Grzegorz Kozyra – Modern Jazz Quartet

Niezapomniane koncerty [5]

W niezwykłej książce Grzegorza Kozyry “Mój jazz”, muzyka, uznana kiedyś w totalitarnych krajach rządzonych przez komunistów za świadectwo degeneracji zachodniej kultury, jest tylko tłem do rozważań autora, powracającego, na falach emocji i z dystansem wyrafinowanego intelektualisty równocześnie, do heroicznych czasów studenckiej młodości, dramatów zmagania się z egzystencjalnymi wyzwaniami i cierpieniami miłości, której idealizm rozbijał się o banał i powierzchowność. Genialni muzycy jazzowi wprowadzali w świat pełen zagrożeń zaczarowane dźwięki swoich wirtuozowskich instrumentów, piękno i harmonię, umiejętność nazywania emocji i oswajania losu. Dmąc w ustniki i uderzając w swoje instrumenty dodawali sił do przetrwania i poszukiwania prawdziwej drogi. Bohater opowieści Kozyry podróżuje z nimi do najskrytszych zakątków wyobraźni, uczestniczy także w koncertach, które na zawsze przeszły do historii jazzu i kultury.

AR

.

Modern Jazz Quartet, Blues at Carnegie Hall (1966)

.

Utwory: Pyramid, The Cylinder, Really True Blues, Ralph`s New Blues, Monterey Mist, Home, Blues Milanese, Bags Groove.

Zespół: Milt Jackson – wibrafon, John Lewis – fortepian, Pearcy Heath – kontrabas, Connie Kay – perkusja.

 .

Rok 1966 nie rozpoczął się najlepiej. Amerykanie nie odnosili sukcesów w Wietnamie. Wojna była coraz bardziej zażarta. Katastrofy lotnicze, w których ginęli mieszkańcy Stanów Zjednoczonych, spowodowały duże kłopoty koncernu Boeing, chociaż trudno mówić tutaj o winie producenta. Był to zbieg różnych przypadków, można nawet powiedzieć, że los nie okazywał się szczęśliwy dla pilotów, a może w ogóle dla ludzkości, która żyła już w innym świecie. Kosmos był na wyciągnięcie ręki. Satelity krążyły wokół Ziemi, a niektóre sondy docierały już do Wenus i Marsa. Ludzie podróżowali w przestrzeni kosmicznej, mówiło się już coraz częściej o wyprawie na Księżyc. Interesowałem się tym coraz bardziej, a nawet fascynowałem, zakładając, że przy takim rozwoju techniki może jeszcze w XX wieku odbędziemy lot załogowy na Czerwoną Planetę. Byłoby to wydarzenie na miarę wynalezienia druku.

 

Na razie oczekiwałem na koncert Modern Jazz Quartet w Carnegie Hall, który miał się odbyć 27 kwietnia… Sala koncertowa o wielkiej renomie była dla muzyków klasycznych idealnym miejscem do prezentacji swoich umiejętności. Nasz Ignacy Jan Paderewski święcił tu wielkie triumfy, ale nieodgadnione są wyroki boskie, i można by powiedzieć, że nasz świat jest za mały, by wszystko w nim poukładać według naszego widzimisię. A ja właśnie tak budowałem przestrzeń swoich relacji z klasyką i muzyką. Jako moje widzimisię. Tylko w takich chwilach, zupełnej samotności, jakiegoś odrętwienia, cierpienia, odbierałem klasyków. Chciałem posłuchać Bernsteina i udawało mi się. Pragnąłem iść bardzo na koncert Horovitza, który powrócił na scenę po 12 latach i cooo? Także mi się udało, chociaż bilety miały horrendalną cenę.

Geniusz absolutny zagrał w niedzielę, 9 maja 1965 roku z taką wirtuozerią, że późniejsze koncerty innych wielkich pianistów nie dawały już takiej estetycznej satysfakcji. Zagrał Bacha, Schumana, Skriabina, Chopina i Debussy`ego. Zwłaszcza Bach był niezwykły, absolutnie fascynujący – Toccata C-dur przyniosła tyle odkryć, że nie chciałem już później słuchać innego Bacha. Precyzja to nie jest dobre określenie, było to coś więcej – jakaś skrupulatność i pedanteria graniczące z obłędem. Czułem, że Bacha nie da się grać precyzyjnie, nie lubiłem technicznych wirtuozów, wolałem takich geniuszy improwizacji jak Glenn Gould czy Artur Rubinstein. Ten ostatni grał podobno Chopina i Bacha za wolno. To oczywiście głosy krytyków. Ja jako laik nie chcę się na ten temat wypowiadać.

Carnegie Hall to sala na dwa tysiące osiemset osób. Rarytas akustyki i dźwiękowego show. Ile wspaniałych płyt tutaj nagrano, ilu doskonałych muzyków przewinęło się przez ten budynek o światowej sławie. Mógłbym wymieniać i wymieniać, skoncentruję się jednak na legendach jazzu: Benny Goodman, Duke Ellington, Dave Brubeck, Billie Holiday, Ella Fitzgerald, Charlie Parker, Oskar Peterson itd. itd. Grali i śpiewali cudownie. A czy to była era swingu, czy bebopu, czy modern jazzu sala wypełniona była po brzegi. Nikt lub prawie nikt nie wychodził stąd ze spuszczoną głową. Raczej były to zawsze niezapomniane chwile z muzyką, z kolorytem czasów i pulsującym rytmem od Nowego Orleanu poprzez Kansas i Chicago do Nowego Jorku.

 

Manhattan znów zakwitał, ciepło płynące od oceanu nie zakłócało mojego spokoju i radości. Świat wydawał się lepszy, choć czy było tak naprawdę, nie wiem. Chciałem odzyskać formę po długiej zimie, ale nie zawsze dobre chęci sprzyjają wypełnianiu obowiązków. Praca zdawała się nieciekawa. Ile można pisać o edukacji w dobie kryzysu świata? Wojna w Wietnamie, która trwała już od pewnego czasu, przynosiła same nieszczęścia. Gnębiło mnie to, bo przecież jak każdy młody człowiek nie znosiłem wojny. Amerykanie nie chcieli walczyć w Wietnamie. Wyjazd tam oznaczał nie tylko samotność, ale przede wszystkim psychiczne rany. Mówić o patriotyzmie w takim czasie, nie chciałem. Zresztą, co ja, polski emigrant wiedziałem tak naprawdę o Ameryce i jej problemach? Dużo na ten temat czytałem. Jako dziennikarz musiałem mieć jakie takie pojęcie o historii Stanów Zjednoczonych. Nie byłem jednak zjednoczony z Amerykanami, wolałem symbiozę z muzyką i płynącymi z magnetofonu i gramofonu dźwiękami.

 

Długo się zastanawiałem, czy wybrać się na bluesowy koncert Modern Jazz Quartet. Owszem, lubiłem bluesa, słuchałem Johna Lee Hookera, Muddy Watersa, geniusza z Chicago Little Waltera czy białasów Johna Mayalla i Erica Claptona, ale to zawsze była dla mnie muzyka chwili, radosnego uniesienia, jakiegoś swobodnego i czystego uczucia, niesfornych gestów i roztańczenia. Blues kojarzył się z harmonijką ustną i gitarą, i w gruncie rzeczy to mogło wystarczyć… no i jeszcze śpiew, ale ten musiał płynąć prosto z trzewi. Inaczej mnie nie zadawalał. Czy Modern Jazz Quartet mógł grać dobrego bluesa? Traktowałem zespół Lewisa trochę jak klasyków i nie chciałem im przypinać łatki bluesowych sowizdrzałów, zwłaszcza że zawsze występowali w stylowych eleganckich garniturach… a jak wyglądał bluesman? No, to chyba wiecie, nie będę opisywał.

 

Jednak przyszedłem do Carnegie Hall, bo lubię Modern Jazz Quartet. Zaczęli klasycznie, od świetnego utworu Raya Browna Pyramid. To oczywiście klasyczny blues, który Milt Jackson z Johnem Lewisem dopracowali do perfekcji. I jest to taki blues, którego można by słuchać jak interesującego kazania w kościele na południu Alabamy. Z premedytacją piszę o kazaniu, bo co by nie mówić i pisać o MJQ, w każdym momencie improwizacji zespół ma w głowie tę południową niezwykłą predylekcję do gospel i swingowania. Szczególnie widać to w solowych popisach Lewisa. Jeżeli trzeba gra bluesa, to go wykonuje, za chwilę rytmicznie podąża w stylu bebop, by po chwili zamienić się w swingującego Teddy`ego Wilsona.

Oklaski po Pyramid nie milkną, a my słyszymy pierwsze dźwięki The Cylinder Milta Jacksona. Najpierw wchodzi perkusja, potem wibrafon Milta. Podczas paryskiego koncertu  nie brzmiał tak po amerykańsku, jak tutaj w Carnegie Hall. Może to kwestia klimatu, miejsca, w każdym razie Milt pobudzony przez Connie Kaya i Percy Heatha stosuje 12-taktowy, trójakordowy system harmoniczny i mknie do przodu z zadziwiającą szybkością, tak jak przystało na muzyka z Detroit. Kusząco brzmi następny utwór Really True Blues, rzeczywiście prawdziwy rewelacyjny blues prosto z Południa. Krótki to kawałek, ale jakże beztroski i promienny.

Ralph`s New Blues oczywiście poświęcony jest wybitnemu krytykowi Ralphowi Gleasonowi, który swoimi artykułami i audycjami o jazzie i bluesie pod koniec lat 50. przybliżał rodakom różne konteksty i wymiary amerykańskiej jakby nie było muzyki. W utworze znów prostym na ¾ genialne solo perkusyjne łączy się z fascynującym improwizowaniem Lewisa na fortepianie oraz kontrabasowym mruczando Heatha. Publiczność ekscytuje się tymi frazami, rozlegają się burzliwe oklaski. Ja wstaję z miejsca, ale zaraz siadam. Przecież nie jestem na występie The Beatles tylko na jazzowym spektaklu w Carnegie Hall.

 

Monterey Mist Jacksona przynosi odrobinę mniej bluesowych akordów, ale Milt zastosował kapitalny temat związany ze słynną mgłą nad zatoką San Francisco. Widocznie zapamiętał ją i teraz delikatnie uchwycił jej charakter, a także miejsce, pejzaż i zamglenie nad wodą. Lewis już stosuje swoje znane wszystkim kontrapunktyczne pasaże, jego improwizacja ma zdecydowanie liryczny, bardzo klasyczny charakter. Szkoda, że trwa tak krótko… za szybko się kończy. Widownia jakby zapomniała o wspaniałym klimacie koncertu i Lewis nie zostaje nagrodzony oklaskami… Dobrze, że pod koniec wykonywania kompozycji odzywają się rzęsiste brawa.

 

Home Johna Lewisa zaczyna się jak dobry funk, ale to tylko pozory… kolejne nuty już rozbrzmiewają w klimacie bluesa, takiego klasycznego, swojskiego, prosto z domu, czyli z Południa. Lewis urodził się w La Grange koło Chicago, w środkowo-wschodnich Stanach, ale doskonale zna wszystkie rodzaje muzyki, przy tym ma wyczucie rytmu i swingu. Jest pianistą pod każdym względem doskonałym. Kolejny utwór Lewisa Blues Milanese ma charakter niepospolity, ale jakże mądrze i klasycznie wyważony, trochę na przekór południowym rytmom. Oczywiście, nie jest to blues mediolański, ale jeżeli Mediolan leży w naszym zachodnim świecie, czemu nie? Mnie ten utwór bardzo przypadł do gustu. Nie brakuje mu niczego. Jest tutejszy, ale i Bachowski, ma charakter ragtime`u zwłaszcza w ostatniej części, w tempie umiarkowanym, ale i włoskiego radosnego tańca. Widownia to szybko przyjmuje, i cieszy się wraz z artystami. Wciąż rozlegają się oklaski, także w trakcie improwizacji Johna Lewisa.

Na zakończenie zespół wykonuje słynny klasyczny już standard Bag`s Groove Milta Jacksona z wstępem, a w zasadzie pianistyczno-wibrafonowym dialogiem, z dialektycznym wręcz frazowaniem. Czysty blues na ¾ znów się rozlega w Carnegie Hall. Naprawdę widać, że Modern Jazz Quartet jest w świetnej formie. Nie ma przestojów. Każda nuta zagrana jest perfekcyjnie, a blues zawładnął już nie tylko widownią na tej sali, ale i Nowym Jorkiem, Ameryką, całym światem. To się czuje. Widownia podryguje w rytmie na ¾ i kapitalnie się bawi.

 

Zacieram ręce, bo odnoszę wrażenie, że każdy koncert powinien tak wyglądać. Nie wychodzę z sali. Przeczuwam, że będzie bis. Chciałbym jeszcze raz posłuchać Blues Milanese, trochę na zasadzie podróży włoskiej, trochę w ramach doskonalenia znajomości innego języka muzycznego. Lewis znany jest z ciekawych pomysłów. Sięga wciąż po klasykę, szczególnie po muzykę barokową. Czekam więc z utęsknieniem i niecierpliwością. Muzycy właśnie wchodzą ponownie na scenę.

.

Grzegorz Kozyra

..…..

Książka

“Mój Jazz”

już się ukazała

 .

……

O autorze:Screenshot 2015-04-29 00.31.42

Grzegorz Kozyra: eseista, poeta, dziennikarz. Autor czterech tomów eseistycznych: W CZASIE NIEDOKOŃCZONYM (2005), DUCH SŁOWIAŃSKI (2009), CIEŃ I MAGNOLIE (2013), PODRÓŻE Z ORFEUSZEM (2016).

.

.

..

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments