Jan Tomkowski – Wielkanoc młodego poety

AR002

Alkowi

 

Miał dopiero siedemnaście lat i była Wielkanoc, dzień złożonej sobie samemu lekkomyślnej obietnicy. Aż siedemnaście lat, bo w tym wieku Rimbaud odkładał już pióro, ruszając na spotkanie egzotycznych przygód – na własną zgubę, lecz pozostawiając wiersze, nad którymi pochylać się będą miliony czytelników i tysiące badaczy, szukających najwłaściwszego klucza do arcydzieła.

Tylko w młodości martwimy się umykającym czasem – a zresztą dotyczy to pewnie tylko najambitniejszych. Był ambitny i postanowił właśnie dziś napisać swój pierwszy wiersz.

Coś zmuszało go do sięgnięcia po marny długopis, do wyrwania kartki z zeszytu, do postawienia pierwszej litery. Może niespokojny sen, z którego przebudził się nad ranem w nastroju nieco marzycielskim, gotowy do podjęcia wyzwania. Skąd przybywał sen? Josif Brodski wierzył, że o powołaniu poety decyduje sam Bóg. Potem poeci marnują się, stają się cenionymi prozaikami albo dobrze opłacanymi felietonistami, szukają szczęścia w wolnych zawodach albo na uczelni. Ale pierwszy impuls pochodzi stamtąd – z nieba…

Tymczasem nie odczuwał żadnej zachęty, żadnych ułatwień. Za oknem przechodzili ludzie, biły dzwony, ktoś odpalał petardy.

Pomyślał, że to za mało, by zacząć pisać. Otaczały go słowa, ale żadne z nich nie wydawało się godne utrwalenia na papierze. Zaczął kreślić jakieś nieczytelne znaki, może wyłoni się z nich twarz dziewczyny, a może jakiś zagadkowy temat? Wystrzegał się pisania o miłości, może kiedyś, lecz przecież nie teraz, gdy szkolnym korytarzem przemykała codziennie… Ach, mniejsza o to.

Pomyślał o wierszu, który nie zbawi wprawdzie ludzkości, ale może stanowić będzie cichutki głos protestu. Powędrował w myślach do miasta na pustyni, niedawno zbombardowanego, o czym pisały gazety codzienne. To był temat na miarę okrutnej, przerażającej współczesności. Czas pożegnać romantyczne widma, w końcu księżyc i słowik, i róże należy usunąć z języka liryki. Zaczął szkicować pierwsze linijki, starał się oddać ból i rozpacz, narastał bunt, przecież występował po słusznej stronie, domagał się sprawiedliwości.

Pisał, ale nie widział kolorów. Dostrzegał usta otwarte do krzyku, ale nie słyszał żadnego dźwięku. Zapach spalenizny, aromat śmierci – wszystko niewyraźne, zamglone, zamazane. Jego poezja była niczym muzyka wydobywana z fortepianu pozbawionego strun. Uderzał w klawisze, ale grać nie potrafił.

Słyszał, że trzeba kreślić, a nawet drzeć i wrzucać do kosza zapisane już kartki. Miał tytuł i temat, powoli wyłaniały się sztywne nieco zdania, którymi na pewno nie zachwyci się żaden czytelnik.

Ogarniało go dziwaczne podniecenie, może stan podgorączkowy. Jeśli tak, to jutro nie wstanie chyba z łóżka, poczyta jakąś powieść, może Conrada albo Faulknera.

Mama zapytała, dlaczego się tak męczy i czy nie chciałby spróbować babki wielkanocnej.

Tak, miał ochotę na słodycze. Zjadł dwa czy trzy kawałki.

Po przerwie znów pisał, poprawiał i przerabiał. Wreszcie wieczorem, nim zasiadł do wielkanocnej kolacji, ujrzał swój wiersz – niedługi, osiem, najwyżej dziesięć linijek.

Marny wiersz, który nikogo nie zmienił, nie poprawił tego świata, nie udoskonalił ludzkości, nie skłonił walczących do odłożenia broni.

A jednak ten wiersz musiał zostać napisany, co jest oczywiście i pozostanie na zawsze tajemnicą.

Wiersz przepadł, a nasz młodzieniec nie został nawet poetą.

Wszystko to nieważne, bo może chodziło raczej o tę pracowitą Wielkanoc, która w jego życiu nie powtórzyła się już nigdy więcej.

A może o coś zupełnie innego?

.

Jan Tomkowski

.

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments