Jan Tomkowski – Kropotkin

kropotkin3

Kropotkina znałem i nie znałem. Nosił długą gęstą brodę i maleńkie okulary w stalowych oprawkach. Zwróciłem od razu na niego uwagę, bo nie przejmował się zupełnie panującą jeszcze wówczas dyskotekowa modą, unikał również paramilitarnych kombinezonów, chlebaków i czapeczek. Mogłyby połączyć nas książki, ale jak się szybko zorientowałem, mało obchodziły go powieści i tomiki wierszy. Studiował jakieś broszury, źle odbite na lichym papierze. Tracił wzrok przy świetle stuwatowej żarówki, starając się odcyfrować zarzucone już dość dawno przez ludzkość idee.

Nie słyszałem, by został aresztowany, ale mogłem oczywiście o tym nie wiedzieć, bo takie informacje rozchodziły się szeroko albo przekazywano je sobie potajemnie, z największą ostrożnością. Potem każdy poszedł w swoją stronę i straciłem go z oczu. Tak zwykle bywa i pokolenie moich rodziców czy dziadków dowiadywało się o losach szkolnych albo studenckich kolegów najczęściej z nekrologów. Można się było wówczas mile rozczarować, gdy okazywało się, że ten mały chuligan albo niepoprawny wesołek został światowej sławy neurologiem. A znów ta brzydka dziewczynka z warkoczami w chwili niespodziewanej śmierci kierowała katedrą ekonomii na prestiżowej uczelni. Wyjątkiem byli oczywiście sportowcy, piosenkarze i aktorzy.

Kropotkin do tego towarzystwa nie należał.

Nie miał konta na portalu społecznościowym, nie reklamował swojej firmy w internecie. Jeśli zabierał kiedykolwiek głos, to nie ujawniał swojej tożsamości. Inna sprawa, że jego nazwisko już brzmiało jak pseudonim. Przez chwilę zastanawiałem się, jak teraz wygląda – bez wielkich emocji, raczej z melancholijnym westchnieniem, jakie budzi w nas niszcząca praca czasu. I z satysfakcją, która minie na pewno z chwilą, gdy podejdziemy do lustra, by wyszczotkować włosy.

Wszystko wskazywało na to, że moja ciekawość nie zostanie nigdy zaspokojona. Zresztą wcale nie miałem pewności, czy dysponując adresem poznanego przed laty ekscentrycznego młodzieńca zdecydowałbym się napisać list, doprowadzić do spotkania czy w jakikolwiek inny sposób odnowić znajomość. Jeśli Kropotkin był moją szansą na cokolwiek, to pozostała ona niewykorzystana, niby zamurowane drzwi, których nie zdecydowaliśmy się użyć.

Spotkałem go wreszcie na wykładzie, odczycie czy promocji, podczas jednej z tych staroświeckich już ceremonii, kultywowanych przez internetowych dyletantów i głodomorów spragnionych słonych paluszków, chipsów i herbaty Lipton w piramidkach. Zdaje mi się, że należał do tego drugiego stronnictwa: uwijał się żwawo ze szklanką w ręce, udało mu się nawet zdobyć wafelek czy też batonik – w każdym razie jedną z tych słodkości, której nigdy nie starcza dla wszystkich.

Wyglądał źle i budził niechęć dobrze ubranych gości, miał niechlujną, siwiejącą brodę, wytarte okulary, podniszczoną marynarkę, a co gorsza, wystrzępione spodnie. Może nie był brudny, ale jego ubranie wydawało zapach wilgoci, tak jak gdyby przebywał dłuższy czas w nieogrzewanym albo zagrzybionym pomieszczeniu.

Nie umiem powiedzieć, czy poznał mnie od razu, czy potrzebował jednak paru chwil, by odgrzebać w pamięci wieczory spędzone przy tym samym stoliku w czytelni miejskiej. A może raczej przypomniał sobie blady cień z przeszłości i ulokował go w maleńkim studenckim barku, gdzie zawsze śmierdziało piwnicą, ściany były czarne, a gdy zabrakło łyżeczek, mieszaliśmy kawę widelcami. Sentymentalna gra wcale nas nie wciągnęła, bo w gruncie rzeczy łączyło nas niewiele. Tym chętniej przyjąłem zaproszenie, które wypowiedział nieco ociągając się, gdy na talerzykach nie pozostał już ani jeden chrupiący trójkącik, a zamiast herbaty rozlewano wrzątek.

Kupiłem butelkę i coś do zjedzenia w nocnych delikatesach, po czym ruszyliśmy w nieznane. On potrzebował słuchacza, a ja liczyłem na coś nieokreślonego, może miałem wrażenie, że rozpoczynam jakąś przygodę, najpewniej banalną, ale mimo wszystko lepszą od samotnej nocy z komputerem i telewizorem.

Po drodze nie mówiliśmy zbyt wiele, brakowało nam zresztą tematów i już zacząłem się obawiać, że Kropotkin po prostu się rozmyśli, bo nawet torba z jedzeniem i alkohol nie przekonają go, że warto spędzić najbliższe godziny z takim nudziarzem jak ja. Wymienialiśmy coraz bardziej absurdalne grzeczności, starając się nie dotykać kwestii najbardziej bolesnych, rozpaczliwie poszukując jakichś punktów wspólnych. Dwa kosmiczne pojazdy krążące po dwóch różnych orbitach. Jak tu znaleźć okazję do spotkania?

Wtedy uświadomiłem sobie, że – co prawda tylko raz – pokłóciliśmy się o pewną książkę, której tytułu nie mogłem sobie przypomnieć, na szczęście autora pamiętałem doskonale. A teraz sceneria się powtarzała – ciemne zaułki, opustoszałe bramy, jakieś niewyraźne postacie, przyglądające się nam leniwie, ale niechętnie. Mieszkanie Kropotkina wyglądało nędznie, w przedpokoju nie zauważyłem wieszaka na ubrania, zresztą może w ogóle przedpokoju nie było. Na stole stała świeca, chyba gromnica użyczona biedakowi przez jakąś litościwą duszę. Przecierając z zakłopotaniem szkła okularów rękawem gospodarz wyjaśnił, że prąd niestety odcięto, zresztą i tak nie ma lodówki ani telewizora, bo powraca do czasów, gdy ludzi żyli w zgodzie z naturą. Jadali głównie chleb, czasem nawet zadowalali się korą z drzew i korzonkami znalezionymi na łące, sami szyli sobie ubrania, a kapcie wyplatali z łyka.

Słuchałem z niedowierzaniem, ulokowawszy się na wiklinowym foteliku. Czekałem, aż znajdzie kieliszki albo szklanki. Talerzy chyba nie miał, bo rozłożył tylko papierowe serwetki. W skąpym świetle nie potrafiłem ocenić, czy mieszkanie jest zaniedbane, podłoga zabłocona, a szyby niemyte od lat. Może ktoś pomagał mu przy sprzątaniu, pamiętałem przecież, że koło Kropotkina kręciły się dawniej jakieś atrakcyjne dziewczyny, gotowe wyręczać go w uciążliwych zajęciach domowych.

Teraz był sam.

Musiał być sam, by urzeczywistnić swój zamiar. Zresztą od dawna nie wierzył już nikomu i nie chciał na nikim polegać. Kiedyś obsługiwał powielacz i mieszał farby drukarskie, całkiem jak Chińczyk, który zanim utrwali swój poemat na jedwabiu, musi starannie przygotować narzędzia do pisania. Z tą tylko różnicą, że Kropotkin nie pisał i nie redagował. Pozostawał obojętny na treść ulotek i broszur, które wypuszczała w świat podziemna oficyna. Żądał natomiast, by płacono mu regularnie i bez głupich aluzji do poczucia honoru zastępującego każdą walutę. Nie zyskał przyjaciół i pozbyto się go przy pierwszej lepszej okazji. A kiedy czasy się zmieniły, nie stawał w kolejce po ordery i wyróżnienia. Nikt go nie wspominał, nikt nie pamiętał już o jego zasługach.

Ponieważ nie wykazywał nigdy pisarskich ambicji, a rodzina nie domagała się od niego comiesięcznej daniny, mógł sobie pozwolić na skromną niezależność. Uważał, że to ogromnie stresujące, gdy człowiek dąży do napisania powieści czy rozprawy doktorskiej, a potem przychodzą plany kolejnych, równie zbytecznych książek. Pęcznieją biblioteki, czytelnicy doświadczają wyrzutów sumienia, księgarze wytykają skąpstwo swoim klientom. Powódź wydawanych masowo książek nie zmienia przecież świata.

A jeśli nawet, to w stopniu niewystarczającym dla kogoś, kto przeczytał na przykład Biesy.

W tym momencie przywołał nazwisko Gombrowicza – z nienawiścią, w której krył się również podziw. Ten zabłąkany prorok wiecznej młodości zdaniem Kropotkina wybrał perwersję, rezygnując z konsekwencji swego odkrycia. Całkiem rozsądnie uczynił młodość swoją religią, lecz mógł uniknąć dekadencji. Bo tylko w młodości człowiek wierzy, że może uszczęśliwić innych i wiara ta wcale nie musi kończyć się antyutopią. Tu Kropotkin przechodził do sedna swojej teorii, po kolei usuwając przeszkody. Najpierw odsyłał wojsko do koszar, a następnie przeprowadzał powszechną demobilizację. Policję uważał za armię degeneratów, których warto poddać obserwacji psychiatrycznej przed zwolnieniem do domu. Zamiast czasochłonnych procesów wprowadzał samosądy, jak przyznawał – niedoskonałe w swej istocie, ale jednak konieczne. Rozwiązywał szkoły i uczelnie, zatrzymywał taśmy produkcyjne, likwidował supermarkety, doradzając powrót do handlu wymiennego. Gdy oponowałem, beznamiętnym tonem podawał liczby i wskaźniki, z których miało wynikać, że ludzkość marnuje wodę, żywność i surowce. Powoływał się już nie na Bakunina i jego niepokornych uczniów, ale na poglądy tak zwanych alternatywnych ekonomistów, przez media uważanych za szarlatanów. Ekologami gardził, czyniąc pewne wyjątki dla obrońców tygrysów i nietoperzy. Powrót do religii, coraz powszechniejszy nie tylko w krajach słabiej rozwiniętych, uważał za przejściowy. Nie zależało mu zresztą na odrodzeniu duchowym, marzył o bezgranicznej wolności dla każdego.

Prawdę mówiąc, spodziewałem się czegoś bardziej subtelnego, jakiejś nocnej szermierki intelektualnej, w której zostanę przyparty do muru, pokonany, a następnie unicestwiony siłą intelektu. Mój przeciwnik miał ostatecznie dosyć czasu, by przeczytać i przemyśleć swoje argumenty, zbadać ich słabe strony i przewidzieć konsekwencje. Rzadko chodził do pracy, niedostatek uznał za stan naturalny, nie ciążyła na nim żadna odpowiedzialność, nie wymagano od niego żadnych wiążących decyzji. Zmarnował swój czas, wierząc mimo wszystko, że dokonał jedynego słusznego wyboru. Zmarnował? Czy ja wiem?

Z upływem godzin słuchałem Kropotkina coraz mniej uważnie, bo oto na krześle, w blasku dogasającej świecy, siedział już przede mną ktoś inny, dawno zapomniany i odtrącony.

To byłem ja, z krótką jeszcze brodą, w trochę innych okularach, z miną budzącą niechęć przechodniów. Zawsze z książkami pod pachą, zawsze zaczytany i zamyślony, zamiast spędzać czas na plaży albo nad jeziorem, próbowałem rozwiązywać metafizyczne zagadki. Dobro wydawało mi się równie proste jak zło, chciwość zwykłą przywarą, a nie fundamentem ludzkiej natury, przyczyny agresji dawało się wytłumaczyć, korzystając z dorobku różnych szkół psychologicznych. Tak naiwni jesteśmy tylko w młodości, bo z upływem lat unikamy stawiania wstydliwych pytań, które naraziłyby nas na śmieszność w towarzystwie. Znacznie więcej energii i godnej podziwu prostoty znajdujemy w gnostyckiej tezie, że świat, z jakim mamy do czynienia, jest zły, bo stworzony został w następstwie jakiegoś kosmicznego błędu. To oczywiście tłumaczy wszystko albo prawie wszystko: świństwo przyjaciela, zdradę ukochanej, kretyństwo władzy.

Nie brałem już na serio utopijnych majaczeń Kropotkina. Zrozumiałem nagle, że w tej ponurej norze, nad szklanką wódki i kawałkiem kiełbasy, doświadczyłem mniej więcej tego samego uczucia, jakiego doznają inni zanurzając w lipowej herbatce ciasteczko zwane we Francji magdalenką. Zdaje mi się, że wrażenie nie było przyjemne. W głowie miałem zamęt i dopiero po chwili dokonałem przykrego odkrycia. Trzymając się powierzchni życia, unosząc się z prądem, nie tonąc, ale i nie opierając się falom, coś przegrałem i coś straciłem. Tymczasem Kropotkin, starzejący się buntownik o powierzchowności menela, pozostał w głębi duszy wiecznym chłopcem, lekceważącym twarde prawa rzeczywistości. To mógł być sygnał albo ostrzeżenie. Albo czysty przypadek, rzecz jasna. Ponieważ nie wiedziałem, co mam myśleć dalej i co robić, pożegnałem się szybko i poszedłem w noc.

Kiedy dotarłem do domu, już świtało.

Jan Tomkowski

Fot. Rob Cartwright

 

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments