W roku 2019, tuż po napisaniu powieści o podróży w czasie – „Wędrowiec”, odważyłem się zabrać do pracy nad ostatnim dziełem, powieścią „Fusy”. Piszę ją do tej pory. Pierwszy tom jest ukończony, drugi na ukończeniu. Trzeci zaplanowany. Wszystko zaczyna się w przyszłości (znów podróż w czasie), gdy mój bohater jest już stary i z perspektywy przeżytych lat może snuć opowieść o swoim życiu. Przytaczam trzy fragmenty:
Oto, pomyślałem, jesteś świadkiem jednego z tych niezwykłych wydarzeń, w jakie obfituje rok 2034. Zdumiało mnie, że pomyślałem o sobie w drugiej osobie, pierwszy raz w życiu. Jesteś, stoisz i patrzysz, zupełnie, jakbym oddzielił się od siebie, dokumentnie, bardzo wyraźnie.
Można by pomyśleć, że wydarzyło się już wszystko, co tylko mogło się wydarzyć – wielka zawierucha ekonomiczna w Europie, rozpad Stanów Zjednoczonych na nieprzyjazne sobie republiki, żółty mór, czyli zaraza, która dała się we znaki krajom uprzemysłowionym, chińska okupacja Afryki, a tu śnieg w sierpniu. Apokalipsa w zarodku. Można też pomyśleć, że i w moim życiu wydarzyło się już wszystko, a tu… „jesteś świadkiem” – nie ja jestem, ale ty. Czyli „ja”. Zdecydowanie przestałem być sobą. Byłem i nie byłem jednocześnie, w dwoistości, w podwójności. Więc być może, w rzeczywistości, nie było mnie już po prostu.
Powiedzmy, że tak stałem, nieco zadziwiony. Nieco jednak obojętny. Nadszedł ten czas, kiedy nic albo, ostrożnie mówiąc, niewiele łączyło mnie ze światem zewnętrznym. Żadna nowina.
Teraz jest sierpień 2025 roku. Szczecin patroluje niemiecka policja, przechodzi granicę państwową, jakby jej nie było. Gdańsk stroi się w zacność germańskiej historii. Wrocław łapczywie odzyskuje niemiecką tożsamość… Czy coś zrobiłem nie tak, próbując opisać świat przyszłości?
Oczywiście – trwała, jako się rzekło, niewidzialna wojna. Lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte… Niech nikogo nie zwiodą beztrosko mijające wiosny i jesienie. Lata dziewięćdziesiąte, XXI wiek, pierwsza, druga dekada… Słońce świeciło wesoło i przyjaźnie, ale gdy Junkersy 87 z rykiem trąb jerychońskich zrzucały bomby, też tak świeciło, gdy jechały transporty na Sybir, skowronki śpiewały w najlepsze. Nie wiem, czy wojna trwa nadal, wiem, że przegraliśmy ją. Nie ma potrzeby się oszukiwać.
Jak sięgam pamięcią, bałem się wojny. Żyłem w strachu, przytłoczony wizją trupów oświęcimskich, zrucanych do dołu spychaczem. Potem pękła tama z informacjami o NKWD, strzałach w głowy, katowniach, zwłokach zakopywanych o świcie… Czekałem, kiedy się zacznie, jedni albo drudzy uderzą mnie kolbą, wbiją nóż w gardło. Jak nie ci, to tamci. Wszystko trwało dookoła w najlepsze, chociaż niczego nie widziałem.
Szczecin miał do odegrania swoją rolę, jako twierdza w tej niekończącej się wojnie. I tej wielkiej sprawie służył Almanach. Umacniał, udowadniał, był wieżą strażniczą. Silosem napełnionym polskimi słowami. To, że później cała polityczna stabilność, jakiej służył, runęła, to już inna sprawa. A runęła.
Pochylam się zatem teraz, mniej więcej u kresu, nad książką afirmującą polskość w mieście, które w Polsce (a nie wiem, jak wcześniej) zawsze było przesiąknięte na wskroś nikczemnością, mieście niechcianym przez ojczyznę, jak pozostawiony na utrzymanie bękart, w mieście rzuconym Polakom jak obgryzioną kość, żeby całkiem zmącić wodę i hodować swój pospolity narybek, mieście które nie potrafi kochać swoich mieszkańców, które zawsze zdradzi każdego (jakby cień Stalina pozostawił tu swój trupi odór), mieście upadłym, które każdego, kto się z nim zetknął, naznacza swoim piętnem (jak Hamsunowa Christiania), więc i zadziwiającym, smutnym, rozpamiętującym wszystkie niewykorzystane szanse miłości, na podobieństwo starej kobiety, której czas minął. Wszystkie moje wybory i zaniedbania sprawiły, że jestem związany z tym miastem już do końca; i chociaż kiedyś żałowałem, że tak wyszło – jak i żałowałem, że umiem oddychać tylko w Polsce, i tylko tu marzyć – tak teraz widzę, z całą tkliwością, że to najlepsze rozwiązanie, jakiego mógłbym oczekiwać od świata. Na gruzach socjalistycznego bastionu polskości, na cmentarzu polskości – już o to zadbali wyzwoleni z okowów drobnomieszczańskich nawyków dziadów i pradziadów, wolni od zarazy rodziny i zaściankowej polskości faryzeusze nowoczesności – pozostało mi być Polakiem, bardziej niż kiedykolwiek.
– Kunert? Kunert? – powiedział w zadumie urzędnik, gdy podawałem dokumenty w sprawie zgonu Mileny. – To nie jest polskie nazwisko. – I dodał po chwili: – To polskie nazwisko?
– Jakie to ma dla pana znaczenie, panie… – a ponieważ nie podjął podsuniętej frazy, dodałem – panie… jak pańska godność?
– O, o, od razu, widzę, ze skargą się szykujemy.
– Panie Ze skargą się szykujemy – powiedziałem cicho, ale szeptem teatralnym – to jest polskie nazwisko, nawet jeśli to panu przeszkadza.
Zauważcie… (Dobre sobie, masz ci los, kto miałby zauważyć? Kim jesteś czytelniku, jeśli jesteś, jest tu który? Jest gdzieś? Jest wyżeracz cudzych myśli, złodziej namiętności i podglądacz najintymniejszych scen? Wiem, że nie ma, wciąż piszę tylko dla Mileny, której też nie ma. A jednak potrzeba abstrakcyjnego odbiorcy jest większa, niż poczucie absurdalnej czynności pisania dla kogoś, kto umarł, ipso facto – nie przeczyta). Zauważcie, że jestem jak najdalej od przyjętego ideału wspomnianego powyżej Kapena, a kwestie narodowe i społeczne same cisną się pod pióro, jak kury do rzuconego ziarna. (Tym dla polityki jest wszak literatura – ziarnem). Ale staram się, ze wszystkich sił. Zawsze – wiadomo – trafią się odstępstwa.
Może wszystko wydarzy się prędzej, niż bym – niż byśmy – sobie tego życzyli, może wszystko właśnie się staje. Trudno mi uwierzyć, że fikcja dzieje się na naszych oczach. A przecież „Fusy” to tylko literatura.
Dnia 21 marca roku, którego nie chcę pamiętać, który już mnie nie obchodzi, Niemcy wróciły po swoje. Pod hasłem ostatecznego zlikwidowania granic, które dzielą, jątrzą i upokarzają, niwecząc niezbywalne prawo do wolności każdego człowieka, do Szczecina wkroczyła administracja niemiecka, prawnuki niegdysiejszych esesmanów w zwartym szyku przedefilowały przez środek miasta, w otoczeniu wozów pancernych, które służyły wyłącznie uatrakcyjnieniu wydarzenia. Czołgi i wyrzutnie rakietowe ominęły centrum i leniwie rozlokowały się na swoich od wieków germańskich przyczółkach, na poligonach.
Z dnia na dzień zniknęły dotychczasowe tabliczki z polskimi nazwami ulic i placów. Jedyna niespodzianka – niegdysiejszy Plac Batorego nie powrócił do nazwy Adolf-Hitler-Platz. Niemcy nie okazały sentymentu wielkiemu przywódcy, nie darowały swemu Führerowi, że przegrał wojnę. Teraz był tam Karl-Marx-Platz. Polska administracja Urzędu Miasta została zredukowana do pięciu osób, Rathaus von Stettin wypełnił się urzędnikami niemieckimi, ubranymi w jednolite brązowoszare garnitury. Europa wylała się powoli, następne tygodnie pokazały, że kolejne miasta – z Breslau na czele – z ulgą wróciły do normalności.
Pierwszą uchwałą ogłoszono, że Polacy mają takie same prawa, jak Niemcy. No, szok! To była elegancka zapowiedź stabilnej eliminacji. Przynosimy pokój, przyjaźń i ostateczny ład geograficzny, porządek raz na zawsze!
Nie wiem, co dalej, już nie chciałem wiedzieć.
Po pierwszej wojnie światowej naród niemiecki został upokorzony traktatem wersalskim i to musiało być zweryfikowane. Po drugiej wojnie światowej naród niemiecki został upokorzony w Jałcie, między innymi polskością Szczecina. Polacy dostali miasto i ziemie z hojnej ręki Stalina, jak wróbelki dostają okruszki, i to był też międzynarodowy pakt. Naprawdę ktoś łudził się, że ta drzazga nie zostanie wyjęta z wrażliwej germańskiej dupy?
Żaden inny czyn nie przywróci relacji pomiędzy antagonistami, jak tylko śmierć jednego z nich. Wiedzą o tym mafiosi, a nie wiedzą politycy. Całe moje pisanie jest bez wartości. Umrzesz za swoje książki? Nie będziesz umierał za Polskę! Mogę umrzeć za Milenę.
Marsz tryumfalny (Paramilitärische Formation) – nie musiało go być, ale nie odmówili tego sobie, nie byliby sobą – miał wystarczająco silną wymowę; nie było nikogo, nie wyłączając niemowląt, kto nie zrozumiałby, co się stało. Widziałem ich w relacji telewizyjnej na żywo w markecie spożywczym i w powtarzających się migawkach na telebimach na gmachu budynku handlowego. Uderzyło mnie, że byli to ci sami (jak to możliwe?) ludzie, którzy w 39. maszerowali przez granicę w głąb Polski. Te same twarze, widziane w dzieciństwie w czarno-białych kronikach filmowych, nawet w relacji wyglądającej na czarno-białą. Zmartwychwstali. Wrócili do swojego miasta, do Heimatu.
Ale dopiero pół roku później wypłynęła na powierzchnię dumna i wyniosła kasta władców właściwych, rzeczywistych, Żydów niemieckich (chociaż nie ma potrzeby określać ich narodowości, wszyscy są niemieccy, nawet „litwaki”), z całą ekspresją tryumfatorów manifestujących pogardę dla gojów, głównie polskich, ale – oddać trzeba – nie tylko polskich, pogardę i nienawiść. Nic się nie kończy. Nic nie jest jeszcze skończone.
Publius Cornelius Tacitus natchnął germańskie plemię, mniemając albo dowodząc, w zależności od interpretacji, że są wyróżnieni przez Boga, są na szczycie stworzenia. Biblijny Adam był Niemcem, to udowodnione. A przed zbudowaniem wieży Babel, wszyscy ludzie mówili po niemiecku. Prosta logika wymusza konstatację, że skoro niemiecki był pierwszym językiem, musi być również ostatnim. Inne podjęzyki pozostaną dla niewolników.
Kiedy ma się takie rekomendacje, można wszystko, tak i wszystko mogli i chcieli, i wszystko będą mogli i zechcą, nie ma co do tego dwóch zdań. Naród o wspólnej mentalności doktora Josefa Mengele, naród urodzonych doktorów, inżynierów, generałów i strategów. Wielki naród, powołany do planowania i realizowania. Planuje i realizuje wciąż, bez końca. Mrówcza inteligencja, mentalność owadów. Twórcy wielkiej muzyki, bez wątpienia (to sztuka tak oderwana od idei i od szarego bytu, że wzleciała pod niebo lotem wielkiego ptaka), ale już z literaturą – nie poradzili. Sami wielcy twórcy – ale literatury nie mają. Chociaż mówią, że mają, to „niemiecka liryka jest sentymentalna, proza sztuczna i toporna. Sztuki malarskiej też nie mają, w architekturze ciągnie ich do ideału greckiego”. „Uczuciowi sadyści, metodyczni zbrodniarze, którzy słuchają Bacha, zadając tortury” (Sándor Márai – a ten, jak mało kto, wiedział, co pisze). Bliźniaczy naród rosyjskiego, tylko tamci z kolei są konstrukcją zbudowaną z niewolników sumienia i duszy, cierpią wspólnie, głodują wspólnie i mordują wspólnie, jedzą i wydalają wspólnie (nic dziwnego, że komunizm na tak żyznej glebie rozkwitł jak barszcz Sosnowskiego). Rosyjski naród to dusza i duma (jakkolwiek karykaturalnie pojmowane obie), niemiecka, to rozum i buta. Bez obu narodów Europa nie może istnieć, obu marzy się sytuacja, by bez nich właśnie nie mogła. A Polska w tym wszystkim nie ma znaczenia, bez niej już kiedyś było można i będzie też można w przyszłości. Ten naród jest tylko wybrykiem pomiędzy żywiołami, wrzodem, na ciele organizmu wyrównującego potencjały. A wrzód, to wrzód, nic więcej. Jak jest, trzeba ciąć, bez żadnego ale. Ubi pus, ibi evacua. A to właśnie Polska taka, stan zapalny. Taka jest.
Nie ma miejsca między Rosją a Niemcami. Jako naród skazani jesteśmy na zagładę. Nie ma co rozpaczać, tak po prostu będzie. Ale to w najmniejszym stopniu nie zwalnia nas z myślenia i tworzenia w języku polskim. Przeciwnie. Jako skazani na zagładę mamy obowiązek, po dwakroć ten obowiązek.
Ale to tylko sen, dla ciebie, Mileno, sen, dla mnie też już sen, przeszłość, wszystko minęło już, jak mija wszystko.
Tak brzmi motto książki „Fusy”:
„O, człowieku, myślę tu o tobie. Ze wszystkiego, co żyje na świecie, ty jeden rodzisz się właściwie po nic. Nie jesteś ani dobry, ani zły, zostałeś stworzony bez określonego celu. Przychodzisz z mgły i odchodzisz znowu w mgłę, jesteś taki wzruszająco niedoskonały. O, człowieku, jeśli tylko dosiądziesz wyjątkowego konia, to on już nigdy potem wyjątkowym nie będzie. I tak stale, dzień za dniem, powoli…”
(Knut Hamsun, „Na zarośniętych ścieżkach”)
Dariusz Bitner
O autorze:

Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.