Jerzy B. Sprawka – ROSZADA

Roszada

.

  Romanowi Szorfowi z przyjaźnią

Nakładam na świadka bezwzględny obowiązek meldowania się w Komendzie Rejonowej Policji nie rzadziej, aniżeli w dwudniowych odstępach – oznajmiła na zakończenie wypytywań dojrzała, niespełna trzydziestoletnia prokurator i tracąc zainteresowanie osobą przesłuchiwanego, odwróciła się w stronę zajmującego całą ścianę okna.

Witek odniósł wrażenie, że natychmiast zapomniała o sprawie. Zaraz po tych słowach całą uwagę skupiła na swojej osobie. Oglądała siebie ze wszystkich stron. Z uwagą śledził każdy ruch wypielęgnowanych dłoni pieszczotliwie prześlizgujących się po wypukłych udach, po łukach bioder, gdzie wygładzała nieistniejące zgniecenia ciasno przylegającej do ciała błękitnej spódniczki.

Próbował określić roznoszący się wokół jej osoby aromat. Wonnością przypominał polne goździki pomieszane z pieprzowym zapachem kwitnącego czarnego bzu.

– Jeszcze dzisiaj właściwy komisariat otrzyma w tej sprawie odpowiedni fax – dorzuciła obojętnym tonem. Dobiegające z zatłoczonych ulic sygnały karetek na dłużej zatrzymały ją przy oszklonej ścianie gabinetu. Wtedy po raz ostatni rzucił w jej kierunku udręczone, pożądliwe spojrzenie, jakby chciał na stałe utrwalić podświetlony zarys bujnego ciała.

– Proszę pana, proszę pana – półgłosem, w sposób przypominający budzenie śpiącego pasażera pociągu, nawoływała milcząca dotąd protokolantka. Była rozbawiona i nie kryła tego. Z trudem zachował powagę. Bagatelizując zaskoczenie uśmiechał się, jak przyłapany na złośliwych figlach dzieciak. Zupełnie zapomniał o jej obecności! Podpisał, bardzo uprzejmie podsunięty wydruk komputerowy i maskując zakłopotanie opuścił przegrzane, zbyt ciasne dla niego pomieszczenie.

Przez całą powrotną drogę słyszał niski, zmysłowy timbre głosu, domagającej się wyjaśnień wysoko postawionej urzędniczki. Zastanawiał się nad uciążliwym postanowieniem i nie znajdował uzasadnienia nałożonej kary. – Tak! Właśnie kary – wyrzucił z siebie głośno. Czuł wzbierającą złość, bunt i obezwładniającą jednocześnie świadomość bezsilności.

– Zaraz się zacznie – westchnął. Z trudem znosił napadowe, silne bóle głowy. Pojawiały się zawsze w trudnych sytuacjach życiowych, wymagających rozsądnych decyzji. Przerażała go nieprzewidywalna przyszłość.

– Chyba nie dam rady temu wszystkiemu – szeptał z rezygnacją, nie siląc się nawet na znalezienie jakiegokolwiek rozwiązania. Gdyby nie opleciona dzikim winem, świadcząca o wysokim kunszcie artystycznym, kowalskiej roboty furtka i omszały parkan, Witek ominąłby dom, w którym od kilku lat zamieszkiwał. Ocienioną kanadyjskimi świerkami alejką doszedł do ganku dziewiętnastowiecznej willi. Otoczona starodrzewem sprawiała smutne wrażenie zaniedbania i opuszczenia, a widoczne wszędzie ślady działania niszczącego czasu potęgowały przygnębienie. Wejścia do wnętrza domu strzegły umieszczone na dachu rzeźby. Były trudne do zidentyfikowania – z szeroko rozpostartymi skrzydłami ptaszyska, przypominające harpie. Poczerniałe już, wyglądały na drapieżne, gotowe do skoku stworzenia, do których, nawet podczas słonecznego dnia, nie ośmielały się zbliżyć wszędobylskie wróble. Posępny obraz nabierał mocy podczas pełni księżyca. Monstrualne cienie myszkowały po zapuszczonym ogrodzie, skutecznie odstraszając krążące wokół budynku upiory i wilkołaki.

Posiadając pisemną zgodę na zerwanie pieczęci, starannie usuwał ostemplowane paski papieru. Połamał paznokcie, zeskrobując stwardniałe ślady kleju, jakby chciał zatrzeć wszelkie ślady bezprawia. Wstęp do wnętrza willi ma wolny, choć ograniczony. Pokoje na górze, strych oraz piwniczne zakamarki są niedostępne do odwołania. Na wszystkich drzwiach widnieją złowrogie pieczęcie, naruszenie których może mieć trudno wyobrażalne konsekwencje.

Pokój, w którym zamieszkiwał, wypełniały nieznane dotąd zapachy. Mocne, jak gruzińskie perfumy, wydobywały się z mrocznych kątów i podrażniały zmysły. Odsunął kotarę, ale to w małym stopniu przyczyniło się do rozjaśnienia wnętrza. Mógł jednak przy skąpym świetle dostrzec pozostawioną szachownicę z rozstawionymi figurami niedokończonej partii. Tę partię rozgrywał już sam z sobą, analizując kombinacje i rozmaite warianty sytuacyjne. Nie zdawał sobie sprawy, że krąży po dobrze znanym pomieszczeniu, jakby szukał czegoś, o czym właśnie zapomniał.

Wuj Hubert nie wracał. Mijały tygodnie i nie było żadnych wiadomości, które mogły by wyjaśnić nagłe zniknięcie. Wyczerpujące przesłuchanie w sprawie jego zaginięcia ma poza sobą, ale wizerunek i niepokojący żar ciała, jaki buchał od prowadzącej dochodzenie kobiety, nie ustępuje. To przez nią plątał się w zeznaniach, mylił fakty i daty. Mając tuż przed nosem buły odstających pośladków. Wpatrzony w nie, nie zastanawiał się nad pytaniami i udzielał bezsensownych odpowiedzi, na które reagowała z litościwą wyrozumiałością. A on w szczytowym napięciu obserwował ciasno opięte prześwitującą tkaniną lędźwie i usiłował ich widok skojarzyć z innym, dobrze znanym obrazem. Wreszcie przyszło mu na myśl, że oto ma przed sobą koński zad. Przypomniały mu się, widziane w wieku chłopięcym, popisy woltyżerki i prowadzonych na lonży po arenie cyrkowej klaczy. Tylko o tym przez cały czas myślał.

– Protokolantka musiała mieć niezły ubaw – mruknął do siebie z przekąsem.

Przypomniał sobie, jak usilnie walczył z nieustępliwym, narastającym podnieceniem. Siedział w niewygodnej pozycji i było mu bardzo gorąco. W dodatku, na rozbudzoną wyobraźnię działał widoczny klin majteczek. Werżnięty wąziutką tasiemką w głęboką bruzdę tylnej części ciała, nasuwał podejrzenia o wyrafinowanej pieszczocie, jakiej poddawała się ta niezwykła kobieta. Gdy próbował się unieść poczuł, że spodenki przykleiły się do owłosienia łonowego, co wywołało swędzenie. Wstydząc się koniecznego w takim przypadku ruchu rąk, nienaturalnie wyprostowany poruszał biodrami i cierpiał. A ona, cedząc pytanie za pytaniem, nie dbając o odpowiedź, jakby specjalnie, powolutku krążyła wokół niego, by mógł się napatrzeć leniwym ruchom bioder i nasycić wyrazistą grą mięśni wypuczonych pośladków. Albo zatrzymywała się nagle, stojąc w szerokim rozkroku odwrócona tyłem – właśnie tyłem! – wyglądała przez szyby, na wlewający się do pokoju strumień słońca.

Wtedy wstrzymywał oddech i niespokojnie poruszał nogami wpatrzony w mięsiste fałdy spojenia. Wyobrażał sobie jedwabistą w dotyku skórę i emanujące stamtąd gorąco. W takim momencie niczego nie słyszał, gdyż myślami był zupełnie gdzie indziej i najchętniej napiłby się zimnej, źródlanej wody.

– Przez te szatańskie stringi wyszedłem na głupca – wyrzucał sobie ze złością Witek. – Nie czytając podpisałem zeznania! Najboleśniej odczuł nakaz częstego meldowania się na policji. Planowany wyjazd nad jeziora oddalał się na czas nieokreślony i aktualnie był nierealny.

Od wprowadzonego w Państwie, Stanu Adaptacji Społecznej upływa cztery miesiące, i jak dotychczas nowe organa władzy nie poczyniły nic w sprawie drastycznych ograniczeń.

Bez trudności można poruszać się w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od miejsca zameldowania. Jeśli wyniknie konieczność przebycia większej odległości, bądź uzasadnionego przekroczenia granic regionu, wydawane są odpowiednie przepustki podobne

do kart bankomatowych. Specjalny kod uniemożliwia fałszowanie tych trudno osiągalnych zezwoleń. Wymóg ten ma zapobiegać panice i niekontrolowanemu ruchowi ludności. A mimo to przepadają gdzieś pojedynczy ludzie. Nawet tacy, którzy nigdy nie zamierzali opuszczać swoich domów. Choćby osoba wuja Huberta i wielu znanych osobistości uniwersyteckich, przez pokolenia związanych z miastem.

Wuj Hubert od pięciu tygodni nie wraca z towarzyskiego bridża i nie wiadomo, gdzie się zapodział. Właśnie z powodu jego zaginięcia przesłuchiwany był przez całe przedpołudnie. Z przebiegu dochodzenia zrozumiał, że bez śladu znikła cała czwórka grających i jakieś bardzo ważne zapiski znanego historyka, jednego z graczy, związanego przyjaźnią z wieloma osobistościami świata zachodniego.

Całe to zamieszanie prokuratorskie wydało mu się sztuczne. Odniósł wrażenie, że bierze udział w podejrzanej grze, do której został przymuszony przez majestat władzy. Na chłodno rozpamiętywał układ zadawanych pytań i dopiero teraz stawało się jasne, że badanie miało na celu wyjaśnienie kwestii, czy i w jakim stopniu on, Witold, podejrzewa udział sekcji specjalnych w operacjach eliminowania niewygodnych osób, oraz ewentualne źródła rozpowszechniania niebezpiecznych dla władzy pomówień.

Z uczuciem niezmiernej ulgi rozsiadł się w staroświeckim fotelu. Z poprzecieranej skóry unosiły się wyziewy, których nigdy przedtem nie czuł. Głęboko wciągał do płuc, napływające powietrze. Obwąchiwał oparcie, na którym znalazł kilka długich jasnych włosów. Wyświechtane podłokietniki czuć było słabiej, natomiast na dłużej zatrzymał twarz w zagłębieniu wysłużonego mebla. Miał wrażenie, że to miejsce było najmocniej nasycone. W pierwszej chwili przyszło mu na myśl, że przyniósł ten zapach z sobą. Po chwili już wiedział. Taką właśnie woń wydzielała skóra i twarzowy, błękitny ubiór przesłuchującej go niedawno kobiety. Z niedowierzaniem pociągał nosem, szukając wzrokiem przekonujących śladów. Było ich wiele. Nonszalancko pozostawione wskazywały na zupełną ignorancję właścicieli domu. Podkreślały siłę i pewność siebie anonimowo przebywających tu ludzi. Na komputerowym biurku zastał nieporządek. Jego uwagę zwróciła wysunięta półeczka pod klawiaturę, na której leżała gazeta, jakiej nigdy nie brał do ręki, a wuj Hubert brzydził się jej tytułem. Komputer nie działał, ale o jego używaniu świadczyła, paląca się zielona dioda nie wyłączonego monitora.

– Cóż to znaczy? – zapytywał samego siebie. – Czyżby chodziło o podstępne działanie?

Paraliżowała go natrętna myśl o możliwości perfidnej prowokacji.

– Widać, że mieli sporo czasu i nie spieszyli się wcale – mruknął Witek, dostrzegając bałagan i nie uprzątnięte naczynia.

Na gąbczastej podkładce stała filiżanka z wyschniętymi fusami kawy, a niedawno zakupiona myszka zwisała na przewodzie. Wyglądało to tak, jakby ktoś zniecierpliwiony porzucił ją ze złością. Niczego nie dotykając, przyjrzał się porcelanowej filiżance. Na złoconej krawędzi widniał wyraźny odcisk warg. O wielogodzinnym ślęczeniu przed monitorem peceta świadczyła szklana popielnica i spodek wypełnione dużą ilością wypalonych papierosów. W oczy rzucały się dwa różne gatunki. Odmienny był także sposób ich wypalania. Wszystkie pety pozbawione filtra były króciutkie z rdzawo-czarnym śladem. Podejrzewał, że gdy rozżarzona końcówka parzyła w palce, ten ktoś porzucał ją i zapalał kolejnego papierosa. Była także spora ilość tylko nadpalonych, luksusowych cygaretek. Na satynowych ustnikach zachowały się tłuste ślady karminowej pomadki.

Pochylił się nad stosem niedopałków. Spośród kilkunastu wyszukał jeden z grubą warstwą kosmetyku i po chwili wahania włożył go sobie do ust. Językiem i wargami próbował rozpoznać smak.

Podekscytowany opadł na fotel, od którego powiało ni goździkami, ni dzikim bzem.

– Chyba się nie mylę. To jej zapach – stwierdził usatysfakcjonowany odkryciem. – Luksusowy gatunek tytoniu i subtelny aromat kumaryny, jaki odkryłem w szmince, może należeć tylko do niej – powiedział półgłosem rozmarzony Witek. Ssał zimny ustnik i rozkoszował się smakiem wyimaginowanych ust. Czuł jak z nadmiaru gorąca opuszczają go siły.

– Co się ze mną dzieje? – zastanawiał się Witek, zaniepokojony potęgującym znużeniem i sennością. – Czyżbym ulegał halucynacjom? Od pewnego czasu pusty pokój zapełniał się dziwnymi ludźmi. Bezszelestnie, małymi grupkami przybywali skądś wytwornie ubrani mężczyźni i grono chłopców pod opieką dwóch kobiet, których twarze przypominały beznamiętne buźki lalki Barbie. Unikali głośnych rozmów i tylko nieliczni porozumiewali się

szeptem. Niezwykłość sytuacji nie budziła grozy. Przeciwnie, Witek czuł się wdzięczny za odwiedziny obcym, nieznanym ludziom. Żałował tylko, że nie ma czym poczęstować tak licznego grona. Resztka napoczętych przez wuja Huberta krakersów została zjedzona przez poprzednich, tajemniczych gości.

Na szczęście przybyszom nie zależało na poczęstunku. Skupieni przy okolicznościowym stoliku z szachownicą medytowali nad wariantami niedokończonej partii. Dziwił się powadze i namaszczeniu, z jakim pochylali się nad deską. Stan, w jaki od pewnego czasu nieustannie się pogrążał, poważnie go zaniepokoił. Miał wrażenie narastającej dematerializacji i lewitacji. Podczas, gdy przybyli wydawali się żywymi istotami, on sam czuł niebywałą lekkość oparu. Najbardziej zdumiewające było to, że zebrani przemieniali się w szachowe pionki i figury, zajmując dokładnie takie pozycje, jak w niedokończonej partii. Dzieci-pionki trzymały się w zwartym uścisku, stykając główkami z przeciwnikiem. Widać było, z jakim wysiłkiem utrzymują swoje pozycje. Bez lęku znosiły nagłe przeskoki potężnych centaurów, nie chyląc skroni przed ciężkimi kopytami. Z obydwu obozów, najpierw pianissimo, później coraz głośniej popłynęła muzyka. Bez trudu rozpoznał dźwięki Bolera Maurice`a Ravela, ulubionego utworu wuja Huberta. Przy dźwiękach genialnej kompozycji rozegrali przecież niejedną w przeszłości partię.

Zacięta, bezpardonowa rozgrywka, prowadzona była z mistrzowskim kunktatorstwem przez obu przeciwników. Żywymi figurami kierował jeden potężny mózg. Obserwując przebieg gry był przekonany, że jako obserwator bierze udział w zapasach z niepokonanym komputerem. Krańcowo wyczerpany, oddalał się od szachowego pola w szarozieloną przestrzeń przyjeziornych łąk.

Tu panowała cisza, z której wyławiał dobrotliwą krzątaninę owadów, ostrzegawcze nawoływania wodnego ptactwa i szelest potrącanych wiatrem płowych trzcin. Jakże dobrze mu było pośród bezmiaru odwiecznych traw. W takich odludnych komyszach odprawiał swoje, na pół pogańskie nabożeństwa. Padał na twarz w żarliwej modlitwie, dziękując stwórcy za łaskę istnienia. Za dar nieograniczonej radości dotykania czarnej gleby, obserwacji niedostrzegalnego ruchu skrzydeł tysięcy ważek i łaski przysłuchiwania się wieczornej krzątaninie nocnych drapieżników.

Ostatnie magiczne misterium odbył w asyście przyłapanego na kłusownictwie niemowy-analfabety, który zrośnięty z niepohamowaną żądzą przyrody czuł podobnie. Na widok myszołowa, unoszącego w szponach chomika czy mysz polną, reagował niemym zachwytem. Przykucał na piętach i z zadartą do góry głową obnażał szczerbate szczęki i chore dziąsła. Długie chwile trwał z głupkowatą miną zakochanego łosia. To właśnie z takim człowiekiem dzielił się ostatnim sztachem jedynego papierosa. To z nim spędzał noce na dnie przesiąkliwej łodzi albo w kopach zapomnianego brogu siana i nie lękając się o zdradę, powierzał swoje najgłębsze sekrety. Po kilku dniach wspólnego obcowania upodobnił się do prawdziwie wolnych istot ziemskich. Ze spokojem przyjmował parodniową słotę, jak też godził się z bezlitosnym żarem na odkrytej płaszczyźnie zagubionego między niebem i ziemią jeziora.

– Kiedy to było? – zastanawiał się nad przemijającym czasem. – Jak wiele się zmieniło od tamtego spotkania – nie potrafił ogarnąć wszystkich zdarzeń. Jakże marzył o powtórnym spotkaniu z kimś tak bezinteresownym i wiernym. Dobrze pamiętał zdumiewającą propozycję Niemowy przekazywaną przy pomocy rozbrajającej mimiki, gestami rąk, ruchem całego ciała. Przez pięć wspólnie spędzonych w rybackim znoju dni, nabrali do siebie szacunku i zaufania.

Niemowa pragnął, aby jego młodsza siostra została Witka żoną. Nie obchodziło go, że Witek jest w separacji, nie ma formalnego rozwodu, i że nie jest gotowy do zawarcia nowego związku.

Dobrze pamięta tamten dzień, a raczej czerwcowy zmierzch i odurzającą woń najkrótszej nocy roku. Od świtu tkwił przyczajony w trudnodostępnym łowisku na stoku przybrzeżnej ławicy. Z wcześniejszych obserwacji wiedział o obecności żerującego w tej strefie karpia i lina. Świadczyły o tym wyskoki ryby i wydobywające się na powierzchnię wody drobniutkie pęcherzyki powietrza. Do połowu użył mocnego jednoczęściowego sprzętu, należącego do Niemowy, który tego dnia wybrał się do wioski po prowiant – chleb, sól i cebulę.

Pęczek czerwonych robaczków był wyśmienitym daniem dla niejednej, nawet niezmiernie płochliwej ryby. Na taki umiejętnie podany smakołyk nabierał się niejeden ostrożny, wybredny okaz. Na dokuczliwym skwarze wytrwał dziesięć godzin. Pierwsze ukąszenie przynęty i pierwszą sztukę złowił dopiero po południu. Gdy schodził ze stanowiska, słońce pogrążało się w topieli, a w siatce trzepotały trzy oliwkowo-złote ryby.

Od jakiegoś czasu – co najmniej od godziny chłonął cudowny zapach snującego się po trzcinach dymu. Dziwił się temu, że aromat palonego drewna może wywołać u człowieka nieznośne uczucie głodu. Z wdzięcznością myślał o zręcznym Niemowie, podziwiając jego zdolność przewidywania i zapobiegliwość.

– Niemowa szykuje coś do żarcia – powiedział do siebie Witek, przedzierając się do brzegu. Jak duże musiało być jego zaskoczenie, skoro przez długą chwilę nie reagował na widok przyjaźnie wymachujących rękami osób. Oczekiwał spotkania z jednym tylko człowiekiem, a witały go dwie, trudno rozpoznawalne w szarości wieczoru postacie.

Niepewnie, z ociąganiem zbliżał się do ogniska. W świetle płomieni rozpoznał twarz Niemowy. Niezdarnym machnięciem ręki, demonstrując udany połów, odwzajemniał pozdrowienia, siedzących przy ognisku ludzi. Kim była druga osoba przekonał się, gdy oboje powstali z kolan, aby się przywitać.

Niemowa sprawiał wrażenie człowieka szczęśliwego. Bryzgając śliną i gestykulując zachłystywał się swoim bełkotem. Ujął za rękę towarzyszącą mu dziewczynę i triumfalnie, głosem przypominającym szczekanie bitego psa, oznajmiał o czymś w przejmujący sposób.

Witek spojrzał w twarz nieznajomej tylko przez chwilę, ale to wystarczyło, żeby dostrzec w dużych, jakby załzawionych oczach dziewczyny całkowite oddanie. Nigdy dotąd nie zetknął się z tak głębokim, przejmującym wejrzeniem. Po chwili uprzytomnił sobie, że w ręce przytrzymuje gorącą wąską dłoń, która swoim silnym chwytem pragnie przekazać wszystkie uczucia ducha i ciała. Choć bezceremonialnie wyszarpnął swoją dłoń z żarliwego uścisku, niezrażona dziewczyna odezwała się nieprawdopodobnie brzmiącym, gruchającym głosem.

Witek skamieniał z wrażenia. W ten sposób przywoływały się parkowe synogarlice. Wymamrotał na powitanie coś, co wydawało się bez sensu, ale to i tak nie miało znaczenia.

Niemowa wyjął z zza pazuchy zeszyt i obgryziony ołówek. Z nietajoną dumą w oczach podał to dziewczynie. Zbliżyła się do blasku ognia i gryzmoliła coś na pogniecionych kartkach papieru.

– Więc ona też jest głuchoniema, ale przynajmniej piśmienna – pomyślał Witek z całkowitą obojętnością. Czuł ostry głód i to powodowało zdenerwowanie. Gestami, jakie zdołał sobie przyswoić i poznać ich znaczenie, zapytał Niemowę, czy kupił chleb, i że na kolację można by przygotować rybę.

Widać było, że został zrozumiany. Niemowa odwrócił się błyskawicznie i sięgnął po reklamówkę. Wydobył z niej pachnący bochen chleba, zwój czosnkowej kiełbasy i jeszcze coś, co z zagadkową miną ukrywał za plecami. Na widok kiełbasy żołądek podjechał pod samo gardło. Witek poczuł bolesny ucisk i byłby upadł, gdyby nie pomocne dłonie dziewczyny. Jedną ręką podpierała go przed upadkiem, a drugą podsuwała mu przed oczy kartkę z jakimiś tajemniczymi kulfonami.

Ja Kasia ja tobie żona i kohana ma 19 ile ma lat i imie

Witek ze swoją zdziwioną miną musiał wyglądać bardzo śmiesznie. Niemowa rechotał i z zadowoleniem kręcił przedwcześnie wyłysiałą głową. Dziewczyna znowu zajęła się stawianiem koślawych liter. Przyklękła na jedno kolano, wykorzystując drugie jako podporę. Gorący płomień ogniska wdzierał się pod jej podciągniętą spódnicę, lubieżnym jęzorem obmacywał i pieścił ocienione zakamary jędrnego ciała.

Zapominając o bolesnych kurczach żołądka, zainteresował się niezwykłą dziewczyną. Obserwował napięcie, z jakim przelewała na kartkę swoje dziewczęce uczucia. Śledził wilgotny koniuszek wysuniętego języka, jego zmysłowe ruchy po obrzmiałych wargach, nie zdając sobie sprawy, że czyni podobnie. Po chwili uzmysłowił sobie, że się niecierpliwi, że już chciałby poznać treść listu-wyznania. Przypadkowo spojrzał w kierunku Niemowy i to co wyczytał z jego gestów i oczu sprawiło, że pomimo wieczornego chłodu i osiadającej rosy poczuł gorąco.

Niemowa trzymał obydwie ręce na wysokości piersi. Lewa dłoń z dwoma palcami, kciukiem i wskazującym tworzyły kółko, a wskazującym palcem prawej dłoni w utworzonym kółku poruszał jednostajnie posuwistym ruchem. Przy tej naturalnej czynności układał usta w czytelny sposób stwierdzając – ŻO-NA. Powtarzając jednoznaczny ruch palcem cofał się w gęsty mrok, aż zniknął zupełnie. Obok leżącej z prowiantem reklamówki leżała jak żywa, butelka taniego wina. W zielonkawym szkle błyskały ironicznym uśmieszkiem uwięzione diabełki, którym za ciasno było w zakapslowanej przestrzeni.

Witek poczuł nagły chłód i zimny dreszcz przebiegł przez całe ciało. Dziewczyna uniosła się i stojąc w blasku przygasających ogni podała zapisaną kartkę. Aby to przeczytać, musiał się pochylić bliżej ogniska.

Ty kohać Kasia jak żona do grobu Nie ma druga żona Kasia jedna na cały Świat – z trudem odcyfrowywał nierówne kulasy liter.

Gdy do Witka dotarło znaczenie treści tego listu, zrozumiał ledwie uchwytną groźbę zawartą w nieskładnych wyrazach. Poczuł się niepewnie. Z ulgą stwierdził, że podniecenie minęło i z powrotem odczuł głód. W głębi duszy przyznawał się, że był moment kiedy zamierzał wykorzystać okazję i uwieść dziewczynę. Męskie towarzystwo milczącego człowieka, dzika przyroda i wielomiesięczne osamotnienie pobudzało zmysły. A obecność młodej, rosłej i gotowej do ofiary kobiety, zaostrzyła czujny samczy zew.

W zapadającym mroku widać było krwawą plamę ogniska. Rozżarzone polana mieniły się i dyszały. Nocne owady zwabione światłem nadlatywały i ginęły z sykiem. Chwilami od spodu wyskoczył błękitno-fioletowy płomień, jakby zapraszał kolejne ofiary. Witek stał z kartką w obydwu dłoniach z uczuciem bezradności i zakłopotania. Nagle jednym gestem wrzucił papier do ognia. Patrzył jak czernieje, marszczy się i skręca od wysokiej temperatury, ale nie płonie. Po chwili lekki podmuch poderwał czarny strzęp i poniósł w ciemności nocy. Poczuł na sobie wzrok wszystkich mięsożernych stworzeń. Przez chwilę miał wrażenie, że słyszy żałosne kniazienie schwytanego we wnyki zająca. Przejmujący głos nasilał się, by po chwili zabrzmieć w przeciągłym skowycie. Postać dziewczyny rozmazywała ciemność. Widać było tylko podświetlone odblaskiem, dogasającego ogniska gołe nogi z nastroszonymi

włoskami i splecione, przyciśnięte do łona ręce. Przyszło mu na myśl, że powinien uczynić coś, co uciszyłoby tę nieludzką skargę. Dłużej nie mógłby znieść tak naturalnej, nie skrywanej spontanicznej żałości.

Dwoma krokami był przy niej. Ujął dłońmi wychłodzone ramiona i nie wiedząc, jakich słów użyć, przyciągnął ją do siebie. Natychmiast schroniła się w cieple jego piersi. Wsunęła mu swoje ręce pod pachy i chwyciwszy się muskularnych barków obcałowywała szyję i pokrytą parodniowym zarostem brodę. Przez jakiś czas trwali w dziwnym zwarciu, dopóki Witek nie zaczął tracić równowagi. Przeniósł ciężar ciała, by znaleźć lepsze oparcie pod stopy. Jego poruszenie spowodowało u dziewczyny niespodziewaną dla niego reakcję. Wczepiona haczykami rąk próbowała zmusić go do dziwnego tańca polegającego na powolnym okrężnym ruchu bioder. Z odchyloną do tyłu głową jeszcze ciaśniej przylgnęła do jego brzucha, tak że dokładnie czuł lepkie gorąco szerokiej kości łonowej. Powolnym, nieustępliwym pocieraniem starała się odnaleźć jego męskość. Oszołomiony, nie wiedział, jak się zachować. Przez głowę przemykało mnóstwo nieskładnych, podejrzliwych i lekceważących wszystko myśli. Czuł jak narasta i potężnieje w nim pożądanie. Ona poczuła to także, gdyż po chwili jedną ręką puściła jego bark i zaraz wsunęła ją pomiędzy koszulę i pasek spodni. Chłodną dłonią dotknęła czubka męskości, przez chwilę badała wilgotny otworek, by zdecydowanym ruchem sięgnąć głębiej, aż krzyknął z bólu i odepchnął ją od siebie tak mocno, że upadła na plecy. W mroku bielały bezwstydnie rozwalone na boki, uniesione do góry uda i widoczna pomiędzy nimi otchłań.

Wiedział o butelce wina. Właściwie to cały czas o niej pamiętał i ani przez chwilę nie opuszczała go świadomość jej istnienia. Pochwycił wychłodzoną flaszkę i nie oglądając się poszedł w kierunku barłogu, który od kilku dni był dla niego domem.

Wprawnie usunął zębami kapsel butelki i wypluł go. Idąc wlewał w gardło cierpki płyn o nieokreślonym smaku. Natychmiast, po kilkunastu łykach całą jego głowę wypełniły przyjazne buźki uśmiechniętych z zadowolenia stworzonek. Starały się podkreślić wdzięczność za uwolnienie. Zatrzymał się, odsapnął.

– Ja Kasia ja żona – przypomniał sobie treść wyznania. Przechylił flaszkę i do końca opróżnił jej zawartość. Doskonale wiedział, że więcej trunku nie zdobędzie. Roztrzęsiony, trzymając szyjkę pustej butelki, uderzył się jej denkiem w czoło. Po chwili powtórzył razy, przeklinając swoją słabość. Kolejny raz nie dotrzymał danego sobie przyrzeczenia. Z trudem wgramolił się na rozbabrane legowisko. Cuchnęło pleśnią i czymś jeszcze, co przypominało fetor zestarzałego moczu. Podejrzewał, że to śmierdzi sczerniała, gnijąca już słomiana strzecha wiekowego brogu. Nadsłuchiwał nienaturalnej ciszy. Wydawało się niemożliwe, aby wszystko wokół niego nagle zamilkło.

– Znowu ten pies! – jęknął zrozpaczony. – Przecież to już piąta noc!

Z odległej wioski dolatywało potępieńcze, niekończące się wycie.

– Może ja w sobie noszę tę skargę? – zastanawiał się wsłuchany we własny oddech. Cichutki świst wypuszczanego z płuc powietrza uspakajał go. – Czyżby ten pies przeczuwał czyjąś śmierć? – pomyślał z zupełną obojętnością.

Obudził się z ociężałą głową i dręczącym pragnieniem zwilżenia wysuszonego gardła jakimkolwiek zimnym napojem. W całym ciele czuł dziwny ciężar. Nie miał siły żeby powstać i sprawdzić, skąd wydobywa się dławiąca oddech, gorąca mgła. Czuł, jak pełza po szyi, po twarzy, jak otula go lepki opar. Uniósł się na łokciach i otworzył oczy.

– Co to jest? – zastanawiał się głośno.

Wokół siebie widział płomienie, patrzył na nie, ale nie odczuwał żadnego strachu. Ze swojego miejsca spokojnie obserwował rozgrywającą się w dole dziwną scenę. Dwoje ludzi walczyło ze sobą z jakąś zwierzęcą zajadłością. Ginęli na moment w ciemnościach, by za chwilę pojawić się w blasku ognia. Stękali, uwalniając się ze zwarcia, jak dziwne, nieznane stworzenia.

– Ależ to Niemowa – wyszeptał, rozpoznając człowieka, który trzymaną w jednym ręku gałęzią okładał płonący bróg, drugą odpychał i osłaniał się przed atakującym napastnikiem.

Dopiero teraz Witek zrozumiał grożące niebezpieczeństwo.

Podświetlone ogniem kłęby czarnego dymu unosiły się nad barłogiem i sypiąc iskrami, osiadały na jego włosach, jak konfetti na sylwestrowym balu. Nie było wyjścia. Zaczerpnął powietrza i krztusząc się wyskoczył z płonącego stosu. Pędził jak oślepiony szczur, dopóki nie runął tracąc pod nogami trawiasty grunt. Opanowany nigdy dotąd nieznanym strachem, wsparł się na rękach, żeby ocenić swoje położenie.

– Albo jestem na skraju moczarów, albo na brzegu jeziora – pomyślał. Wokół panowały nieprzeniknione ciemności. Nozdrza atakował odurzający zapach poruszonego mułu. Leżąc na brzuchu wycofywał się z błotnistej matni. Za każdym odepchnięciem rąk słyszał głębokie sapnięcie mulistego dna. Choć dusił się pęcherzami smrodliwego powietrza, wiedział już, że uratował życie. Dopiero, gdy osiągnął twarde podłoże i ubabranymi w mazi rękami dotykał zroszonej trawy, odwrócił się i opadł na plecy. Tłumił wydostające się z płuc rzężenie, w najwyższym napięciu nadsłuchując każdego szmeru. Wyczulonymi zmysłami łowił najlżejszy

szelest.

– Dzięki Bogu księżyc jest w nowiu. Trochę odpocznę i jak zorientuję się gdzie jestem, to niepostrzeżenie odejdę z tej okolicy – powiedział do siebie. – Och, żeby wreszcie zamilkł ten koszmarny pies.

Witek stopniowo powracał do rzeczywistości. Jego ręczny zegarek z fosforyzowaną tarczą wskazywał kwadrans po dwudziestej trzeciej. W pokoju panował mrok wypełniony wyziewami obcych ciał. Z ulicy do wnętrza domu wdzierał się ryk syren. Z zaciekawieniem podszedł do okna i natychmiast się cofnął zaskoczony niespodziewanym widokiem, przemykających, zamaskowanych ludzi. Wszyscy mieli nakryte głowy kapturami czy kominiarkami z wielkimi otworami, które odsłaniały oczy i usta. Skradali się w kierunku piwnicznych okienek i tylnych, nigdy nie używanych, prowadzących do ogrodu drzwi. Z podziwem obserwował miękkie, ale zdecydowane, jakieś drapieżne ruchy wyćwiczonych ciał. Niektórzy na kilka sekund świecili po sobie dyskretnym światełkiem miniaturowych latarek. W krótkim błysku lampki, ubranie znajdującego się w przedzie człowieka opalizowało podwójnym, bladożółtym światłem.

W ciemnościach wyglądało to na inwazję przybyszów z innych, nieznanych przestrzeni i kojarzyło się z groźnym pochodem demonów.

– W ten prosty sposób mogą się łatwo identyfikować – pomyślał z uznaniem Witek. – Czego oni szukają o tej porze? – zastanawiał się, przeczuwając jakieś nieszczęście. Szarpnął kotarę tak mocno, aż oberwał kilka spinających żabek. Pragnął odgrodzić się od nieznanego losu. W złowieszczej ciszy domu rozniosło się gwałtowne dobijanie. Po chwili nastąpił brzęk tłuczonego szkła i głośny rumor. Witek jednym susem dopadł biedermeierowskiego stołu i ukrył się pod nim, zaciągając do samej podłogi robiony szydełkiem obrus. Wsłuchiwał się w chrzęst parkietu, po którym przebiegały liczne, obciągnięte grubym materiałem stopy. Uniformy tajemniczych przybyszów przypominały kombinezony płetwonurków. Poruszali się w nich bezszelestnie ze zwinnością łasic. Oddychając szeroko otwartymi ustami, tak żeby najdelikatniej, jak to możliwe, zapewnić płucom wymianę powietrza zamknął oczy w chwili, gdy gwałtownie zerwana serweta odsłoniła jego żałosne położenie. Wszelki ruch zamarł, nastąpiła cisza. Wtedy po raz pierwszy, Witek mógł wyraźnie przysłuchać się odgłosom, drążącego w drewnie stołu swoje kanaliki, kornika.

W oczekiwaniu na brutalne wywlekanie mocno chwycił się pałąkowatych nóg mebla i zacisnął powieki. Czas upływał i nic się nie działo. Tylko jednostajny chrzęst przebijającego się przez drewno chrząszcza, narastał do granic wytrzymałości. Witek pomaleńku zwalniał siłę zwartych powiek, aż do całkowitego otwarcia oczu. Przed sobą miał wyciągnięte ręce zamaskowanego człowieka w ciemnozielonych rękawiczkach, który przykucnął na palcach stóp i czekał z kocią cierpliwością. Przez jakiś czas obserwowali się w milczeniu. Wreszcie Witek zareagował na wzywający końcami smukłych paluszków ruch i wydostał się z kryjówki dobrowolnie.

W pokoju znajdowało się kilka identycznie ubranych osób. Dopiero teraz zauważył, że wszyscy posiadają jednoczęściowe, ciasno dopasowane kombinezony, których rękawy zakończone są miękkimi rękawiczkami. Poruszali się jak tancerze. Krok każdej osoby miał jakiś niezwykły wdzięk. Trzy postacie skupiły się przed monitorem komputera, nie zwracając najmniejszej uwagi na pozostałych. Na widok pochylonych ciał Witek doznał olśnienia.

– Niespodziewanymi gośćmi jest jakaś zmilitaryzowana, składająca się z kobiet formacja – szepnął. Odczytywał to z kształtu bioder i wąskich barków. Nie był jednak pewny, czy się cieszyć z tego powodu?

W wielu przypadkach poznał żeńską druzgocącą siłę. Cechowała ją obłuda, cynizm, drapieżny materializm i egocentryzm. A tak w ogóle, to bardziej obawiał się kobiet, aniżeli mężczyzn. Z mężczyznami sprawy miały się o wiele prościej. Wystarczał jeden dobrze wymierzony cios.

Delikatnie ujęty za łokcie wyprowadzony został na zewnątrz domu. Panujące ciemności rozjaśniało niebieskie, cyklicznie pulsujące światło „koguta” umieszczonego na dachu sanitarki. Lekko popchnięty wskoczył do wnętrza specjalistycznego wozu, gdzie z miejsca zajęły się nim dwie sympatyczne pielęgniarki.

– Proszę mocno zacisnąć pięść – rozkazała łagodnym tonem jedna z nich. – Gdzie pan ma te swoje żyły? – zapytała trzymając w ręku strzykawkę mała grubaska. Czuć ją było źle strawionym czosnkiem, czy uryną? W każdym razie pachniała nieprzyjemnie.

Ukłucie było bezbolesne. Nawet nie zauważył kiedy wbiła igłę, ale już w chwilę po tym, jak przez ścianę dosłyszał męski głos: – Połóżcie go na podłodze obok tamtych. A nie zapomnijcie o pasach! – upomniał jeszcze.

W oświetlonym jarzeniówkami holu, po obu jego stronach na drewnianych ławkach półleżąc, wpółsiedząc, stłoczeni, rozebrani do naga mężczyźni spoglądali po sobie niczego nie rozumiejąc. Z wyrazem głębokiej rezygnacji, na sygnał, którym był krótki błysk zielonej lampki, kolejno podchodzili do okienka w końcu korytarza po odbiór jakiegoś pakietu.

Żaden z nich nie wiedział w jakich okolicznościach został pozbawiony swojego ubrania. Nie mieli pojęcia, gdzie się obecnie znajdują i co ich czeka. Fakt, że wszyscy traktowani są z przesadną uprzejmością, nie mogło dawać gwarancji na najbliższą przyszłość. Okazało się, że smętną karawanę golasów skierowano do łaźni. Przewodnikiem był małomówny, chudy, przypominający znaną z przedwojennych rycin postać Don Kichota, młody chłopak w popielatym uniformie. Kolejnym etapem, już po kąpieli, była paradna defilada przed komisją lekarską, na którą składały się trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Wszyscy ubrani byli w sztywne od krochmalu, wysterylizowane spodnie i fartuchy niebieskiego koloru. W ogóle, jak zdołał zauważyć, ta barwa była powszechna i dotyczyła nie tylko służbowych ubrań, także ścian, mebli, nawet sedesów.

Grono tych, zapewne mądrych i biegłych w zawodzie specjalistów, miało zadecydować o dalszym losie zegnanych tu ludzi. Obserwując przebieg badania narodziła się w Witku nadzieja.

Patrzył, jak żeński personel medyczny szczegółowo i ze znawstwem, przy pomocy wymyślnych przyrządów bada właściwości męskich genitaliów. Natomiast uczone, brodate powagi zainteresowane są dziurą odbytniczą, będącego w pozycji głębokiego skłonu delikwenta, w którą zaglądają z zaciekawieniem.

– Odrzucają tych bez jaj – powiedział najbliżej siedzący chuderlak.

– I cierpiących na hemoroidy – dodał ucieszony Witek. Od dawna dokuczała mu ta choroba, ale dopiero teraz rad był z tej przypadłości.

– Niedawno temu, podczas kąpieli w wannie nastąpił krwotok – przypomniał sobie Witek. – Koniecznie będę musiał o tym powiedzieć – postanowił. – Na pewno odeślą mnie do domu. Dokuczają mi przecież bolesne guzy i czuję strach przed oddaniem stolca.

Kiedy kolej badania przyszła na niego, ochoczo stanął przed majestatem komisji. Od razu, nie czekając na polecenie, wykonał prawidłowy, na sztywno wyprostowanych nogach skłon, i ufnie skierował odbyt w stronę elegancko ubranych w błękitne garnitury, mędrców. Zdyscyplinowane lekarki nie darowały mu tego. Jedna z nich, cienkim, służącym do podtrzymywania penisa prętem, uniosła jego głowę podkładając pręt pod brodę i groźnym spojrzeniem przywołała do porządku.

Witek poczuł się rozczarowany, ale nadziei na szczęśliwe zakończenie badań nie tracił. Wzięty w obroty przez trzy doświadczone kobiety, nie zauważył, w którym momencie został omotany pajęczyną przewodów elektrycznych. Kolorowe kable wychodziły z łypiącego światełkami aparatu, wyposażonego w manometry o różnorakich skalach. Któraś z tych ponętnych kobiet użyła szczypczyków, żeby na jego wiotką męskość nasadzić jakiś nieskomplikowany przyrząd. Swoim walcowatym kształtem przypominał tuleję wyściełaną dosyć ciepłą, pofałdowaną jak podniebienie i tak samo śliską, materią. Na dany znak jedna z badających włączyła zasilanie. Przez chwilę czuł rytmiczny ruch i przyjemny ucisk.

– O czym pan teraz myśli? – padło pytanie.

– Czy to, co pan czuje, to przykre uczucie?

– Nie, skądże! – odparł szybko Witek w obawie, aby przedwcześnie nie odłączano go od aparatu.

– Kiedy po raz pierwszy… – padło kolejne pytanie, którego zakończenia już nie słyszał, gdyż zaraz potem poczuł ogromne zawstydzenie. Chociaż nikt na to nie zwracał uwagi, on sam był zażenowany. Widział, jak oznaczona numerem tuleja znalazła miejsce w starannie posegregowanych przegródkach. Za chwilę, jemu samemu założono ciasną bransoletę z takim samym numerem. Od tej pory nie posiadał imienia ani nazwiska, musiał identyfikować się z nadanym mianem, jakie otrzymał – MMCMXLI.

Oględziny mędrców nie były tak deprymujące. Z miejsca nastąpiła decyzja dalszego postępowania: – Rektoskopia i w razie wątpliwości, wlewka. Płynna dieta. Odesłać na czwórkę!

– A więc jakaś nieznana przyszłość pod czwórką – przebiegło Witkowi przez myśl. Pociechą mu była świadomość szczęśliwej liczby, „cztery”.

Od tej pory bezradna masa ludzka, przyobleczona w biało-czerwone ubiory spędzała czas na pogadankach i szkoleniach. Codzienne zajęcia odbywały się w dużej sali nazywaną Wielką Aulą Wdrażania Myśli Wielokulturowej. Zakres tego kursu obejmował szeroką tematykę. Od nowoczesnego pojmowania treści zawartych w Starym Testamencie, do skomplikowanych wykładów o możliwościach współczesnej gospodarki wolnorynkowej. Końcową fazą wszystkich zajęć miał być egzamin, który decydował o dalszych losach zdającego.

Przy każdej sposobności przypominano słuchaczom, że w Regionalnym Laboratorium nie znajdują się przypadkowo, że pomimo odosobnienia, nadal są ludźmi wolnymi, dzierżącymi swoje losy we własnych mózgach. Wystarczy pomyślny egzamin i otrzymają popielaty mundur, który zagwarantuje awans i szybką drogę do kariery, jaką osiągnęli wszechobecni urzędnicy państwowi paradujący w niebieskich uniformach.

Upłynęło parę miesięcy i tylko nieliczne osoby otrzymały przywilej zmiany koloru noszonego tu ubioru. Zaniepokojeni zwierzchnicy podwoili zajęcia, sprowadzając zagranicznych prelegentów i rodzimych agitatorów, nazywanych przez słuchaczy kwaczącymi gęsiami. Czy epitet ten trafnie określał, pracujące ponad swoje umysłowe możliwości osoby, trudno było powiedzieć. Aż pewnego dnia doszło do krwawych rękoczynów. Awanturę sprowokował niesympatyczny pyskacz w przyciasnym niebieskim garniturze, gloryfikując i stawiając za wzór skompromitowanego oszusta, postać ze wszech miar obrzydliwą w swoich pseudonaukowych odkryciach.

Po zdławieniu rozruchów zajęcia zawieszono, a wszyscy uczestnicy zostali etapami przetransportowani do różnych, rozsianych po Kraju ośrodków. Witek, jako osobnik szczególnie zaangażowany w zajścia, został wyróżniony odesłaniem do Centralnego Laboratorium na Wyspie. Wśród obytych po ośrodkach pensjonariuszy, ten Centralny na Wyspie budził niekłamany strach.

Jako, że wyspa kojarzyła mu się z wodą, którą od dzieciństwa ukochał, z ufnością pogodził się z losem. Na długo przed transportem cieszył się myślą, że wreszcie po latach będzie mógł usłyszeć krzyk wodnego ptactwa.

W najgorszych podejrzeniach nie przypuszczał, że znajdzie się tysiąc dwieście metrów pod ziemią w nieczynnej kopalni węgla, gdzie zatraci poczucie czasu i obecności drugiego człowieka.

W nagrodę mógł wsłuchiwać się w szmer ściekających strumyków wody i nie musiał zamykać oczu, żeby widzieć meandry prawdziwej, rozhukanej rzeki.

Jerzy B. Sprawka

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments