Dariusz Muszer – Obóz

(fragment powieści)

Ostatniego dnia czerwca 1969 roku o wpół do ósmej rano chwytam tekturową walizkę, czekającą od wczorajszego wieczoru przy drzwiach, i zamykam chałupę na cztery spusty. Klucz chowam tam, gdzie zawsze: w słoiku pod kamieniem przy szopie. W najbliższych tygodniach nie będzie mi potrzebny.

Ruszam do punktu zbornego.

Jest poniedziałek, słońce przyświeca jasno, na niebie nie widać nawet śladu chmur, w koleinach polnej drogi piasek chrzęści pod stopami. W oddali słychać ujadanie psa, to Szarik od Gębowskich. Odpowiada mu Seret wdowy po starym Wróblu, mieszkającej tuż przy lesie. Powinienem też zaszczekać, żeby choć w ten sposób go pożegnać, bo wczoraj nie zdążyłem, ale nie robię tego. Mogłoby mu być przykro, że wyjeżdżam, a on musi dalej tkwić na łańcuchu przy budzie i pewnie nikt długo nie pójdzie z nim na spacer. Chyba, że pojawią się grzyby. Wtedy Wróblowa weźmie Sereta na sznurek, a on pociągnie ją w las.

Mijam nadleśnictwo i wychodzę na szosę wylotową do Słubic. Skręcam w kierunku centrum miasta i idę poboczem, uważając, żeby nie wpaść do przydrożnego rowu. Jest płytki, porośnięty kępami żółto-brązowej trawy, nie ma w nim ani kropli wody. Dawno u nas nie padało. Tatko mówi, że przydałoby się wreszcie trochę deszczu, bo pola uprawne wyschły na wiór i popękały. W „Gazecie Zielonogórskiej” napisano, że susza dotknęła zarówno całą ziemię lubuską, jak i pozostałe dziewięćdziesiąt pięć procent powierzchni kraju. Ciężki to rok: po bezdeszczowej wiośnie czeka nas lato bez opadów. Tak mówią. Nikt się nie spodziewa, że w najbliższym czasie Wicherek pojawi się podczas prognozy pogody w Dzienniku Telewizyjnym pod parasolem lub w płaszczu przeciwdeszczowym, jak zwykł się przebierać, gdy zanosiło się na mokre dni.

Ksiądz Kusiak, nasz proboszcz, odprawił już trzy nabożeństwa w intencji deszczu. Raz nawet, odziany we fioletowe szaty, skorzystał z formularza Ad postulandam pluviam, czyli Na uproszenie deszczu, który stosuje się jedynie w dni ferialne, a w pozostałych przypadkach msze odbyły się w zwykłe dni powszednie, zgodnie z 46 formularzem Modlitwa o deszcz. Wszystko jednak na nic. Cud się nie wydarzył, prośby i błagania wznoszone przez lud pozostały niewysłuchane. Widocznie Pan Bóg ma obecnie inne, ważniejsze sprawy na głowie. Sam też modlę się o deszcz do Trzech Świętych: Dezyderego z Bourges, Eliasza i Heryberta z Kolonii. Pomóc to raczej wiele nie pomoże, bo jestem tylko małym robaczkiem, ale też i na pewno nie zaszkodzi.

To druga taka susza w moim krótkim życiu. Pierwsza nawiedziła cały kraj w roku moich urodzin, dokładnie dziesięć lat temu. Mama mi o niej wiele razy opowiadała, gdy jeszcze mogła i chciała mówić. Zawsze wtedy pytała, czy aby na pewno tamta plaga nie byłaoją sprawką. Śmiała się, gdy zaprzeczałem i na znak protestu uciekałem do sosnowego młodnika rozciągającego się za naszą szopą. I nawet jej wołania na obiad czy kolację nie były w stanie mnie stamtąd wywabić. Dopiero gdy tatko wracał z pracy i zaczynał chodzić po podwórzu, paląc papierosa i pogwizdując głośno, opuszczałem swoją kryjówkę niczym skazaniec, zmęczony i głodny. A on wzdychał i kiwał ze zrozumieniem głową, a następnie brał mnie za rękę i w milczeniu szliśmy razem do domu.

Na benzynowni stoi wywrotka z PeBeRol-u, jakiś gościu wtłacza do niej ropę z beczki stojącej obok. Zamaszyście macha przy tym wajchą od pompy. Drugi stoi obok i zaciąga się papierosem, a następnie przeraźliwie kaszle. Od tej pamiętnej jesieni ubiegłego roku, kiedy przez Rzepin ciągnęły wojska radzieckie i przez trzy dni i dwie noce musieliśmy siedzieć w domach z zasłoniętymi oknami, benzyna i ropa przestały być dostarczane cysternami do naszej stacji paliw. Przywozi się je w metalowych beczkach i jeśli ktoś chce napełnić swój bak, musi sam chwycić za pompkę. Bo tego benzyniarz za niego nie zrobi. Pan Maciaszczuk to pożyteczny, ale bardzo wygodny człowiek, nie lubi sobie brudzić niepotrzebnie rąk. No chyba że zobaczy wołgę z komitetu albo z rady narodowej. Wtedy wypada ze swojej kanciapy, kłania się do samej ziemi i w podskokach obsługuje klientów.

Za Państwowym Ośrodkiem Maszynowym zaczyna się chodnik z prawdziwego zdarzenia i odtąd mogę iść szybciej, bo mam całkiem twardo pod nogami. To moja codzienna droga do budy. Tym razem jednak tam nie zmierzam. Mam wakacje. Dwa miesiące laby. Nie powiem, żebym się specjalnie tym cieszył. Lubię chodzić do szkoły. I wcale się tego nie wstydzę. Nie przepadam tylko za wuefem.  

Walizka jest stara i mocno zużyta, wzmocnienia na rogach są poobijane, a drewniana rączka trzyma się na kawałkach poskręcanego drutu aluminiowego. Nie należy do mnie. Użyczyła mi jej pani Skrzypczak, do której chodzę raz w tygodniu na naukę niemieckiego. Gdyby to ode mnie zależało, zrezygnowałbym z tych lekcji, ale tatko uważa, że należy opanować języki wrogów, bo to się zawsze w życiu może przydać. Dobrze wie, o czym mówi. Przeżył okupację i jako dziecko musiał uczęszczać do niemieckiej szkoły, ponieważ Śląsk został wtedy wcielony do Rzeszy. Teraz nie ma u nas Niemców, zastąpili ich Rosjanie. Tatko kiepsko zna język naszych obecnych wrogów, których musimy nazywać przyjaciółmi. Dlatego też bardziej ode mnie cieszy się, że właśnie zdałem do piątej klasy, tak więc rosyjski będzie odtąd dla mnie obowiązkowy, i to przez wiele lat, do samej matury. Ten język zatem na pewno uda mi się opanować, bo przecież nie wypadłem sroce spod ogona. Niemieckiego nie wolno u nas nauczać, bo mieszkamy na Ziemi Lubuskiej, gdzie do końca wojny prawie wszyscy mówili w tym języku. Tatko uważa, że to stan przejściowy i że wkrótce wszystko się zmieni. Kiedy usłyszał, że we Wrocławiu są już takie szkoły i że nawet w podstawówkach uczą tam niemieckiego, załatwił mi książki. Ma w Radwanicach znajomych, jeszcze ze studiów rolniczych, które ukończył w 1956 roku. Pomogli mu kupić. Języki są niewinne, winni mogą być tylko ci, którzy w nieodpowiedni sposób w nieodpowiednich momentach ich używają. Tak powtarza. Nie wiem dokładnie, co to oznacza. Ale brzmi mądrze. I przebiegle. Mój tatko ma głowę na karku, nie jeden raz już tego dowiódł. Ja z kolei, według niego, często chodzę z głową w chmurach. Nie oznacza to wcale, że jestem wysoki. Mam sto pięćdziesiąt cztery centymetrów wzrostu. O bujaniu w obłokach też nie może być mowy. Przy mojej wadze byłoby to raczej niemożliwe. Grawitacja szybko i z odpowiednim hukiem sprowadziłaby mnie z powrotem na ziemię.

Walizka pani Skrzypczak nieco mi ciąży, ale daję sobie radę, gdyż często zmieniam rękę. Wpakowałem do niej zbyt wiele książek. Tatko mnie ostrzegał, żebym tego nie robił, bo się podźwignę, ale nie posłuchałem go. Kiedyś pani Skrzypczak przemycała w tej walizce rąbankę i kiełbasę. Kupowała towary na wsi i wiozła pociągiem do Posen, bo tak za Niemca nazywał się Poznań. Kiedy mi o tym opowiadała, nie mogłem się nadziwić, jak wiele przeróżnych wyrobów mięsnych dało się zdobyć podczas okupacji, bo i szynkę, i krakowską, i boczek, i kabanosy, i pasztetową, a nawet baleron. Dla wszystkich oczywiście nie wystarczało, większość ludzi cienko wtedy przędła, a nawet przymierała głodem, ale już same egzotyczne nazwy pobudzają moją fantazję. Brzmią jak nie z tego świata. Urodziłem się czternaście lat po zakończeniu wojny, żyję w czasach pokoju. I nie ma skąd przemycać wędlin. Nikt nie jeździ na wieś po rąbankę, bo ta podróżuje sama pociągami na Wschód albo na Zachód, co każdy u nas wie. Zatem stara walizka do niczegoie jest teraz pani Skrzypczak potrzebna. A jakby chciała odwiedzić córkę w Szczecinie, to ma kuferek podróżny z dermy, który kupiła sobie specjalnie na takie okazje. A kompoty i dżemy z własnej piwnicy może owinąć gazetami i zapakować do nylonowej siatki na zakupy.   

Te mięsne przetwory, o których wspominałem, mają dla mnie jeszcze inne, niejako specjalne znaczenie. Moi koledzy ze szkoły i z podwórka często przywołują ich nazwy na określenie mojej osoby. Śmieję się wtedy, że niby mają taką dobrą pamięć, a porządnej kiełbasy jeszcze w życiu na oczy nie oglądali, nie mówiąc o jedzeniu. Tak więc, w zależności od upodobania, jestem dla nich Boczkiem, Salcesonem czy Baleronem, najczęściej jednak nazywają mnie Serdel. Nie mam problemów z tym przezwiskiem. Każdy musi przecież jakieś mieć, więc dlaczego nie takie. Nie zgadzam się tylko, żeby nazywano mnie Gruby, gdyż Gruby to bohater książki Aleksandra Minkowskiego, którą dostałem na zakończenie trzeciej klasy za bardzo dobre wyniki w nauczaniu. Dali mi wtedy również odznakę wzorowego ucznia, ale nie przyszyłem jej sobie na rękawie granatowego mundurka z poliestru nad tarczą szkolną, jak kazała mi to zrobić nasza wychowawczyni. Nie po to się uczę, żeby każdy mógł mnie wyzywać od wzorowych! Gruby należy do moich ulubionych postaci, obok Winnetou, Old Shatterhanda, Skórzanej Pończochy i Koziołka Matołka. Stąd nie uważam, że należy mu zabierać jego miano. Gruby może być tylko jeden. Tak samo jak Serdel. Trzy razy w życiu jadłem serdelki, a raz tatko zorganizował skądś kiełbasę serdelową. Pycha. Pochwaliłem się tym przed kolegami i zaraz obwołano mnie Serdelową. Po długich i głośnych protestach zyskałem tyle, że litościwie skrócono i umężczyźniono mi przezwisko.

Nie docieram do punktu zbornego jako pierwszy, choć przez całą drogę miałem taką nadzieję, ponieważ lubię przybywać na miejsce przed innymi. Nie chodzi mi o wygranie jakiegoś tam wyścigu, tylko o tę szczególną ciszę, jaka panuje, zanim wybuchnie rozgardiasz, a potok słów, dobywający się z ludzkich ust, zagłuszy wszystko. Taka cisza przed burzą zawsze mnie uspokaja i pozwala przygotować się na to, co ma nastąpić. Dlatego w szkole zjawiam się często na długo przed pierwszym dzwonkiem, a do kościoła wychodzę, zanim zaczną bić dzwony na mszę. Tatko nie potrafił zrozumieć, gdzie ja się tak ciągle spieszę i po co mi to zbyt wczesne wychodzenie. Ale nie robi mi z tego powodu wyrzutów, uśmiecha się tylko pod nosem i podgwizduje jedną ze swoich ulubionych melodyjek.

Dzisiaj opuścił dom skoro świt, bo musiał udać się w teren na inspekcję. Kiedy usłyszałem, jak na podwórku piłuje silnik służbowej Warszawy M20, w końcu zapala i odjeżdża, wylazłem z wyrka i zacząłem przygotowywać śniadanie oraz kanapki na podróż. Nigdy nie wiadomo, kiedy człowiekowi dadzą coś do jedzenia. Tę swoją garbuskę tatko musi często oddawać do warsztatu. W zeszłym miesiącu stała tam przez cały tydzień, bo fachowcy czekali na części zamienne z województwa. Tatko jeździł po polach i majątkach swoją starą eshaelką. Po powrocie wyglądał jak nieboskie stworzenie, od czubka kasku do zelówek był powalany kurzem. Liczy, że na dniach dostanie nowy wóz. Chodzi po chałupie i na melodię „Kiedy znów zakwitną białe bzy”, śpiewa: „Kiedy już dostanę Warszawę 223”. Cieszy się jak małe dziecko! Przydział z centrali załatwiono jeszcze w ubiegłym roku. Nie wie, czy dostanie białą czy szarą. Wolałby, żeby trafił mu się ten drugi kolor, gdyż wtedy wóz nie będzie się tak szybko brudził.   

Pod budynkiem dworu, gdzie mieści się Inspektorat PGR, stoi już kilku chłopaków. Pewnie nie mogli się doczekać wyjazdu. Albo też rodzice odstawili ich na miejsce wcześniej, bo chodzą na siódmą do pracy. Wkrótce zjawiają się pozostali. Każdy ma ze sobą bagaż z rzeczami na zmianę, torbę lub plecak. Tylko ja dźwigam tekturową walizkę.

Dostrzegam Kizdeta i podchodzę, żeby się przywitać. Pytam o Kajaka i Pepeszę z naszej paczki. O Kormorana nie muszę się dowiadywać, bo widziałem, jak wczoraj pan Rączkowski zabrał syna motorem. Wracałem akurat z mszy na siódmą i na Kościuszki tylko mignęli mi przed nosem, tak szybko pędzili tym swoim junakiem z przyczepą. Kizdet mówi, że Pepesza przyjedzie pierwszą ciuchcią, powinien koło południa dotrzeć na miejsce. Z kolei Kajaka zabierze ze Słubic wołgą kierowca jego ojca.

Jakiś gość w garniturze, nylonowej koszuli i wąskim krawacie sprawdza obecność i kiedy stwierdza, że nikogo nie brakuje, wyciąga pudełko Płaskich i klepie się po kieszeniach spodni, szukając zapałek. Znajduje. Pociera główką zapałki o draskę. Dwa niewypały rzuca na ziemię, dopiero z trzeciej zapałki bucha płomień. Przykłada go do papierosa i ciągnie. A potem z jego ust i nosa bucha dym. Lubię obserwować, jak dorośli zapalają papierosa. Niby taka zwyczajna czynność, a każdy robi to inaczej.

Po ósmej przyjeżdża traktor i pakujemy się na przyczepę. Siadamy na surowych deskach przerzuconych między bocznymi burtami. Udaje mi się zdobyć miejsce całkiem na skraju, tak więc nikt nie zasłania mi widoku. Ruszamy, najpierw kawałek po kocich łbach Słubickiej, a potem, wyłożoną granitową kostką, ulicą Wojska Polskiego, przy której stoi nasza buda, Szkoła Podstawowa nr 1, a naprzeciwko jest poczta oraz cmentarz żołnierzy radzieckich z dwoma armatami i obeliskiem zwieńczonym czerwoną, pięcioramienną gwiazdą. To oni wyzwolili tę ziemię i zostali w niej na zawsze. Armaty strzegą miejsca ich pochówku.

Rzepin to miasto, na które nikt nie zwraca uwagi, nawet my, jego obywatele. Nie oznacza to, że nie przepadamy za naszym miastem. W pewien sposób nawet je lubimy, bo się do niego przyzwyczailiśmy. Tak naprawdę nie jest to jednak nasze miasto. Najstarsi z obecnych mieszkańców przyjechali tu w 1945 roku. I tylko czekają, że lada dzień ktoś ich z tego miasta wyrzuci i każe wracać do siebie.  

Wyjeżdżamy z miasta ulicą Poznańską, przechodzącą w wylotówkę na Torzym. Po lewej, w lesie, spory kawałek od drogi, znajduje się stary cmentarz. Jest zarośnięty krzakami i mocno zdewastowany. Musiał się komuś bardzo nie podobać, skoro spotkał go taki los.  ie wiedziałbym nawet, że istnieje, gdyby nie Kizdet, który kiedyś mnie tam zaprowadził i pokazał mi szczątki połamanych tablic nagrobnych. Nazwał je macewami, a całe miejsce określił jako kirkut. Gdy zapytałem, skąd to wszystko wie, zaczął kręcić i wymigiwać się od odpowiedzi. Zdziwiło mnie jego zachowanie, gdyż zazwyczaj mówiliśmy sobie wszystko, ale zostawiłem go w spokoju. I dobrze zrobiłem, bo pół roku później wyjaśnił mi, jak się sprawy mają, i poprosił, żebym nikomu o niczym nie mówił.   

Kizdet siedzi teraz obok mnie na przyczepie. Gdybym chciał, mógłbym mu wymierzyć kuksańca albo strzelić go w karczycho. Ale nie chcę. Przestało mnie bawić wyprawianie takich głupot. Właściwie mój kolega nazywa się Rafał Kosz, chodzimy do tej samej klasy. Mieszka za torami, w dwupiętrowej kamienicy, jego ojciec jest księgowym w Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Kowalowie, a poza tym krawcem. Rzadko jednak szyje nowe części męskiej garderoby, nad czym ubolewa, bo zna się na swoim fachu, jako że ukończył Prywatną Szkołę Krawiecką w Busku, a potem przez trzy lata terminował u samego Margela, mistrza nożyc, nici i igły, co przy każdej okazji podkreśla. Zazwyczaj przerabia stare płaszcze, spodnie i marynarki, bo ludzie nie śmierdzą piniądzem, jak mawia, i sto razy obrócą „Pstrowskiego”, nie wspominając już o „góralu”, zanim takie banknoty wypuszczą z rąk. Według niego, do naszego sklepu z materiałami na rynku nie opłaca się nawet wściubiać nosa; już lepiej od razu kopnąć się pekaesem do Słubic. Jeśli w ogóle uda się coś kupić na miejscu, to w najlepszym wypadku cienki perkalik na kieckę letnią lub wiosenną, o zimowej tkaninie to, panie dziejku, zapomnij. Sukienki, suknie i bluzki to z kolei domena pani Janiny Kosz, jego żony i mamy Kizdeta. Bo to ona, oprócz zajmowania się domem i kurami, obszywa kobiety z naszego miasteczka. Oczywiście tylko te, które same nie potrafią tego zrobić. Nie jest ich zbyt dużo. Prawie w każdym mieszkaniu stoi jakaś maszyna do szycia na napęd nożny, Singer, Minerva albo Łucznik. Kobiety u nas szyją na potęgę, bo w odzieżowym nic nie można kupić. A jeśli od święta rzucą coś na sklep, to kolejka dłuższa niż Ilanka ze wszystkimi dopływami.

Pan Kosz przerobił piętnaście lat temu garnitur mojego dziadka, żeby tatko miał w czym iść do ślubu, a pani Koszowa uszyła wtedy suknię dla mojej mamy. Skroiła ją według papierowego wzoru, który mama dostała od koleżanki z Dzierżoniowa. Mam zdjęcie rodziców, wykonane tego samego dnia, kiedy brali ślub w naszym kościele parafialnym pod wezwaniem św. Katarzyny. Wtedy proboszczem był jeszcze ksiądz Maślona. Na ceremonię cywilną, która miała miejsce dwa tygodnie wcześniej na Dolnym Śląsku, fotografa nie zamawiano. Ożenek w urzędzie to nie to samo, co przysięga przed Panem Bogiem. Stykówka jest już trochę porysowana i zniszczona, bo był czas w moim życiu, kiedy często się w nią wpatrywałem, żeby przypomnieć sobie, jak wygląda mama. Teraz wydoroślałem, coraz rzadziej zaglądam do pudełka po przedwojennych butach, gdzie przechowuję swoje skarby.

Rozmawiamy z Kizdetem o tym, z jaką prędkością porusza się traktor. On twierdzi, że prujemy przynajmniej trzydzieści kilometrów na godzinę, ja uważam, że nie więcej niż dwadzieścia, bo przecież tylko tyle jest dozwolone, gdy się przewozi ludzi na przyczepie. Kizdet śmieje się ze mnie i mówi, żebym nie był taki mądry, bo on swoje też wie: ma oczy, więc widzi. Trzydzieści na godzinę i dość tego gadania! Ustalamy, że przy najbliższej okazji zapytamy traktorzystę, niech on rozstrzygnie nasz spór.

W Boczowie dosiada się do nas gromada dzieci, przeważnie miejscowych, ale dostrzegam też paru z Tarnawy i Garbicza, znam ich z poprzednich obozów. Kizdet trąca mnie w bok.

— Nie siedź, jakbyś kołek połknął — mówi. — Animuszka do ciebie macha.

— Coś ty, do mnie?

— No a do kogo innego miałaby machać? Do ciebie, palancie!

— Gdzie? Nie widzę.

— Boś ślepy!

Wstaję i szukam wzrokiem Animuszki. Czeka przed przyczepą na swoją kolejkę do wsiadania i rzeczywiście macha. Nie jestem wcale pewny, że to właśnie mnie pozdrawia. Podnoszę jednak rękę, żeby wiedziała, iż ją dostrzegłem, i też macham.

— Jak chcesz, to chodź tu do nas, trzymamy dla ciebie miejsce! — krzyczę.

— Siedzę z dziewczynami!

Traktorzysta podsadza Animuszkę, a ta przedziera się do swoich koleżanek z torbą uniesioną wysoko nad głową.

— Aleś mnie zrobił w konia! — syczę i wbijam koledze łokieć pod żebra.  

— Co ty, Serdel, na żartach się nie znasz? Głowę bym dał, że machała do ciebie.

Kizdet stęka, ale mi nie oddaje. To dobry znak. Wie, że zachował się po świńsku.     

Wkrótce wszystkie miejsca na deskach są zajęte, tak że niektórzy muszą usiąść na podłodze przyczepy albo na bocznych burtach. Traktorzysta dyskutuje przez chwilę z gościem odprawiającym podróżnych. Chodzi mu o to, że siedzenie na burcie uważa za zbyt niebezpieczne, bo któryś z dzieciaków może spaść, i co wtedy będzie. Mówi, że odwiezie jedną grupę, a potem wróci po resztę. Pracownik odpowiedzialny za nasz odjazd nie chce na to przystać, gdyż takie jeżdżenie wte i wewte zabierze zbyt wiele czasu, a traktor musi jak najszybciej wrócić do Drzeńska, jest tam potrzebny do robót w polu. Traktorzysta macha ręką, ciska niedopałek papierosa na ziemię, wskakuje do kabiny i ciągnik rusza.

Tym razem jedziemy znacznie wolniej. Może ten Kizdet miał zatem rację. Mówię mu o tym, a on klepie mnie po plecach i śmieje się od ucha do ucha. Nie jest kłótliwy i nie zależy mu na tym, żeby mieć zawsze rację. Ale przepada za dyskutowaniem. Podobnie jak ja. Łączy nas ochota do mielenia jęzorem. Pewnie dlatego się kolegujemy.

Wyłożona asfaltową nawierzchnią droga wiedzie między polami żółcącego się żyta i pszenicy. Niebawem rozpoczną się żniwa. Nie trzeba mieć sokolich oczu, żeby dostrzec, że zbiory w tym roku będą liche, zboża dostały zbyt mało wody wiosną. Na spieczoną ziemię wjadą żniwiarki, snopowiązałki, no i oczywiście duma pegeerów: kombajny Vistula, o których mówi się: „Wykosi, wymłóci, chłopa przewróci”. Te najnowsze modele, KZB-3B, ze zbiornikami na zboże w miejsce wcześniejszych czterech worków, które zbierano ręcznie z pola, są w stanie niemalże samodzielnie wyprawić żniwa, a jeśli doposaży się je w prasy do słomy,o jednocześnie koszą i wiążą słomę w pęczki. tylko że często zdarzają się awarie i kombajny czekają na skrajach pól na mechaników, a ci czekają na części zamienne. A tatko się wścieka, gdy objeżdża teren, i odpala jednego papierosa od drugiego.

Kiedy traktorzysta omija większe dziury na jezdni, przyczepą rzuca na boki. Na mniejszych pęknięciach asfaltu podskakujemy jak piłki do palanta, tak więc trzeba się czegoś trzymać. Jedną rękę mam opartą na burcie, drugą zaciskam na desce do siedzenia. Jakoś udaje mi się nie potłuc tyłka.

Na poboczach drogi rosną w równych odstępach zdziczałe jabłonie i śliwy oraz krzaki głogu. Można by tu przyjechać jesienią i pozbierać.

— Trzy, cztery! — rozlega się głos Animuszki i dziewczyny zaczynają śpiewać. Po chwili przyłączają się do nich również chłopcy. Ciągnik perkocze, traktorzysta odwraca z uśmiechem głowę, słońce przypieka, kilka wróbli próbuje ścigać się z nami, ale po paru metrach daje sobie spokój, a my ryczymy na całe gardła:

Panie szofer gazu, panie szofer gazu,
Bo pół litra jest w garażu!
A jak dojedziemy, a jak dojedziemy,
To pół litra wypijemy!

I tak w kółko, do znudzenia. Chyba ze sto razy.

W Lubinie wprawdzie się zatrzymujemy, ale tylko na chwilę, i nie zabieramy nikogo. Przyczepa jest pełna, nie ma gdzie się dosiąść. Dzieci pracowników tamtejszego pegeeru muszą we własnym zakresie dotrzeć na miejsce. I sprawa załatwiona. Nie mają wcale daleko, niespełna kilometr polną drogą, a potem żabi skok przez las.

Z poprzednich lat wiem, że dzieci z odleglejszych miejscowości, a także nasi wychowawcy przyjeżdżają koleją. Na stacji w Jerzmanicach stoi wiata peronowa, której wiatr ciągle robi na złość i targa ją za oklapnięte uszy. Zatrzymują się tam trzy pociągi osobowe dziennie. Trzeba szybko wyskakiwać, bo postój trwa krótko, a następnie pójść na skróty ścieżkami między polami albo ich skrajem, w kierunku wschodnim, aż się dotrze do lasu otaczającego jezioro. Ubitym traktem i szosą jest znacznie dalej.  Przecież nikt nie lubi nakładać drogi.

Krótko przed południem docieramy nad Jezioro Lubińskie. Obóz jest przygotowany na nasze przybycie: namioty stoją rozrzucone po lesie i czekają na zasiedlenie. Traktor nie wjeżdża do środka, gdyż na wartowni nikt jeszcze nie stoi i nie ma kto podnieść szlabanu. Traktorzysta odciąga dwa spinacze tylnej burty, spuszcza ją z hukiem i dziatwa wysypuje się z przyczepy. Niektórzy nie mogą doczekać się swojej kolejki, wyrzucają torby na ziemię i skaczą za nimi. Dla jednego chłopaka kończy się to nieprzyjemnie, gdyż upada i skręca sobie nogę w kostce. Siedzi na kępie trawy i, postękując, trzyma się za bolące miejsce. Nikt nie śmieje się z fajtłapy. A on woła o pomoc. Dwóch kolegów podchodzi, bierze go pod pachy i prowadzi, nie wypuszczając własnych bagaży z rąk. Trzeci idzie za nimi i dźwiga torbę nieszczęsnego skoczka. A ten jęczy i krzywi się, jakby go okładano rózgą, i z wielkim trudem przychodzi mu podskakiwanie na jednej nodze.

Ciekawe, co by na ten jego dwumetrowy skok z pegeerowskiej przyczepy powiedział Tadek Pawlusiak z BBTS Bielsko-Biała, który podczas rozgrywanych w lutym 44. Mistrzostwach Polski w Skokach Narciarskich zdobył złoto na Wielkiej Krokwi. Już w pierwszym podejściu skoczył najdalej z wszystkich, sto trzy metry, o półtora metra dalej od Józka Przybyły z klubu LKS Klimczok Bystra, który dzień wcześniej zwyciężył na Średniej Krokwi, a tym razem musiał zadowolić się trzecim miejscem.

Mój tatko przepada za sportami zimowymi, szczególnie ceni sobie skoki narciarskie, no i rzecz jasna hokej na lodzie, jako że za młodu był lewoskrzydłowym napastnikiem w drużynie hokejowej klubu sportowego Ogniwo z Łazisk Górnych. Wprawdzie jego kariera trwała bardzo krótko i nie wziął nigdy udziału w rozgrywkach katowickiej ligi okręgowej, gdyż już w 1953 roku wyjechał na studia do Wrocławia, ale do dziś jest dumny z granatowo-czerwonych barw swojego klubu. Żeby sprawić mu przyjemność, śledzę wraz z nim wyczyny sportowców. Z łatwością przychodzi mi zapamiętywanie różnych szczegółów, nie tylko dotyczących sportu. Tatko twierdzi, że mam skłonności do utrwalania sobie w głowie pierdół, podobnie jak matka. Jeśli połączyć tę wypowiedź z jego ulubionym powiedzonkiem: „Pierdołami kapusty nie okrasisz!”, można wywnioskować, co ma naprawdę na myśli, gdy wspomina o mojej pamięci. Nie mam mu tego za złe. Jest dorosły, prawie pół życie ma już za sobą, jako że w tym roku skończył trzydzieści pięć lat, trudno mu zatem zrozumieć pewne oczywiste sprawy. No i jak ma dać sobie radę z synem, który całą Niebieską Księgę, jak ze względu na kolor okładki nazywam Małą encyklopedię powszechną PWN z 1959 roku, zna na wyrywki. Wiem, że to wstyd tak się chwalić, ale nieraz trzeba wyjaśnić, skąd człowiek ma wiedzę z tylu różnych dziedzin. W domu nie zasnę, zanim nie przeczytam jakiegoś artykułu z „Poznaj Światu”, „Mówią Wieki”, „Młodego Technika”, „Morza”, „Filmu”, „Ekranu”, „Przekroju” czy choćby „Świata Młodych”. Wszystkie te tytuły odkłada nam do teczki pani Kowalska z kiosku Ruchu. Wcześniej braliśmy jeszcze „Kobietę i życie” i „Przyjaciółkę”. Ale od dawna nie ma w naszym domu nikogo, kto by te pisma czytał, tak więc zrezygnowaliśmy.

Daję znak Kizdetowi i odbieramy bagaże od mimowolnych sanitariuszy, żeby mogli swobodniej się poruszać. Wypada chłopakom pomóc. Bez zbędnych ceregieli splatają siodełko z rąk, ranny usadawia się na nim i niosą go niczym maharadżę.

Przez całe to zajście ze Skoczkiem zapominam zapytać traktorzystę, z jaką prędkością jechaliśmy po szosie torzymskiej. Kizdet też o tym nie pomyślał. Dopiero, gdy słyszymy pyrkanie i turkot oddalającego się traktora, zerkamy na siebie znacząco i wybuchamy śmiechem.

Wieczorem będziemy się długo spierać, który z nas głośniej się śmiał. Zobaczymy, kto tym razem będzie górą.

Na razie jednak omijamy szlaban i wchodzimy na teren obozu.  

 

Dariusz Muszer

 

O autorze:

screenshot-2016-10-21-14-14-46

Dariusz Muszer, ur. w 1959 r. na Ziemi Lubuskiej. Prozaik, poeta, publicysta, eseista, krytyk literacki,
dramaturg, tłumacz. Autor wiele książek. Mieszka w Hanowerze. Prowadzi na YouTube kanał o tematyce
literackiej.

.

fot. autora – Hanna Rex
Strona internetowa: www.dariusz-muszer.de

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments