Dariusz Muszer – Czym się różni pisarz od pisarza

Z cyklu: Notatki na blankietach

.

„U nas, w Hanowerze, jeżdżą baby na rowerze!” – śpiewano kiedyś w stolicy Dolnej Saksonii. Dziś już nikt tak nie śpiewa. Bicykli mamy tutaj nadal w bród, kobiet i ścieżek rowerowych również nie brakuje, ale śpiewać jakoś się nie chce. Może to wina globalnego oziębienia i strach przed czekającym nas przebiegunowaniem Ziemi. Może tylko słowa grzęzną nam w gardłach, bo świat stał się jak jajo kurzycy-olbrzymki, czyli nie do zniesienia.

Z Hanoweru sprawy polskie widzi się trochę inaczej. Jedni powiedzą, że gorzej, inni zaś uprą się, że ktoś, kto mieszka poza Krajem, nie ma bladego pojęcia o współczesnej Polsce. A jeszcze inni wystąpią z żądaniem, że odłączonemu nic do powtórnego łączenia się z Macierzą, i mam się zamknąć. I każdy z nich będzie miał rację. Podczas trwającej od trzydziestu lat emigracji nie zdarzyło mi się, żeby ktoś, kto nigdy nie opuścił swojej nadwarciańskiej czy nadodrzańskiej równiny, powiedział do mnie, że z daleka można niekiedy zobaczyć coś lepiej. Pewnie wielu nawet chciało to powiedzieć, ale bali się, że ich skrzyczę. Bo Niemiec, jak wiadomo, nic innego nie robi w swoim szwabskim życiu, tylko stawia Lidle, gdzie popadnie, i wrzeszczy na Polaków, każąc im poruszać się schneller i podnosić Hände hoch! A jeszcze gorszy od Niemców jest ten, kto przeszedł na ich stronę; ten, kto pisze w języku odwiecznego wroga. A jako że zdarzyło mi się popełnić kilka powieści po niemiecku, należy mnie posypać solą i majerankiem, obłożyć czosnkiem, a następnie zgrillować. Oczywiście na wolnym ogniu. Bo na szybkim grilluje się przyjaciół.

„Jaki tam z ciebie Niemiec?” – zapyta ktoś. Odpowiem na to takimi słowy: mógłbym przebierać się w przeróżne stroje lub chodzić nago, mógłbym się golić lub zapuszczać bogobojne pejsy, mógłbym mówić lub nie puszczać pary z ust, mógłbym kąsać lub szczerzyć zęby w nieszczerym uśmiechu, mógłbym drapać się mądrze po głowie albo głupio po tyłku, a i tak moi pierwotni rodacy zrobią ze mnie krokodyla. Bez trudu mnie rozszyfrują i rzekną jeden do drugiego: „Patrz, tam idzie ten z Niemiec!”. Bo, jak ktoś jest z Niemiec, to szwenda się, odziewa i zalatuje zapachami inaczej. 

Z kolei okoliczni niemieckojęzyczni włościanie, gdy mnie widzą, a przede wszystkim słyszą, nie mają wątpliwości: toż to Rosjanin jak z bajki. Bo akcent, gdy gębę otworzę, mam iście rosyjski, by nie rzec: radziecki. O wielkim szczęściu mogę mówić, gdy ktoś w Hanowerze podejrzewa mnie o pochodzenie z Polski. Jeśli tak się zdarzy, przez cały dzień skaczę pod niebo z radości i dopiero wieczorem, gdy zażyję solidną porcję kozłka lekarskiego, uspokajam się na tyle, by założyć polskie papcie na swoje polskie nogi. Poza tym w Niemczech brano mnie już za Bułgara, Chorwata, Turka, Amerykanina, Francuza, Holendra i Bawarczyka. Dobrze to świadczy o poczuciu humoru tubylczej i napływowej ludności. Ale to materiał na inny donos z Hanoweru do literackiej prasy krajowej. 

Przejdźmy do spraw ważnych i nie cierpiących zwłoki, czyli spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: czym się różni pisarka/pisarz polski od pisarki/pisarza niemieckiego? 

Wśród samych pisarzy panuje przekonanie, że przede wszystkim fizjologią. Pisarz polski smali rzekomo wyłącznie gorzałę, a niemiecki ponoć gurgla ino piwo. Łączy ich natomiast, ale nie godzi, sączenie lub trąbienie wina, przy czym nadal nie została wydana przez władze Unii Europejskiej dyrektywa, który z nich jest większym ćwokiem i dyletantem w dziedzinie winoznawstwa. Bo obaj nie tyle smak i procenty najwyżej sobie cenią, ile rodowód i pochodzenie wina. W pewnym sensie są zatem osobami nietolerancyjnymi, a nawet rasistami, i należałoby zmyć im głowy wiaderkiem poprawności politycznej. Sam na winach znam się jak sroka na heavy metalu, co z grubsza jest odpowiednikiem kota, co tyle napłakał, ale wiem, że enologia to skomplikowana wiedza i nie każda latorośl jest winna, że nie przypadła komuś do gustu. 

Według mnie polski pisarz różni się od niemieckiego podejściem do materii narodowo-wyzwoleńczej. Najprościej byłoby wyrazić to w następujących słowach: niemiecki pisarz mówi, myśli i pisze po niemiecku, nie przestając ani na moment być zwykłym Niemcem. Polski pisarz natomiast wykonuje wszelakie czynności pisarskie i niepisarskie po europejsku, i to w dodatku tak, jakby dopiero wczoraj dowiedział się, że należy do Europy. A teraz rozwińmy tę myśl.

Niemiecki autor, gdy wstaje rano, wyjada palcami słoik Nutelli, siada na czterech literach i pisze. Nazywa się to Sitzfleisch, czyli siedzenie murem lub, literalnie, siedzące mięso. Gdy już nabazgrze, co zaplanował na dany dzień, gdy już nasapie się i nadenerwuje, że mu nie idzie, gdy już powyrywa wszystkie włosy z podudzia – zapisuje urobek dzienny w chmurze, gasi komputer i ma fajrant. Jak górnik. Jak urzędnik państwowy. Albo jak zwykły zjadacz pizzy, co skończył swoją robotę i chce jak najszybciej zapomnieć, że był w pracy. 

Potem niemiecki pisarz nie robi nic. To znaczy coś tam robi (idzie popływać w kanale, bawi się kolejką na strychu, robi zakupy w aldiku, dłubie w nosie, skajpuje z kochanką, kochankiem lub wydawcą, spaceruje po lesie, sprawdza stan konta w banku, sortuje znaczki), ale nie zamierza nikomu zdawać z tego relacji. Bo ceni sobie swoją prywatność: niemczyzna, jak każdy inny język, nie znosi pustki, ale lubi milczenie. 

A już zapatrywania polityczne to całkowity temat tabu. Wspólne zjedzenie beczki soli i wypicie cysterny piwa nie są powodem, żeby człowiek dowiedział się, na kogo głosował duchowy spadkobierca Goethego i Hansa Franka w ostatnich wyborach. Chyba, że wybierał Die Linke. Bo Lewica w Niemczech to zgoła odmienna para kaloszy. I ma tyle wspólnego z polską lewicą, co ruskie pierogi z Rosją, ryba po grecku z Grecją i kawa po turecku z Turcją. 

Z kolei polski pisarz wstaje skoro świt i od razu czuje się obywatelem świata. Wypija latte macchiato lub zbożówkę, zjada tosta z kawiorem lub pajdę chleba ze smalcem i oddaje się rozmyślaniom. Jak coś wymyśli, to zapisze. A jak nie wymyśli, to też zapisze, tyle że wspomni, iż nic nie wymyślił, tak jednak formułując zdania, żeby wszyscy sądzili, że coś tam mądrego to on jednakowoż wymyślił. 

Następnie nasz rodzimy literat nie oddaje się zbijaniu prywatnych bąków, jak czyni to jego niemiecki pendant, lecz rozpościera szeroko skrzydła i wzlatuje w internetowe chmury: wchodzi na Twarzoksięgę i Ćwierkacza, żeby spełnić swój święty patriotyczny obowiązek. Bowiem poprzez imperatyw wewnętrzny i opinię środowiskową zobowiązany jest on do codziennego wystrzelenia z dubeltówki do kota naczelnika, królika premiera i chomika kandydatki na szefową stołówki sejmowej, oraz do bezpardonowego walenia w każdy kaczy kuper, jaki się danego dnia pod klawiaturę nawinie. A ponadto do upublicznienia swego niezmiernie osobistego, religijnego niemalże stosunku do Antka, Beaty, Władka, Krysi, Józka, Ewy, Zenka, wujka Marka i pani Renatki, tudzież do obśmiania wyczynów wąsatej lub bezwąsej głowy państwa, która wprawdzie jest prezydentem, ale przecież tylko „tego kraju”, a nie Polski. 

Bo pisarz, krytykujący znienawidzony przez siebie system demokratyczny, ukonstytuowany zgodnie z prawem w wyniku legalnie wygranych wyborów, jest światowcem i kosmitą pełną gębą, a zwolennicy dobrej zmiany czy dobrego trawienia to dla niego półgębki z Półgłówkowa Górnego. Aż strach pomyśleć, co sądzi o tych z Dolnego. Pewnie według niego jeżdżą do kościoła lub – nie daj Boże! – do meczetu albo bóżnicy na kozach, w dodatku bez kulbaki i twarzą do ogona.

Gdy już polski pisarz, czyli znany w całej Unii Europejskiej Jerzy Gondol znad Wisły, zalajkuje wystarczającą ilość antyrządowych linków i postów koleżanek i kolegów po piórze i bez piór, umieszcza swój własny post, w którym bezpardonowo miażdży haniebne poczynania władz okupacyjnych, tymczasowych zresztą. I wykazuje się przy tym niezwykle wnikliwą znajomością prawa konstytucyjnego, prawa o ustroju sądów powszechnych, jak i prawa łowieckiego i leśnego, a szczególną uwagę poświęca ustawom o Krajowej Radzie Sądownictwa i o Sądzie Najwyższym. Tę całą specjalistyczną wiedzę prawniczą pisarz przyswoił sobie na tajnych kompletach, organizowanych przez tak tajną komórkę, że jej nazwa nie pojawia się nawet na najbardziej tajnych kartach utajnionych przez poprzedni rząd książek telefonicznych. A wszystko pisarz robił po to, by pokazać innym, że nie zasypuje gruszek w popiele, tylko walczy, i to w słusznej sprawie. Bo walka z PISiorskim najeźdźcą i ciemiężcą to podstawowy obowiązek każdego postępowego pisarza nowoczesnej Europy! Pal diabli demokrację, najważniejsze, żeby zrobić zadymę i siać zamęt!

Po wyczerpującym klikaniu myszką i po złożeniu codziennego raportu przewodnikowi duchowemu z totalnej opozycji, krajowy pisarz udaje się do radia i krótko na antenie wspomina, że Polacy noszą siermiężne majtki i frotowe skarpety do sandałów, bo zawsze byli antysemitami, co objawia się choćby w tym, że na Wigilię gromadnie organizują pogrom karpia po żydowsku, nie wspominając już o tragicznym losie śledzia, którego złośliwie i podstępnie podają na swoje imieninowe stoły po semicku, czyli z koperkiem, ogórkiem i czosnkiem. 

Późnym popołudniem nasz literat zwołuje naprędce konferencję prasową, na którą zwołuje esemesem dziennikarskich znajomków z polskojęzycznych mediów zagranicznych, i informuje ich uroczyście, że Polska miała kolonie. Zastosowanie czasu przeszłego w tak poważnej sprawie budzi lekkie zaniepokojenie wśród gryzipiórczej braci, bo każdy przecież dobrze wie, że nie tylko miała, lecz nadal ma! Nigdy ich nie straciła! I dlatego do dziś dzieci mogą jeździć w lecie na kolonie. Sprawa się jednak szybko wyjaśnia, że nie o te kolonie pisarzowi chodziło, tylko o tamte. A tamte były straszne. Głód, brud, smród i ubóstwo. A poza tym wszy, pchły, dziurawe buty i słoma, źdźbło w oku sąsiada i belka we własnym. No i to panoszenie się na i po rubieżach! A nawet przed rubieżami! To ustawianie wszystkich po kątach i bicie nahajką po piętach! Te obozy dla innowierców, znacznie gorsze od tych, co zrobiono potem dla jednowierców! Te mordy i zamordyzm! Te wąsy sumiaste i łysiny! Te kontusze i ci kustosze!

Pod wieczór pisarz jest już trochę zmęczony wysiłkiem twórczym, ale obowiązek to obowiązek. Nie ma zmiłuj się! Walnie zatem jeszcze na kolanie artykuł do zachodniej gazety, w którym szerzej opisze wspomniane powyżej antysemickie rozbestwienie nadwiślanego ludu, doda skwaśniały wątek pszenno-buraczany, „polskie obozy koncentracyjne” i bohaterstwo niemieckich wypędzonych, wplecie parę słów o przecierze pomidorowym i deklarację czystości serca, czyli wzmiankę, że Polacy się nie myją, bo wszyscy mieszkają za ścianą, czyli są zaściankowi, i wtedy wreszcie stawia kropkę, szczęśliwy i zadowolony jak jętka jednodniówka po udanym seksie z samą sobą.

Następnie puszcza sobie ładną muzykę, siada w fotelu na biegunach z kieliszkiem słodkiego wina w dłoni i czeka na Nagrodę Nobla od Unii Europejskiej. 

A potem strasznie się martwi i palce do krwi zagryza, że nagrody dostają inni, bo potrafili mocniej i skuteczniej w oczach zagranicznych filantropów zrobić masaż własnemu narodowi i tak umiejętnie poprzestawiać klocki logiki, aby wszystkim się wydawało, że w Polsce obowiązuje ruch lewostronny, a Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego wcale nie upadło. 

Tak, tak, nie jest łatwo być pisarzem/pisarką we współczesnej Polsce. Ustawicznie trzeba strzępić język, a nie pióro. Nie dziwi zatem, że – jak dotąd – nie udało się nikomu z utytułowanych i nagradzanych literatów, a także z tych, co od lat muszą obchodzić się smakiem, napisać rzetelnej powieści o przemianach, jakie miały miejsce w Polsce po 1989 roku. Bo żeby to zrobić, trzeba przysiąść fałdów, przestać wałęsać się po mainstreamowej arenie próżności i popłynąć pod prąd. „Bacz, by poeci twoi nie kłamali!” – ostrzegano nas w czasach głębokiej komuny. I ostrzeżenie to nie zostało spalone w piecu historii przez psy, przeszło lustrację – i nadal obowiązuje. 

Siostry pisarki, bracia pisarze, macie jeden naród, innego mieć nie będziecie! Może nie jest najlepszy, ale nie jest też najgorszy. Kłóćcie się z nim i nie zgadzajcie, ale czasami wyciągnijcie rękę i go pogłaszczcie. I wam będzie lepiej, i narodowi. Przestańcie traktować swój naród jak worek treningowy do zaspokojenia własnego ego i napchania sobie kieszeni srebrnikami. Naród ma tylko was, innych pisarek i pisarzy nie posiada. Nieważne, w co wierzycie, kogo popieracie i kto was popiera, wszyscy należycie i zawsze należeć będziecie tylko do siebie.

Jako się rzekło, z Hanoweru widzi się sprawy trochę inaczej. I strach ma tutaj znacznie mniejsze oczy. Bo ci, których odrzucono, i ci, którzy sami się odrzucili – wracają. Taka jest kolej rzeczy.

.

Dariusz Muszer

.

O autorze:

screenshot-2016-10-21-14-14-46

 

Dariusz Muszer, ur. 1959 w Górzycy na Ziemi Lubuskiej. Prozaik, poeta, publicysta, eseista, dramaturg i tłumacz. Autor kilkunastu książek. Pisze po polsku i niemiecku. Mieszka w Hanowerze.

fot. autora – Hanna Rex

 

www.dariusz-muszer.de

.

Subskrybcja
Powiadomienie
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
tom
3 years ago

Zabawne! Byłem w Hanowerze w latach 70-ych. Bab na rowerze nie spotkałem?, ale “Polaka” z przedwojennego Poznania tak. Byl jakby przygaszony wewnętrznie. Bylismy wtedy z komunistycznego kraju. Sprzedawał bilety w kiosku i poinstruowal nas rozmawiających po polsku, jak najlepiej korzystać z komunikacji miejskiej. Niemcy natomiast zachowywali się bardzo przyjaźnie, pomocnie, co trochę nas zaskoczyło jak i samo miasto, słynne Hanower Messe. U nas było widać, że komuna zaczyna padać gospodarczo. Ot, tak na marginesie ?