Dariusz Bitner – Bereza po trzykroć (1)

Wraz z jego śmiercią kończy się piękna epoka w polskiej literaturze – epoka wartości uniwersalnych, pozamerkantylnych. A przesławne zdefiniowanie motorycznej siły literatury: „pisze się po nic” – staje się tylko niezrozumiałym bon motem, anegdotą, która zapewne trzeba już opatrzyć komentarzem.

To nie prawda, że – jak powiada się z prawdziwą wiarą w te słowa – wraz z jego śmiercią kończy się pewna epoka polskiej krytyki literackiej. To za mało, to nawet deprecjonujące. Literatura, wie to Bereza i wie Borges, staje się w czytaniu, jej wartość jest wartością czytelnika, odbiorcy. Dlatego skończyła się ta literatura. Nigdy nie będzie literatury, jeśli nie będzie miał kto jej czytać, a czytanie Berezy stwarzało literaturę najwyższej artystycznej jakości. Kto dziś ocali utwory, których nie zechce żaden moloch wydawniczy z opłacanymi for profit recenzentami…

Henryk Bereza miał misję ocalenia z niepamięci tej literatury, którą uważał za prawdziwą. Jak każdy wizjoner, cierpiał na brak zrozumienia i czuł się osamotniony w swoich zmaganiach. Kiedy go poznałem, objawił mi się jako samotny obrońca obleganej przez hordy placówki, straceńczy i heroiczny. Przyznaję, była to dla mnie egzotyka. Przez jakiś czas nie rozumiałem jego porządku świata. Miałem nieco ponad 25 lat, własne wyobrażenia o literaturze i absolutną dezorientację w świecie, jaką tylko mogą mieć samoucy. (…)

Tak więc te pierwsze lata, podczas których wyrywałem się do Warszawy, gdy tylko się dało, obfitowały w moc intelektualnych przygód, miałem jeszcze szansę kilka razy zakosztować uroków słynnego SPATiF-u (legendarny Franek jeszcze stał tam na straży w szatni) i wysłuchać morza opowieści – o bywalcach tego lokalu, o bliższych i dalszych znajomych Berezy, o podejrzanie mętnych postaciach zarówno z przeszłości, jak i teraźniejszości.

Po roku osiemdziesiątym dziewiątym cały, tak nieoczekiwanie odkryty przez mnie folklor literacko-towarzyski zamarł. W próżnię szybko wdarli się celebryci, nowy gatunek człowieka, niektórzy z nich przybrali pozy pisarzy… Literatura powoli, lecz nieubłaganie szła na stracenie.

Moje niegdysiejsze fascynacje Markiem Nowakowskim, późniejsze, intelektualne, Edwardem Stachurą i (całkiem świeże – bo dopiero pod sam koniec lat siedemdziesiątych poznałem jego prozę) Markiem Hłasko, okazały się fascynacją pewną częścią życia Berezy. Przechodziłem intensywną szkołę literacką, będąc słuchaczem nieoczekiwanej akademii literatury, w której wykładało się o twórczości i życiu nie tylko tych trzech wyżej wymienionych autorów.

Bereza był niezrównanym wykładowcą. Autorytatywny, wszechwiedzący i jednocześnie osobiście związany z każdym omawianym pisarzem. Do każdego miał jednoznaczny stosunek. Z Markiem Nowakowskim od dawna nie był w idealnej komitywie, ale nie powiedział, dlaczego. Dyskrecja cechowała wszystkie jego opowieści. Wyrażał się natomiast – wprost, jak to miał w zwyczaju – o jego prozie, o kondycji literackiej, o twórczych wyborach.

Dopiero wiele lat później (w styczniu 2008 roku) trafiłem (w zbiorze opowiadań „Karnawał i post”, wydanym w nieszczęsnym 1989, przeczytanym bardziej dla obowiązku poznania dokonań autora, niż z intelektualnej potrzeby) – na paszkwil wystrojony w literackie fatałaszki. I wtedy dotarła do mnie rzucona na początku znajomości z Henrykiem gorzka uwaga, że odwrócę się od niego, jak tylko poczuje się mocny. Piliśmy, jak to było w zwyczaju podczas naszych długich spotkań, ale nie zdarzyło się, by Henryk Bereza pod wpływem alkoholu powiedział coś, czego mówić nie chciał lub nie musiał. (Zupełnie odwrotnie, niż ja). Jego oracje były zawsze pięknie prowadzone i logicznie wiązały koniec z początkiem, a środki ze sobą, aż do właściwej puenty, mimo pewnych zająknięć czy problemów z artykulacją, wynikających z oczywistej opozycji wódki do krasomówstwa. Nawet wtedy, gdy podczas pewnej biesiadnej dyskusji uzasadniał ze swadą swoją rację i odchyliwszy szeroko prawą rękę, dla naturalnego wzmocnienia wypowiedzi, nabrał powietrza, po czym zasnął głęboko. Zamiast miażdżącej puenty zebrani usłyszeli sprawiedliwe chrapanie. Po chwili pełnego wniebowzięcia oniemienia – wszyscy gruchnęli śmiechem. Bereza obudził się i też zaczął się śmiać.

Bereza lubił się śmiać. Ja bardzo lubiłem, gdy udało mi się doprowadzić w naszych słownych potyczkach do jego niepohamowanego śmiechu.

Następnego dnia, gdy próbowałem dowiedzieć się, dlaczego z taką pewnością siebie stwierdził, że drzemie we mnie podstępny Brutus, nie podjął tematu i odgonił się ode mnie jak od natrętnej ćmy. Teraz budzi się we mnie i ostrzegawczo pochrząkuje obawa, czy właśnie tym tekstem – wszak mocno intymnym – nie spełniam jego obawy sprzed ponad ćwierć wieku.

Podczas jednej z ostatniej rozmów telefonicznych wspomniał (a propos alkoholowych niemożności wieku sędziwego), że właśnie długo rozmawiał na temat picia wódki, a raczej jej nie picia, ze spotkanym przypadkiem Markiem Nowakowskim i że była to bardzo literacka dyskusja, o wiele bardziej literacka, niż gdyby rozmawiali o najnowszej książce Wildsteina, której Nowakowski był wielkim admiratorem.

Poza tym nie ma oczywiście żadnego powodu upierać się, że akurat autora „Robaków” miał na myśli, wieszcząc moje zaprzaństwo. Zapewne podobne reakcje dotykały go niejeden raz.

Cdn.

Fragmenty utworu „Czerwone skarpetki Berezy”, z książki „Ostatnia jesień przed zimą”, © Copyright by Dariusz Bitner, 2018

.

Dariusz Bitner

.

O autorze:

Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.

.

Henryk Bereza, fot. Janusz Drzewucki

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments