołtysik

.

O autorze:

Marek Sołtysik (ur. 1950), pisarz, artysta malarz, redaktor, edytor. Debiutował w 1972 jako poeta. Autor kilkudziesięciu wydanych książek i emitowanych słuchowisk, dwóch wystawionych jednoaktówek, utworów prozą adaptowanych na filmy. Laureat III Nagrody w konkursie S.W. „Czytelnik” na debiut powieściowy, Nagrody im. Piętaka, Nagrody Stanisława Wyspiańskiego I stopnia, Nagrody Miasta Krakowa, Nagrody „Krakowska Książka Miesiąca”, wielokrotny stypendysta Ministerstwa Kultury, w 2012 odznaczony brązowym Medalem „Gloria Artis”. Był redaktorem w „Życiu Literackim”, stałym współpracownikiem krakowskiego „Przekroju”, ilustratorem prasowym, w 1990-91 szefem zespołu scenarzystów w krakowskim ośrodku TV za dyrekcji Kazimierza Kutza, wcześniej pracował jako pedagog w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, niedawno wrócił tam z wykładami dla doktorantów. Prowadzi zajęcia w podyplomowym Studium Literacko-Artystycznym na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze wciąż, publikuje, wystawia. Dwukrotnie został odznaczony medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (srebrnym i brązowym)

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments