Krzysztof Niewrzęda – fragment powieści “Confinium”

 

„Confinium. Szczecińska opowieść” – najnowsza powieść Krzysztofa Niewrzędy, to bildungsroman i jednocześnie reportażowa powieść historyczna z elementami literatury przygodowej oraz sensacyjnej. Sporo w niej odwołań do klasyki literatury polskiej i światowej, a także do kultury masowej lat czterdziestych XX wieku, bo w tym okresie toczy się akcja. Wokół Szczecina i w Szczecinie. Począwszy od ostatniej fazy drugiej wojny światowej, przez sowiecką okupację, aż do rodzącej się peerelowskiej rzeczywistości, w której tworzy się polska społeczność i nowa tożsamość jej przedstawicieli. W mieście o niejasnym statusie. W mieście o szczególnej historii. W powojennym Szczecinie zamieszkiwanym przez Niemców, Polaków i Żydów, nadzorowanych i prześladowanych przez sowieckich żołnierzy.

.

 

Fragment powieści

 

Wieczory Tadeusz spędzał zazwyczaj u Juliusza i Hanki, a w dni wolne chodził razem z nimi odgruzowywać miasto. W domu praktycznie tylko sypiał. Wstawał rano, jadł coś w pośpiechu, a potem wsiadał na rower i jechał na stację, gdzie występował jako pośrednik między niemieckim kierownikiem Punktu Pomocy Doraźnej a polskim dowódcą placówki noszącej już nazwę Gumieńce. Bo, mimo iż przedstawiciel niemieckiego Wydziału Zdrowia nazywał się Jan Nowack, nie znał polskiego. Dla odmiany, dowódca placówki po niemiecku potrafił powiedzieć jedynie: „Hände hoch”. Uważał zresztą, że taka znajomość niemieckiego była w pełni wystarczająca. Niemcom nie miał bowiem nic więcej do powiedzenia. Nie miał także najlepszego zdania o Tadeuszu, który w ramach swoich obowiązków kontaktował się z Nowackiem oraz jego współpracownikami. Tolerował go tylko dlatego, że musiał. Jego podwładni natomiast całymi dniami grali w karty, pili ukradkiem bimber oraz wypalali ogromne ilości przydziałowych junaków lub skrętów. I nawet w ojczystym języku nie mieli zbyt wiele do powiedzenia. Tadeusz najczęściej siedział więc gdzieś na boku i czytał „Wiadomości Szczecińskie” lub „Pioniera Szczecińskiego”. Albo książki, które zostały po poprzednich właścicielach w jego domu. Zawsze jednak owijał je w gazetę, żeby nikt nie zauważył, że czytał książki niemieckie. Niekiedy zachodził też do dyżurnego ruchu. Przyglądał się oczywiście również pracom wykonywanym przez Niemców, którzy przystosowywali mieszczące się przy dworcu pomieszczenia do nowych funkcji. W należącym do cukrowni budynku mieszkalnym urządzali gabinety lekarskie. Magazyn przerabiali na poczekalnię. A w stojącym nieopodal jednopiętrowym domu organizowali kuchnię do gotowania kawy i schronienie dla matek z małymi dziećmi. Tadeusz nadzorując te wszystkie działania, wsłuchiwał się w prośby Niemców i przekazywał je dyrektorowi cukrowni lub dowódcy placówki.

 

Dodatkowe obowiązki pojawiały się, gdy na stację wjeżdżał pociąg z polskimi osadnikami. Zazwyczaj z zabużańskich wsi. Przybywali zorganizowani. Całymi wioskami. Często trzypokoleniowymi rodzinami. Wszyscy w bydlęcych wagonach, na których widniały hasła: „POWRACAMY NA PRASTARE ZIEMIE PIASTOWSKIE”, „WRACAMY NAD POLSKI BAŁTYK”, „WRACAMY DO MACIERZY”. Przerażeni i brudni. Ubrani w łachmany. Ze słomą we włosach. Słomą, którą wymoszczone były wagony służące im za dom przez kilkanaście dni podróży. Wyprowadzali kozy i świnie. A nawet konie i furmanki, dzięki którym rozrastał się miejski tabor komunikacyjny. Kobiety, w chustach na głowach, wynosiły dzieci, pierzyny, zawiniątka, sklecone z badyli klatki z kurami oraz wizerunki Matki Boskiej i Jezusa. Tadeusz informował tych nowych szczecinian, że powinni się zgłosić do Punktu Etapowego Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. I tłumaczył im, jak mają tam dotrzeć. A oni mu dziękowali. Przede wszystkim za to, że nie czuli się już tak zagubieni. I szli, by dotrzeć do tego Punktu Etapowego, który mieścił się przy ulicy Małopolskiej. Albo jechali tam na furach poganiając konie. Radośniejsi, weselsi. Pewni wręcz, że nareszcie znajdą wytchnienie po niemiłosiernie długiej podróży, po latach wojny i prześladowaniach. Pewni, że uda się im jakoś urządzić w tym Szczecinie.

 

Pociągami osobowymi, z różnych stron Polski, przyjeżdżali natomiast młodzi ludzie. Grupki wyrostków najczęściej z workami. I to pustymi. Handlarze z wypchanymi plecakami i tobołami. Kobiety z koszami wypełnionymi osełkami masła, jajami i wędlinami. Małżeństwa przeważnie z walizkami. Niekiedy również z dziećmi. Przyjeżdżali też często samotni mężczyźni. W skórzanych kurtkach lub w prochowcach i w butach z cholewami. Prawie zawsze bez bagażu. Oni nigdy nikogo o nic nie pytali. Rozglądali się tylko nieco nerwowo i w końcu znikali w tłumie.

 

Zdarzało się, że pociągi z polskimi osadnikami docierały na Gumieńce dopiero późnym wieczorem i przyjezdni, po wyjściu na peron, byli kompletnie zdezorientowani, ponieważ dworzec nadal nie był oświetlony. Tadeusz nie mógł liczyć na to, że zajmą się nimi strażnicy. Musiał więc niekiedy pozostać na stacji dłużej niż zwykle. Urzędował wtedy u dyżurnego ruchu i czekał. Brudne światło naftowej lampy, zagarniane przez leżące na biurku dokumenty, nie docierało wystarczającym blaskiem do siedzącego w kącie Tadeusza. Nie mógł więc czytać. Ale gdy służbę miał kancelista, na którego wszyscy mówili Piegus, nie nudził się. Piegus miał bowiem w zanadrzu zawsze dowcipy lub dykteryjki. „A znasz to?” – pytał retorycznie i opowiadał kolejną anegdotę. Na przykład o kolejarzu, który na każdej stacji podawał pasażerom nazwę miejscowości po polsku, informując jednocześnie jak nazywała się ta miejscowość wcześniej. Koszalin! – krzyczał – Dawniej Köslin! Białogard! Dawniej Belgard! Goleniów! Dawniej Gollnow! No i w końcu jak pociąg dojechał do Szczecina i on krzyknął: Szczecin! Dawniej Stettin! Jeden z pasażerów wychodząc z pociągu powiedział: Do widzenia. Dawniej Heil Hitler!

– Albo to – kontynuował Piegus, nie pozwalając Tadeuszowi nasycić się śmiechem po usłyszanym żarcie. – Pewien jegomość, który mieszkał w Berlinie, kupował codziennie w tym samym kiosku „Völkischer Beobachter”. Ale pod koniec wojny, przestał kupować gazetę i przychodził tylko po to, żeby zobaczyć, co wydrukowano na pierwszej stronie. I tak dzień w dzień. Po tygodniu kioskarka go pyta: Panie Schmitt, a czemu to pan przestał kupować gazetę. A on jej odpowiada: Bo mnie teraz interesują już tylko nekrologi. No to dlaczego ogląda pan zawsze tylko pierwszą stronę, dziwiła się kioskarka, przecież są zawsze na ostatniej stronie. A on jej na to: Proszę pani, ten nekrolog, na który ja czekam, na pewno będzie na stronie pierwszej.

– Ty chyba przez całą wojnę tylko kawałów się uczyłeś – śmiał się Tadeusz.

– A jak. Trzeba było żartować, żeby nie zwariować.

– No, to powiedz coś jeszcze.

– A czemu nie.

– Starczy już, starczy – wtrącił się dyżurny ruchu. – Pociąg już widać. Pan Tadeusz musi iść do roboty.

– Czekaj pan chwilę, panie Walerianie, jeszcze jeden wic tylko, a potem razem z Tadeuszem pójdę i raz dwa nieboraków stąd wyprawimy.

– Niech ci już będzie – pobłażliwie pokręcił głową pan Walerian – Tylko, żeby krótki.

– Krótki, krótki – zapewnił go Piegus, zapalił papierosa i zaczął: – Esesowiec z Berlina chciał się dodzwonić do swoich kamratów, no i zgłasza na centrali numer do Eberswalde. Zajęte, odpowiada mu telefonistka. No to niech mnie pani połączy z numerem takim, a takim w Halle. Też zajęte, mówi telefonistka. Proszę mnie zatem połączyć z Dreznem, niecierpliwi się esesowiec. Przykro mi, ale również jest zajęte. Donnerwetter, drze się esesowiec, czy oni muszą akurat teraz wszyscy gadać przez telefon. A telefonistka mu odpowiada: Pan mnie źle zrozumiał, panie Grupenführer. Te wszystkie miasta zajęte są przez Rosjan.

 

Słychać już było dławiący się turkot i zgrzytanie szyn pod kołami pociągu, gdy Tadeusz z Piegusem wyszli z budynku dyżurnego ruchu. Światła lokomotywy posuwającej się pod wpływem siły bezwładności przebijały mgłę. Zgrzyt narastał, współbrzmiał z rumorem i metalicznym piskiem świdrującym całą okolicę. Ciągnąc za sobą łoskot i dudnienie oraz klekotanie mieszające się ze stukotem, ugrzązł w końcu w świście pary buchającej spod hamującego parowozu. I nagle łańcuch lśniących paciorków przebił ciemność, terkocząc z oddali, i uderzył w jeden z wagonów. A potem drugi łańcuch wydostał się z ciemności, niczym świecąca struga i z gwizdem trafił w wagon, przy którym stał Tadeusz z Piegusem, rozsypując wokół wyrwane ze ściany drzazgi. Ludzie w pociągu zaczęli krzyczeć. Terkotanie narastało. Z trzaskiem rozpadały się szyby w wagonach. Krótsze i dłuższe łańcuchy paciorków dolatywały już ze wszystkich stron. Z prawa i z lewa. Z przodu i z tyłu. Towarzyszyły im pojedyncze, niewidoczne, lecz jazgotliwe uderzenia o betonową nawierzchnię peronu i niezauważalne, dzwoniące sztychy w lokomotywę oraz klapsy trafiające przez rozbite okna do wnętrza pociągu. Żółto-czerwono-czarna kula detonacji wstrząsnęła powietrzem.

– Na ziemię – krzyknął Tadeusz i pociągnął za sobą Piegusa. – Musimy się doczołgać do wartowni.

 

Świszcząc nad nimi i obok nich pociski, raz po raz rozbijały beton, z którego tryskały fontanny drobnego gruzu. Czołgali się jednak dalej. Nim dotarli do wartowni, kolejna kula detonacji rozerwała powietrze tuż obok wejścia do budynku i ochlapała płomieniami drzwi. Strażnicy wyskoczyli przez okno na zewnątrz. Jeden za drugim. I natychmiast uciekali, kryjąc się w ciemności. Jeszcze przez chwilę pojedyncze strzały mknęły w ich kierunku. W końcu jednak umilkły. Zza pociągu i od strony drogi słychać było nawoływania.

– No to jesteśmy sami – powiedział Tadeusz.

– I co teraz będzie? – bezradnie zapytał Piegus.

– Chyba powinniśmy wziąć z nich przykład i wiać stąd.

– Ale jak?

– Normalnie. Liczę do trzech i wstajemy, a potem na łeb na szyję biegniemy w kierunku sadu,  a dalej przez płot i na następną posesję. Przecież nie będą nas gonić. Mają tu ciekawsze zajęcie.

– Na trzy, tak? – zapytał niepewnie Piegus.

– Przecież mówię – Tadeusz wyjął pistolet z kabury.

Na „trzy” zerwali się i zaczęli biec. Zostali zauważeni dopiero, gdy mijali wartownię. Seria z automatu zaterkotała w oddali i kilka kul przeleciało nad ich głowami, odłupując kawałki cegieł od fasady budynku. W sadzie jednak o mało nie wpadli na dwóch mężczyzn, którzy świecąc latarkami, zakradali się od tyłu do wartowni. Tadeusz strzelił w ich kierunku i usłyszał zduszony jęk. Jedna z latarek wpadła w trawę. Głuche uderzenie o ziemię dowodziło tego, że mężczyzna upadł. Drugi schował się za drzewem. Nie zgasił jednak latarki. Tadeusz szepnął do Piegusa:

– Uciekaj, a ja się nim zajmę – i strzelił w pień, za którym ukrywał się ten drugi. – Uciekaj – powtórzył z naciskiem i popchnął Piegusa w stronę płotu, po czym raz jeszcze strzelił i widząc, że Piegus przeszedł do sąsiedniego ogrodu, wycofał się w stronę wartowni.

 

Stojący za drzewem mężczyzna wyłączył latarkę i zaczął wzywać pomocy na przemian po rosyjsku i po niemiecku. Od strony drogi niosło się krzykliwe: „Idziom! Idziom!”. Zza pociągu zaś dawali o sobie znać Niemcy. Słychać było coraz wyraźniej tupot biegnących. Tadeusz wszedł przez okno do budynku. „No i co teraz?” – zastanawiał się. – „Jak mnie tu znajdą, to zaraz mnie rozwalą. Pistolet! Muszę się go pozbyć. Powiem, że uciekłem z pociągu”. Zdjął kaburę z pasa, włożył do niej pistolet i schował ją za piecem. Następnie wszedł po cichu na strych. W ciemnościach poddasze uznał za dobrą kryjówkę, ale wiedział, że ci, którzy będą go szukać, mają latarki. Z zewnątrz dochodziły do niego już ich głosy. Za chwilę mogli więc wejść do wartowni. Przejrzeć każdy kąt. Od piwnicy aż po dach. Strych okazał się więc pułapką. Nawet przez okno nie mógłby uciec, bo z pewnością tamci by go zauważyli. Nie wiedział co robić. Przeszedł kilka kroków z wyciągniętymi do przodu rękoma, ostrożnie stąpając, żeby nie zdradziło go trzeszczenie desek. Trafił dłońmi na drewniany słup. Stanął za nim. Zdawał sobie sprawę z beznadziejności, która zmuszała go do symulowania przed samym sobą, że się ukrył. Czuł się tak, jakby grał rolę dziecka, które – nie chcąc być widziane – zamyka oczy. Albo tak jak przed wielu laty, kiedy bawił się z mamą i swoim bratem. Gdy każde z nich udawało, że chowa się i każde po kolei udawało również, że nie może znaleźć pozostałych. Ale ci, którzy za chwilę mogli się pojawić, z pewnością niczego by nie udawali. Tadeusz nie miał w tej kwestii najmniejszych wątpliwości. Zaczął więc rozglądać się za jakimś schronieniem, gdy jego wzrok przyzwyczaił się wreszcie do ciemności. Przed sobą miał jednak wyłącznie słupy oraz ściany. Nawet na podłodze nic nie stało, ani nie leżało. Z parteru dochodziło powolne stukanie podkutych butów. Ściszone. Ale wyraźne. Tadeusz spojrzał w górę. Rozpinała się nad nim więźba dachowa. Podskoczył, podciągnął się na mieczu i wszedł na płatwę. Następnie wdrapał się na wzmacniające słup kleszcze i przycupnął na nich, kucając pod samym dachem.

 

Ci, którzy byli na dole, poczuli się już chyba bezpiecznie, ponieważ zaczęli zachowywać się głośniej. Mówili coś do siebie i pewnie przeszukiwali poszczególne pomieszczenia. Ich kroki rozbrzmiewały stukotem w całym budynku. Jeden z nich wszedł na schody. Stopnie skrzypiały pod jego ciężarem. A on wchodził coraz wyżej. Tadeusz patrzył ze swego gniazda na pełznący ku górze strumień światła, który w końcu rozlał się wielką przeźroczysto żółtą kałużą na podłodze strychu. Z ciemności, ponad poręczą wynurzył się mężczyzna w mundurze Waffen-SS. Tadeusz miał wrażenie, że jego żołądek raptownie się skurczył. Mimowolnie ujrzał obrazy z przeszłości: celę zapchaną ludźmi, na twarzach których gniły strupy, doły wypełnione nagimi zwłokami, zasypanymi wapnem. I poczuł szorstkość pasiastego drelichu na swojej skórze. Drelichu paraliżującego jego ruchy i myśli. Drelichu czyniącego z niego ponownie niewolnika, którego można zatłuc, choćby dla rozrywki. „Jak Stefana” – pomyślał.

 

Esesman podniósł latarkę i skierował ją w taki sposób, by oświetliła całe poddasze. Tadeusz zaczął dygotać. Strach oblatywał go z każdej strony. Wielki niczym ogromne ptaszysko. Dawniej liczył się z tym, iż strach może w każdej chwili na niego spaść. Z czasem jednak o nim zapomniał. Tym razem strach pojawił się więc tak nagle, jak nigdy dotąd. Chwytał co chwilę mocniej i mocniej. I był tak blady, że sama jego obecność mogła zdradzić ukrytego w ciemności Tadeusza, który kurczowo trzymał się słupa, żeby strach nie zdjął go z kleszczy i nie zrzucił na podłogę. Na szczęście ten w mundurze Waffen-SS niczego nie zauważył i zszedł na dół. Ale strach jeszcze przez dłuższy czas oblatywał Tadeusza, nerwowo trzepocząc i przenikał go, gdy z zewnątrz dochodziły pojedyncze strzały, krzyki, płacze oraz lamenty. Nawet gdy wszystko ucichło, próbował jeszcze sam sobą karmić Tadeusza. Dlatego dopiero o świcie Tadeusz zdecydował się na to, żeby zejść na dół i opuścić wartownię.

 

Pociąg wyglądał jak wrak na złomowisku. Wybite okna w poharatanych kulami wagonach, wypełnione były ciemną czeluścią. Na torach i peronie leżały rozwarte walizki i rozerwane torby, a wokół nich walały się wielokolorowe, wzorzyste bądź jednobarwne szmaty, które były sukienkami, spódnicami, bluzkami, swetrami, piżamami, spodniami, marynarkami i płaszczami. Gdzieniegdzie leżały porzucone buty i dziecinne buciki. Czapki i czapeczki. Śpioszki i kołderki. Halki, figi oraz staniki. A także rozdeptane bochenki chleba, porozbijane jajka i upaprane w piasku lub w błocie kawałki mięsa. Wiatr rozwiewał liczne papiery. W tym gazety i dokumenty. Z wejścia do wagonu bagażowego zwisały głową w dół zwłoki kolejarza, ze zmasakrowaną twarzą. Na jego mundurze widoczne były ślady po podeszwach butów. Tadeusz spojrzał w jego otwarte oczy i w usta, w których język zapadł się między pokrytymi ciemnym nalotem zębami. Potem wrócił do wartowni, wyjął zza pieca kaburę z pistoletem i poszedł do sadu. Ciało mężczyzny, którego zastrzelił, leżało tam nadal. W rosyjskim mundurze i niemieckim hełmie. Tadeusz splunął na trupa i ruszył w stronę budynku dyżurnego ruchu. Nim jednak do niego doszedł, zobaczył jadący od strony miasta łazik z biało-czerwonymi chorągiewkami, a za nim wojskową ciężarówkę.

.

Książkę można kupić na stronie:

https://wydawnictwo-granda.pl/produkt/confinium-szczecinska-opowiesc/

 

.

Krzysztof Niewrzęda (ur. w 1964 r. w Szczecinie) – poeta, prozaik i eseista. Finalista Nagrody Poetyckiej SILESIUS (2011) i Europejskiej Nagrody Literackiej (2009). Nominowany do Nagrody Mediów Publicznych COGITO (2008). Wydał tomy wierszy: „w poprzek” (1998), „poplątanie” (1999), „popłoch” (2000), „popołudnie” (2005), „popiół” (2012), powieść poetycką „Second life” (2010), zbiór esejów „Czas przeprowadzki” (2005) oraz powieści: „Poszukiwanie całości” (1999, 2009), „Wariant do sprawdzenia” (2007), „Zamęt” (2013). Publikował w licznych pismach literackich i społeczno-kulturalnych oraz antologiach w Polsce, a także w tłumaczeniach na języki obce m.in. w Chorwacji, Japonii, Francji, Niemczech i Ukrainie. Mieszka w Berlinie.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments