Jan Tomkowski – Mój pamiętnik literacki [11]

Screenshot 2016-07-09 10.33.04

.Moją najkrótszą książką była cieniutka, ale ładnie wydana broszurka „Jerzy Stempowski”, licząca niespełna sto stronic. Właściwie napisałem ją chyba przypadkiem, choć oczywiście nie było przypadku w wyborze tematu.

Po 1989 roku literatura emigracyjna zastępowała Polakom nowości wydawnicze, co miało swoje dobre i złe strony. Rzucano się zachłannie na wszelkie publikacje, które wychodziły kiedyś w Londynie, Nowym Jorku, a zwłaszcza Paryżu, w oficynie Jerzego Giedroycia. Bez namysłu i często nie dbając o jakąkolwiek promocję rzucano na rynek nie tylko Miłosza, Herlinga czy Gombrowicza, ale także Józefa Czapskiego, Leo Lipskiego, Konstantego Jeleńskiego, Aleksandra Wata, Czesława Straszewicza i wielu innych, znacznie mniej znanych i niekoniecznie wybitnych.

Moi koledzy z Instytutu Badań Literackich postanowili dotrzymać kroku dokonującym się przemianom i obmyślili serię niewielkich książeczek poświęconych polskim pisarzom emigracyjnym. Pomysł zapewne dobry, tyle że jak zwykle w takich wypadkach mierzono siły na zamiary. Kiedy doszła do mnie lista propozycji, prawie wszystkie atrakcyjniejsze tematy miały już swoich potencjalnych autorów, niektórzy obiecywali napisanie trzech, a nawet czterech pozycji. Spośród tych, którymi nikt się dotychczas nie zainteresował, Stempowski był na pewno najciekawszy.

Ponieważ należę do autorów, którzy starają się dotrzymywać terminów, redaktor serii z ogromnym zdziwieniem przyjął ode mnie maszynopis wraz z kompletem ilustracji. Spóźnialstwo i nonszalancja to w naszej branży wydawniczej prawie norma, punktualność nie budzi natomiast zaufania. Jeśli dotrzymujesz przyjętych zobowiązań, na pewno wcześniej czy później ktoś posądzi cię o powierzchowność.

Redaktor zaproponował mi wyrzucenie z bibliografii pewnego artykułu profesora M., rzeczywiście człowieka o zawstydzającym życiorysie. Ale ponieważ zniesiono akurat cenzurę, zaś ów szkic uważałem mimo wszystko za pożyteczny, nie zgodziłem się. Jak zwykle, byłem okropnie naiwny. Zaledwie dwa lata później ten sam profesor M. napisał wyjątkowo nieprzyjemną recenzję z „Literatury polskiej”, popisując się przy okazji rzadką wprost arogancją i demonstrując poważne luki w swoim wykształceniu. A przecież wcale nie musiałem bronić miejsca jego artykułu w bibliografii! Tym bardziej, że w mojej pracowni chyba nikt (poza jedną osobą) nie podawał mu ręki.

Czytałem Stempowskiego z ogromną przyjemnością. Tym większą, że mistrza „polskiej szkoły eseju” znałem dotąd tylko z dwóch książek, „Esejów dla Kasandry” oraz „Od Berdyczowa do Rzymu”. Ten wspaniały erudyta i poliglota, bronił się przed pisaniem, owym „czernieniem papieru” – określenie, który weszło już na stałe do języka młodych filologów. Za życia opublikował tylko jedną książkę „średnich” rozmiarów, dopiero wiele lat po jego śmierci zaczęto zbierać pozycje rozproszone po czasopismach, publikować bogatą korespondencję, no i drukować wybory najcelniejszych esejów.

Bo eseistą był naprawdę wspaniałym, oryginalnym pod każdym względem, niepowtarzalnym, konsekwentnie – niczym Michel Montaigne – budującym swój świat, na który składały się podróże, czujna obserwacja rzeczywistości, książki, pejzaże, kresowy rodowód, a przede wszystkim rozległa wiedza i mądrość, której źródła nie zawsze chciał odsłaniać. Jak każdy eseista, był marzycielem. Zaplanował mnóstwo książek, żadnej z nich nie napisał, ale w przypadku Jerzego Stempowskiego nawet owe nierealne przeważnie projekty wydawały mi się cenniejsze od niejednej realizacji.

Wcześniej ceniłem chyba najwyżej Bolesława Micińskiego, urzekała mnie zwłaszcza poezja „Portretu Kanta”, a także pomysły z „Podróży do piekieł” (choćby ten pozwalający traktować Juliusza Verneʼa jako poważnego pisarza dla dorosłych). Po lekturze Stempowskiego lepiej zrozumiałem relacje między tymi dwiema indywidualnościami. Pan Jerzy to był Mistrz, a Bolesław – tylko adept, choć oczywiście niebywale utalentowany i już w młodości kroczący swoją drogą.

Wiele lat później zdziwiła mnie nieprzyjemnie ignorancja warszawskiego naukowca, pracownika Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, który publicznie podczas rady naukowej pouczył mnie, że „polska szkoła eseju” nie istnieje! Było mi wstyd, zwłaszcza że pytanie o „polską szkołę eseju” trafiało się już wówczas w zestawach testów maturalnych.

Może rację mają dzisiejsi studenci, a nawet licealiści, lekceważący polonistów z tytułami naukowymi? Bo w końcu żaden tytuł nie chroni przed popełnieniem błędu, co najwyżej utrudnia przyznanie się do pomyłki.

A seria poświęcona pisarzom emigracyjnym skończyła się na dwóch pozycjach.

Bywa i tak.

.

Jan Tomkowski

.

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

 

Subskrybcja
Powiadomienie
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Mariusz Wesołowski
7 years ago

„Bo w końcu żaden tytuł nie chroni przed popełnieniem błędu, co najwyżej utrudnia przyznanie się do pomyłki.” Święta prawda, szczególnie w polskiej rzeczywistości.