Marek Baterowicz – SOBOTNIE HAŁASY (opowiadanie)

TATRY 005

W szczelinę snu wtargnęły odgłosy dnia, budząc powoli Jana. Otwierając powieki ujrzał skośne promienie słońca prześwietlające zasłony. Za oknem wstawał zatem pogodny dzień, co zapowiadały wczorajsze komunikaty w telewizji. Nie zawsze się mylą – pomyślał – czasem nawet zgadną czy będzie deszcz czy słoneczko… Prawie loteria. W kuchni syczała już maszynka do parzenia kawy, znak że Teresa szykowała śniadanie. Jan przeciągnął się, miał wielką ochotę zanurzyć się jeszcze w oparach sennych, ale nagle wstrząsnęło nim rytmiczne stukanie. Biło serce pralki. Poranny błogostan rozsypywał się pod jej uderzeniami, a daremnie Jan okrywał się kołdrą, próbując uszczknąć choćby odrobinę snu. Na próżno, odgłosy dnia rozpraszały senne widziadła. Pamiętał jednak, że tej nocy wędrował po Krupówkach w Zakopanem, a nawet oglądał gdzieś posesję wystawioną na sprzedaż. Był to dość duży dom o rozległych, jasnych pokojach. Z okien widać było Tatry, jakby wyrosłe ponad swą zwykłą wysokość, a błyszczące w oślepiającym słońcu. Ich urwiste zbocza, niebotyczne turnie spadały jakby wprost na miasto. W tym śnie było dużo światła, aż raziło źrenice, Oglądali pokoje bez pośpiechu. Teresa kręciła głową, w milczeniu. Jan nie wiedział czy oznaczało to jej podziw czy może dezaprobatę. Cena domu była astronomiczna, nawet jeśli podano im kwotę w złotych, a tym bardziej w dolarach. Jan nie pamiętał waluty, zresztą za wszelką cenę chciał nabyć ten dom. I dlatego nic już nie było ważne, poza natychmiastowym podpisaniem kontraktu. We śnie wszystko bywa tak proste, a nasza kieszeń nie ma dna. Nie pamiętał czy kupili ten dom o rozległych, jasnych pokojach z widokiem na Tatry. Sen przerwały mu jakieś ostre dźwięki, piszczałki albo trąbki, a może był to klakson przejeżdżającego samochodu? Rozmyślał jeszcze o domu zwiedzanym we śnie – kto w końcu nie marzy o mieszkaniu u stóp Giewontu? Jan nie kupiłby jednak pralki, nazbyt kochał ciszę a zawsze odnajdywał ją w górach.

Podniósł się z łóżka, narzucił szlafrok. Zima w Sydney bywa też dokuczliwie zimna, szczególnie w dzielnicach oddalonych od oceanu. Mrużąc oczy wszedł do kuchni, gdzie powitał go szczęk maszynki do robienia grzanek. Właśnie wyrzuciła dwie kromki chleba, lekko dymiące. i za bardzo spieczone, prawie czarne kwadraty.

Oj, Tereniu, znowu przypaliłaś grzanki… – westchnął – trzeba lepiej nastawić to piekielne urządzenie…

To nic, zaraz zeskrobię! – i nożem zdjęła ciemną warstwę – I po wszystkim jak mówiła pani lekarka…

No ślicznie, a co pani doktór poleca dzisiaj z grzankami ?

Greek fetta, pycha. Jest tam też calcium i coś  jeszcze…-

i Teresie wyleciał z rąk rondel, który myła pod zlewem.

Potoczył się z hałasem po podłodze uderzając z hukiem o lodówkę.

Oj, te decybele…Jak nie pralka to rzucasz rondlami…

Wybieram się na olimpiadę w Pekinie w rzucie rondlem!

I dlatego musisz trenować od rana ?

Kto rano wstaje …

Temu złoty medal! Ale, ale… Z twoją astmą ? Tam nie ma czym oddychać ! Smog zamiast tlenu! Sprinterzy zemdleją na bieżni…

Będę rzucać w maseczce…

No dobrze, ale nie trenuj w domu, możesz pójść do parku! – śmiał się Jan, rozgniatając widelcem biały ser z oliwą.

A ty znowu z tą oliwą, wiesz że nie lubię…

Jak można nie lubić oliwy ?… O jej zaletach wiedzieli już starożytni Grecy…

      Usiedli przy stole. Filiżanki z kawą stygły, nie można było zwlekać, choć Jan ziewał ukradkiem. Smarował grzankę serem, gdy nagle na ulicy rozległ się jazgot pędzącego motocykla, prawie rozcinający bębenki w uszach. I tak od śniadania…- pomyślał Jan. Teresa także podskoczyła na krześle, strącając łyżeczkę na parkiet. Za chwilę przejeżdżała z łoskotem duża ciężarówka, a ponad dachami przelatywał pierwszy samolot z jęczącymi silnikami w chmurach. Jan włączył radio, by zagłuszyć te odgłosy. Była to niezła metoda, zwłaszcza gdy trafił na dobry program muzyczny. Akurat nadawano czwarty koncert brandenburski, który piękną szarżą smyczków w tonacji G-dur dobrze tłumił hałasy dobiegające z ulicy.Oboje przepadali za muzyką Bacha. I śniadanie potoczyło się już bez szczególnych kłopotów, zakończone deserem z pączka podzielonego na pół, co było od jakiegoś czasu dowodem największej miłości po tylu latach małżeństwa. Nie obeszło się jednak bez podgrzewania kawy. Jan opowiedział Teresie swój sen, ona jednak nie przywiązywała wielkiej wagi do nocnych marzeń, nawet rojonych w tatrzańskich krajobrazach, choć lubiła nieraz opowiadać swoje senne koszmary.

     Cóż było począć z  tak dziwnym porankiem sobotnim ?  Ustało dudnienie  pralki, a wyprane rzeczy wisiały już na balkonie. Jan zabrał się do przyrządzania sałaty, do której wrzucił oliwki,pomidory,libańskie ogórki, ugotowane buraki w kawałkach, trochę hiszpańskiej cebuli i trzy rodzaje fasolki. Oliwa zmieszana z musztardą, inne przyprawy pływały w sosie. Teresa nie lubiła vinaigrette, co bardzo irytowało Jana, ale dla świętego spokoju nie nalegał. Kiedyś ukradkiem dolał bodaj ze dwie krople, ale Teresa natychmiast wyczuła drobny niuans smaku i narzekaniom nie było końca. Pokroił razowy chleb, zabrali żółty ser w kawałkach, dwa banany, ciasto i butelkę lambrusco.

     Na ulicy osaczyły ich odgłosy pojazdów, ale może jeszcze gorsze były spaliny, które zatykały oddech i drażniły nozdrza. Do parku nie było jednak daleko, a tam zapach sosen, trawy i ziół przywrócił równowagę tlenu. Przepadali za piknikami pod drzewem, w cieniu gęstych gałęzi. Ich ulubiona sosna rosła na pagórku, tuż za mostkiem przerzuconym nad wodą, gdzie pływały kaczki, a czasem dwa łabędzie. Z mostku rzucali kawałki bułek patrząc jak wodne stwory walczą o najmniejsze okruchy, a ryby zręcznie porywają je w okamgnieniu. A potem, leżąc pod sklepieniem z iglastych kiści i  szyszek słuchali nawoływań ptaków, nasyceni i odurzeni winem. Najczęściej przylatywały tu papugi z kolorowymi grzebieniami, czyniąc sporo hałasu. Siadały całym stadem na sośnie, a z gałęzi spadały wtedy szyszki. Sejmikowały długo na drzewie, zakłócając zieloną ciszę, zaledwie niepokojoną wiatrem. Te godziny pod drzewem, w cieniu rozłożystych konarów, były jakby powrotem do pradawnej sielanki raju. Leżeli pod pniem, wpatrzeni w koronę sosny jak w omasztowanie okrętu, który żeglował po oceanie z błękitu. I każde najmniejsze poruszenie gałęzi było znakiem łaski okazanej dzisiaj wspaniałomyślnie przez Najwyższego, chociaż kiedyś w gniewie wydał pierwszy w dziejach Kosmosu wyrok na ludzi.

     Czas mijał jednak nieubłaganie, a w porze podwieczorku Jan z Teresą  uznali, że wiatr zmienił niefortunnie kierunek, a także zrobiło się chłodno. W domu mogli napić się gorącej herbaty z cytryną. I myśl o tym poderwała ich na nogi. Zwinęli więc koc, pozbierali talerze i kubki. A jednak z żalem opuszczali pokład zielonego okrętu. Za parę minut ogarnął ich hałas samochodów i autobusów przejeżdżających Alison Road. Wyziewy spalin znowu drażniły oskrzela przy najpłytszym oddechu. Dotarli w końcu na pagórek Kensingtonu, gdzie jeździło mniej aut, ale też nie była to oaza spokoju. Zdarzały się i tutaj wariackie przejazdy samochodów, pędzących na najwyższych obrotach silnika. Sobotnie południe bywało jednak w miarę spokojne, spełniano obywatelski obowiązek zakupów lub robiono barbecue, urządzano pikniki, strumienie piwa gasiły pragnienie po tłustych kiełbaskach. Zaludniały się też parki i plaże, spacerowe szlaki nad oceanem czy rowerowe trasy w Centennial Park. A po południu pito kawę lub herbatę, jak Budda przykazał przed wiekami, a może był to chiński cesarz, który zalał wrzątkiem jakieś liście i tak się to przyjęło. Wiadomo, przykład idzie najczęściej z góry, a jeśli jest dobry lud chętnie go naśladuje. Niestety, złe przykłady także znajdują uznanie i tak właśnie rodzą się różne plagi czy inne nieszczęścia.

     Po gorącej herbacie z cytryną Jan poczuł się znacznie lepiej, jednak wylegiwanie się na lekko wilgotnej trawie nie było najlepszym pomysłem. Cienki kocyk nie wystarczał, aby zupełnie zapobiec skutkom sjesty na ziemi, zroszonej wczorajszym deszczem. Teresa oglądała jakiś program z piosenkami, telewizyjne decybele naruszyły kruchą równowagę ich stadła.  Jan przeniósł się więc do sypialni, otworzył „Pamiętniki” Saint-Simona. Znalazł rozdział o księciu Contim, wybranym królem Polski po zgonie Sobieskiego, a w nim dość szczegółowy opis perypetii księcia oraz tej fatalnej elekcji, zakończonej bezprawną interwencją Sasa, który gwałtem wtargnął do Rzeczypospolitej, by uprzedzić Bourbona. Prymas błagał go wtedy listownie, aby uszanował wolność Polaków i wycofał się z granic kraju, skoro książę Conti wybrany został królem zgodnie ze wszystkimi prawami. August jednak, na czele ośmiotysięcznego korpusu, szedł na Kraków. Zajął Wawel, nie bez pomocy swych zwolenników. Włamano się do skarbca, a wyjęte zeń insygnia posłużyły do koronacji. W tym samym dniu książę Conti mijał dopiero cieśninę Sundu… Kiedy dobił do portu w Gdańsku, okazało się, że ani Lubomirski, ani Sapieha nie zebrali wojsk, a stronnictwo francuskie nie było w stanie przeszkodzić manewrom saskiej jazdy. Gdańszczanie odmówili żywności francuskim fregatom, a nawet żądali opuszczenia portu. Biskup płocki wydał jednak na cześć przybyszy ucztę w pobliżu Oliwy. Po kilku tygodniach książę Conti podniósł kotwicę żeglując do Francji… Zaczynała się epoka saska, dobijając powoli już i tak osłabioną Rzeczypospolitą… A swoją drogą dziwnym narodem jesteśmy, gustując tak bardzo w cudzoziemcach! Gdy ciało króla Jana spoczywało w warszawskiej katedrze polska szlachta – zamiast szukać następcy wśród swoich – popierała kandydatów do tronu z innych nacji! Gdyby wiedziano, że August przechodząc na katolicyzm już nazajutrz zawiesił różaniec na szyi ulubionego psa ? Może wtedy w szlacheckich łbach zakiełkowałby odruch buntu… Niestety, tłumy są ślepe na sprawy istotne, a bierność ich daje zbyt często pole dla odmieńców różnej maści, a nawet postaci zgoła niegodziwych dla przybranej ojczyzny. Tak, oddawać tron cudzoziemcom było szaleństwem ze strony naszych przodków… Czy jest na świecie inny naród o podobnie zgubnych skłonnościach ?

     Jan zapadał w drzemkę, kiedy obudził go klakson samochodu. Zerwał się na równe nogi, dochodziła godzina szósta. O tej porze oglądali w telewizji program o podróżach. Wypił szybko resztki kawy, położył się na sofie obok Teresy. Poruszyła się zbudzona. Jan zmienił kanał, ściszył fonię. Na ekranie ujrzał plac św. Marka, potem gondole. Teresa przetarła oczy, ubrała okulary. Oh, Wenecja – westchnęła – pamiętasz jak się zgubiłam za mostem Rialto? Tak bardzo się bałam, że się nie odnajdziemy! I przytuliła się do Jana. – Ale udało się nam wrócić razem na nasz tapczanik… jak to miło zobaczyć stare kąty!

Bo zawsze lecisz do przodu jak opętana, a nie oglądasz się za mną… – powiedział z wyrzutem – kiedyś naprawdę się zgubisz i będzie kłopot… Czy myślisz, że to przyjemnie szukać pomocy u policji ?

Nic się nie bój, już ja cię znajdę! Moja w tym głowa…

     I przytuliła się mocniej do Jana. Oglądali w milczeniu widoki Wenecji, wspominając wędrówki po jej uliczkach i mostkach, chwile spędzone w bazylice św. Marka. A wreszcie przejażdżkę w gondoli…

Nieprędko tam wrócimy, za daleko… Samoloty drożeją…

Niestety, za daleko się odbiliśmy od starej Europy… – potwierdził Jan z goryczą.

No właśnie, to był błąd…Ale zawsze blisko mi do ciebie… – szepnęła Teresa, całując Jana w ucho – a może byśmy wyłączyli telewizor, prawie zasypiam…

Widzę, że już nie wystarczają ci pączki!

No nie… a w dodatku dotleniłam się w parku…

                                 *              *                *

     Wieczorem na prawie wszystkich kanałach telewizji emitowano filmy gangsterskie, w których gonitwy oraz pościgi za samochodami przeplatano gęstą strzelaniną. A na SBS szedł jakiś nudny program o gotowaniu. Serial z przygodami inspektora Montalbano zapowiadano dopiero o dziesiątej, Jan wyłączył zatem telewizor. Nastała cisza, zakłócana tylko jakimś hałasem z zewnątrz, idącym od sąsiadów. Teresa wyszła z łazienki po kąpieli, owinięta w biały ręcznik,  który kontrastował z opalenizną jej skóry. Zapaliła światło w kuchni, umyła talerze z kolacji, nastawiła wodę na herbatę. Za kilkadziesiąt sekund gwizdek z imbryka przeciął względną ciszę, Jan pobiegł zgasić gaz pod nim, bo Teresa udała się do sypialni. Wróciła w krótkiej koszulce nocnej, zaparzyła herbatę i schowała masło do lodówki. Z pobliskiego domu dochodziły jakieś śpiewy, okrzyki – co zdarzało się czasem w sobotnie wieczory. Urządzano tam zabawy, z tarasu sąsiadów dochodził też dokuczliwy gwar rozmów niczym brzęczenie poirytowanych trzmieli. Aby zagłuszyć hałas Jan włączył radio, nadawano właśnie drugi koncert fortepianowy Brahmsa, który (może poza trzecią częścią) nadawał się świetnie do tej roli. Teresa ponadto przepadała za Brahmsem, wieczór wydawał się więc uratowany. Nastawili radio dosyć głośno, to zapewniało akustyczną izolację od zgiełku otoczenia, odcięło ich od reszty świata. Pili zieloną herbatę chrupiąc tanie wafelki z czekoladą.

     Gdy skończył się koncert, Teresa zebrała puste kubki. Zbliżała się pora spoczynku, przynajmniej dla Teresy – zawsze pierwsza układała się do snu. Jan urzędował do północy, a nawet dłużej. Tym razem hałasy u sąsiadów i tak nie pozwalały zasnąć, a Teresa chciała dzwonić na policję. W końcu włożyła do uszu watę, chyba zasnęła, a Jan ponownie włączył telewizor. Filmy z Montalbano miały tę zaletę, że ukazywały krajobrazy Sycylii. Dialogi zagłuszały też szum zabawy u sąsiadów, choć niekiedy ryk podchmielonych był górą. A ulicą przejeżdżały znowu auta na wysokich obrotach silnika, hamując z piskiem opon. Sobotni weselnicy przechodzili od czasu do czasu z piosenką na ustach. Ich okrzyki rozcinały bezlitośnie noc.

     O północy, po filmie, Jan udał się do sypialni. Teresa spała smacznie, zatem ostrożnie wślizgnął się pod kołdrę. Był znużony, sen kołatał do jego duszy niecierpliwie, trochę niespokojnie jakby obawiając się jakiejś pechowej przeszkody. Istotnie, gdy zasypiał, nagle w okolicy rozległ się  sygnał ambulansu albo policji. Dla Jana, zbudzonego brutalnie na samej krawędzi snu, nie miało znaczenia czy przyjechało pogotowie, czy może wóz policyjny. I tak sen odleciał od niego jak na skrzydłach, a drżenie wokół serca wróżyło noc bezsenną. Leżał patrząc w sufit, gdzie ruszały się cienie gałęzi za oknami. W końcu obrócił się na bok, próbując znowu zasnąć. I wtedy usłyszał dziwne odgłosy, dobiegające z sufitu. Przypominało to stukanie kości rzucanych na parkiet, ich rezonans nie był zbyt mocny, lecz na tyle denerwujący i uporczywy, że nie pozwalał zmrużyć oka. Piętro wyżej mieszkali studenci z Chin, a zapewne leżąc na materacach zabawiali się grą w kości. Rzucane na drewnianą podłogę odbijały się ze stukotem rozpraszającym sen. Nie przyszło im do głowy, by na parkiecie położyć jakiś koc! Jan leżał znowu patrząc w sufit, gdzie ruszały się cienie gałęzi – pozostawało mu tylko czekać chwili, kiedy Chińczycy zakończą swoje nocne rozgrywki. Stukanie kości było niczym pogłos kastanietów, bez przerwy powtarzany na wyższym piętrze, a w nocnej ciszy brzmiący jak łoskot paciorków rozrzucanych po podłodze. Hałasy te unicestwiały w zarodku mój sen. Chińczycy grali w kości, niepomni na sąsiadów, a może niepomni na przykazania boskie – oni synowie Azji, która na antypodach powoli staje się naszą kolebką.

.

Marek Baterowicz

Fot. Marcin Kesek

.,

O autorze:

M Baterowicz

Marek Baterowicz  (ur. 4 marca 1944 r. w Krakowie) – debiutował jako poeta na łamach „Tygodnika Powszechnego” i „Studenta” w roku 1971. W kraju wydał trzy zbiory wierszy: „Wersety do świtu” (W-wa, Iskry, 1976) – tytuł był aluzją do panującej w PRL-u nocy, „Od zieleni do rdzy” (Kraków, WL 1979) oraz tomik powielony poza cenzurą – „Łamiąc gałęzie ciszy” (1981). W Paryżu opublikował tomik wierszy pisanych w języku francuskim – „Fée et fourmis” (Ed.Saint-Germain-des-Prés, 1977). W roku 1977 wychodzi też jego powieść „futurystyczna” – „Rękopis z Amalfi” (Kraków,WL) będąca groteskową kroniką wydarzeń po trzeciej wojnie światowej. Jej przekład  ukazał się w Australii w r.1991,a w roku 2000 we Włoszech.

Ukończył romanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim (1971) broniąc magisterium z twórczości Lautréamont’a (u prof.Marii Strzałkowej), a fragment tej pracy opublikowano w „Kwartalniku Neofilologicznym”. W Sydney uzyskał stopień doktora na Uniwersytecie NSW (w r.1998) tezą „Les apports espagnols chez les poètes français aux XVIe et XVIIe siècles”, rozdziały tej pracy ukazały się we Francji, Australii, Nowej Zelandii i Nowej Gwinei.

W r.1996 wydał w Sydney antymarksistowski esej „Widmo”, napisany jeszcze w Krakowie i przemycony na Zachód w r.1985.

W kraju opublikował  wiele antologii poezji krajów romańskich (Vicente Aleixandre, Umberto Saba, Egito Goncalves), latynoamerykańskich (Jorge Carrera Andrade, Eliseo Diego) czy poetów Québec’u,  a również zbiór opowiadań René de Obaldia.

W roku 1983 zdążył wydać jeszcze swoje opowiadania „Pułapka pod księżycem” (Kraków, WL), ale kiedy w tym samym roku komunistyczny reżim rozwiązał Związek Literatów Polskich, dawne myśli o emigracji doszły znowu do głosu. Od maja 1985 (po czterech latach starań o paszport) Marek Baterowicz przebywa na Zachodzie (Włochy, Francja, Hiszpania), a od sierpnia 1987 w Australii. Został członkiem Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, a od 2000 r. Stowarzyszenia Pisarzy Polskich w kraju. W Sydney wydał tomik „Serce i pięść” (PCA, 1987) obejmujący wiersze dawne odrzucane przez cenzurę, wiersze ze stanu wojennego oraz pisane już na emigracji. Następne tomiki wydane w Australii to kolejno: „Dama z jamnikiem” (Sydney,Akapit 1989), wybór wierszy „Z tamtej strony drzewa” (Melbourne, Puma 1992), „Miejsce w atlasie” (Sydney, Wild&Wooley,1996), „Cień i cierń” (Sydney, Vide 2003), „Pan Retro” (Sydney, 2004)  oraz „Na smyczy słońca” (Sydney, Vide 2008).

W roku 1985 kilkanaście jego wierszy przełożono na angielski w USA, wyszły drukiem w „Mid-American Review”. Blisko sto wierszy w tłumaczeniu angielskim czeka na wydanie. We Włoszech ukazał się wybór jego wierszy „Canti del pianeta” (Roma, Empiria, 2010) w przekładzie Paolo Statutiego.

W roku 1992 wydał w Sydney powieść o stanie wojennym – „Ziarno wschodzi w ranie”. W przygotowaniu zbiór opowiadań z Polski, Hiszpanii oraz Australii.

W r.2003 otrzymał za poezję nagrodę  Białego Pióra, a w r.2012 był laureatem nagrody Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą za całokształt twórczości (vide „Ekspresje”, Londyn, t.III 2012, laudacja prof. Wojciecha Ligęzy).

W kraju publikował  m.i. w „Tygodniku Powszechnym”. „Znaku”, sporadycznie w „Przekroju”,”Życiu Literackim” (tylko w 1980/81) a po wyjeździe w „Arce”, potem w „Arcanach”, „Kresach” ,„Twórczości”czy „Frazie”, a w r.1992 zerwał z „Tygodnikiem Powszechnym” na znak protestu przeciwko poparciu przez to pismo grubej kreski (list o tym ogłoszony był w „Arce”). Publikował też artykuły w periodykach uniwersyteckich jak „Romanica Cracoviensia”, Studia iberystyczne” (UJ), „Estudios Hispanicos” (U.Wrocławski) czy „Literaria Copernicana” (U.Toruński).

W roku 2014 w Toronto (Kanada) wydano zbiorek jego wierszy „Status quo”, poświęcony głównie ofiarom „katastrofy” smoleńskiej.

We Francji ukazał się  zbiór opowiadań – „Jeu de masques” (Nantes, 2014).

Swoje felietony publikuje na naszych blogach.pl, na Solidarnych 2010, na Marszu Polonii i na Pulsie Polonii, a także w wielu pismach polonijnych w Australii, USA, Kanadzie, w tym katolickich („Przegląd Katolicki”, Sydney i „Mi-cha-el CSMA”), roczniku michaelitów na Nowej Gwinei.

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments