Piotr Wojciechowski – ŻYWIOŁY NOWEJ GENERACJI

   Nie powinienem denerwować się polityką, wiem, że jej rola w moim życiu jest niewielka, mimo, że media z całych sił przekonują mnie, że nic nie jest ważniejsze niż sondaże, polemiki, dysputy, wyniki wyborów. Mechanizmy łączące system partyjny z rynkiem mediów są takie, że będą mi to zawsze kładli w głowę i zgłupieję, jeśli zaufam. Broniąc się, próbuję sobie przypomnieć  starą powieść Hermana Hessego „Peter Camenzind” i pojąć, jak ważne jest przyglądanie się kształtom obłoków i odszukiwanie ludzi, których od lat straciło się z widoku.

   Próbuję, nie bardzo wychodzi. Wszyscy dokoła mówią o polityce, politykach, wyborach. Uległem okolicznościom, napisałem gorzki tekst powyborczy, 

Pisałem w nim, że nie sposób nawet cieszyć się z klęski lewicy. Cieszyłbym się, gdyby oznaczała ona wyrównanie szans, ograniczenie stref niedostatku, więcej sprawiedliwości dla pracowników. Nie ma tego, jest w kraju moim nierówność, egoizm, dyktat posiadaczy, spychanie w nicość każdego, kto nie konsumuje, nie ma zdolności kredytowej, nie wiąże się w układy z mocnymi. Jest, jest elektorat lewicy, „elektorat socjalny” jak mówią medialni mądrale, on jednak na lewicę nie głosuje, może woli być ludem Bożym niż takim elektoratem. 

Bieda, brak perspektyw dla młodych, arogancja urzędnicza, nieskuteczne prawo – to wszystko ułatwia populistyczną demagogię. W przedziwny sposób znikła z widnokręgu dająca nadzieję na poprawę społeczna nauka Kościoła. Nikt tej nauki serio w swoje programy nie włącza.  Nie próbowała pozyskać wierzących wyruszająca w krótki lot godowy jętka, która z robotycznym wdziękiem wyleciała z dłoni postkomunisty. Jej spektakularna klęska potwierdzona krachem drugiego kandydata lewicy – chyba nic nikogo nie nauczyła. Zwijanie się lewicy, to nie moje zmartwienie. Brak politycznych promotorów społecznej nauki Kościoła boli mnie i martwi – latami pisałem felietony o tym w „Przeglądzie Katolickim” i „Gościu Niedzielnym”.

Myślę, że  mojej goryczy winne po części to, że wynik Kukiza sygnalizuje  falę zmian, a ja w tej fali nie mam swojego udziału, a nawet – strach się przyznać – nie mam w niej swojej nadziei. Nie ja jeden, bo tak mi napisała przyjaciółka z Krakowa: Wybory, polityka… Byliśmy głosować. Ja wyszłam z lokalu wyborczego z poczuciem, że zrobiłam coś złego… coś wstydliwego… z poczuciem winy. Nigdy wcześniej nie czułam się tak jako wyborca. I tu nie miało najmniejszego znaczenia, gdzie postawiłabym krzyżyk… Nie wiem, czy mnie rozumiesz. Sama nie mogę do końca pojąć swojego zmieszania.

Próbowałem jej odpowiedzieć żartobliwie: Toż to proste jak kij do hokeja. Pełny człowiek chciałby być pełnym obywatelem, obywatelem co dzień. A tu wysysają z Ciebie obywatelskość w jednorazowym akcie, licząc na Twoją bierność w przyszłości, uległość, kolaborację bez szarpaniny. Aż do kolejnych wyborów – i wtedy jednym siorbnięciem – znów połkną obywatelskość Twoją. 

   Myślę o tym strzępie korespondencji. Lęk przed tym – że każdy wybór będzie zły, bo nie ma kandydata moich nadziei. A każdy z nich był nam tyle razy przedstawiony jako zbawienny, ratowniczy! Czy to Ojczyzna przyprawia mnie o taką konfuzję, czy moja głowa ? A może stała obecność tych dwu – Rosjanina na Wschodzie, Niemca na Zachodzie? 

Przez te wszystkie lata po roku 89 marzył mi się prezydent, który potrafi rozmawiać z ludźmi. Potrafi przyznać, że państwo nie może być sprawną machiną, bo jest za duże, zbyt skomplikowane, a urzędujący ludzie nie są aniołami. Marzył mi się prezydent, który powie, że administracja robi błędy z lenistwa i niedouczenia, biurokracja złośliwie gmatwa prawo. Niechby powiedział to, co wszyscy mniej więcej wiemy.

Gdyby powiedział… Taki prezydent musiałby przyznać, że społeczeństwo nie powinno zachwycać się swoim państwem, administracją i samym prezydentem. Społeczeństwo powinno z całych sił stale kontrolować i naprawiać swoje państwo. Powinno swoją aktywnością, hojnością i przemyślnością nieustannie łatać braki tego niewydarzonego tworu. Co więcej, my, społeczeństwo, powinniśmy więcej gadać o tych nowych żywiołach, (biurokracji, komputeryzacji, populizmie) które nam raz służą, raz grożą. Bez biurokracji grozi nam chaos, ale ona łatwo staje się korporacją nastawioną na ograbianie budżetu, ograniczenia kontroli. Bez komputeryzacji odpadlibyśmy z systemu międzynarodowej komunikacji, ale jej bezradność wobec hakerów, awaryjność mogą przynieść niszczące skutki gorsze od powodzi czy trąby powietrznej. Potrzebne są nie tylko zabezpieczenia prawne – jak wały przeciwpowodziowe. Trzeba także zabezpieczeń społecznych, zorganizowanej odporności na sytuacje awaryjne, na niewydolność państwa, przestępczość wewnątrz struktur. A populizm – nie może stać się groźnym żywiołem? Ale i on jest potrzebny, aby oburzać się wspólnie na zło, rodzić środowiska aktywnych obywateli.

    Potrzeba ludzi prawego sumienia – to już było powiedziane przez Autorytet najwyższej rangi, przez Świętego. A mnie się marzy prezydent, który ludzi prawego sumienia wzywa, aby wszędzie współpracowali ze sobą. Tam, na dole. A dopiero potem z nim.   

  Mój tekst  rozesłałem do paru przyjaciół, do ich – nieznanych mi przyjaciół też. I od nieznanej mi pani Marii dostałem gorzką reprymendę, Napisała, że widzi zło, ale stara się robić ile się da dobrego. Popiera Owsiaka i tak dalej… Poczułem się zganiony, poczułem się beznadziejnym czarnowidzem. Poszedłem na krótki spacer po blokowisku – nigdy nie było tyle kwiatów, tak starannie aranżowanych w klomby, tyle drzew nowych. Krok dalej – hałdy śmieci nie ruszonych od zimy do maja. I w prasie wiadomość o 600 tysiącach polskich dzieci, które nie chodzą do dentysty, bo bieda w domu. I jeszcze te setki tysięcy dzieci idących do szkoły bez śniadania. Znowu narzekam. A co sam robię?

Ja wiem, jakie to wszystko co piszę tu niesprawiedliwe, przesadzone, półprawdziwe. Przeżyłem tu kawał życia, znalazłem jakieś miejsce, dach nad głową, Mam przyjaciół, rodzinę, bibliotekę, w oczach, w pamięci tyle polskiego piękna – gór, dróg, jezior, miasteczek. Czy te wszystkie dary to jeno splendor resztówki? Czy  bajanie o „dziadostwie” to świadectwo bezsiły? Czy usprawiedliwianie mojego osobistego lenistwa i hipokryzji własnej skutkami kataklizmów dziejowych? 

 Więc wracam do mojej wizji dobrego prezydenta. Niech gada do ludzi, aby poprawiali swoje lokalne światy. Jest setki spraw nie wymagających wielkiej kasy, ciężkiego sprzętu, ton stali i betonu, kosmicznych technologii. Chciałbym też, aby wołał prezydent o tym wielkim zaniedbaniu, o plamie na honorze Trzeciej Rzeczpospolitej. Niech się upomni o biedujących, osamotnionych Polaków na Wschodzie, nie tylko w Kazachstanie. Bo i na Syberii, i w Grodzieńskim, w okolicach Winnicy, we Lwowie. Niech powoła fundację Otwarta Brama, aby Polacy na Wschodzie  i Zachodzie, w Paranie i Francji, gdzie tylko są, wiedzieli – kraj czeka ich powrotu, społeczeństwo naciska na administrację, aby przestała jęczeć „niemożliwe”. Włosi co tydzień wyławiają z morza parę tysięcy emigrantów – obcych językowo i kulturowo. Czy kraj  jak nasz nie może co tydzień przyjąć paru setek swoich? Czy społeczeństwo, które podczas II Wojny Światowej co tydzień wysyłało na front kilkuset nowych żołnierzy armii podziemnej – nie może dopilnować tej rozlazłej i kłamiącej administracji i wspomóc jej społeczną hojnością wyrażoną pieniędzmi, darami,  wolontariuszami ofiarowującymi swój czas?

Piotr Wojciechowski

O autorze:

Screenshot 2015-05-05 00.01.14

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Piotr Wojciechowski (ur. 1938) – prozaik, poeta, reżyser filmowy.

Autor powieści:

CZASZKA W CZASZCE (1970),

WYSOKIE POKOJE (1977),

HARPUNNIK OTCHŁANI (1996),

DOCZEKAJ NOWIU (2007).

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments