Dariusz Bitner – Rok z bebokiem

Drzwi otwierają się, szarpnięte brutalnie. Staje w nich góral w grubym wełnianym świetle i puchowej kurtce. Okno za nim jest uchylone, świszczy w nim pęd, płatki śniegu wpadają do środka i wirują za jego plecami. Bardzo teatralnie. Operetkowo.

W oczach ma chaos. Jego zacięta twarz, pokryta czerwonymi plamami, jest nieruchoma. Porowata cera sprawia, że oblicze górala jest z betonu. Tylko oczy schowane pod nawisem czoła pulsują szklistym blaskiem szaleństwa. Wyziera z nich chaos, przerażenie miesza się z dumą, agresja z afirmacją poczciwości. Można w nich dojrzeć jednocześnie i radość, i gniew. Pogardę i obojętność. Cały ten kalejdoskop sprawia, że w oczodołach bulgocze, skrzy; strzelają z nich niebieskie języki ognia.

Jędrzej czuł, że pochłania go piekło. Najchętniej zamieniłby się w małego Jędrusia, jakim przecież czuł się zawsze, chociaż życie zmusił go do dorośnięcia, i schowałby się w objęciach mamy, na jej ciepłych piersiach. Ona zawsze umiała rozwiązać jego problemy. Nigdy go nie zawiodła. Lecz nie miał już sześciu lat, nie miał nawet siedmiu, a mamy nie było przy nim. Był sam, w obcym miejscu, z dala od rodzinnej Podkówki. Matuś od dawna już nie żyła.

Zagnieździło się w nim fatum kostropate, zbójnicka maszkara. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo czemu – opuścić go nie chciało. Musiał w milczeniu, z zaciśniętą szczęką, z nieruchomą twarzą godzić się na to, że w jego środku, w trzewiach, w kiszkach, przyklejony do tkanek, błon, chrząstek i kości, tkwił potwór, o którym Jędrzej nic nie wiedział i tak naprawdę niewiele chciał wiedzieć. Właściwie zadowoliliby się jedynie odpowiedzią na proste pytanie, przychodzące mu czasem do głowy: kiedy to monstrum zdechnie, kiedy zamieni sie w bezużyteczny strzęp cuchnącej materii. Pasożytniczy maszkar, kostropate fatum, gizdok zbójnicki.

Rozgląda się bacznie.

– No?

Odpowiada mu stukot kół. Nikt nie patrzy na niego.

– Stuk-tu-tuk, stuk-tu-tuk…

Jędrzej sapie ostentacyjnie.

Otaczały go hordy całego świata, kłębiły się nad nim złowieszcze chmury. Zaciska pięści. Z trudem panuje nad wrzącym gniewem. Zawsze był porywczy, ta jego porywczość przyprawiała mu tylko kłopotów.

Z Podkówki to kamraci wywieźli go do Nowego Targu, nieprzytomnego, zaraz po tym, jak zabił Janka Guzdrałę, który zbałamucił mu Hanusię z Kaczej Perci. A już myślał o żeniaczce, planował wszystko, statkować się zamiarował, nic z tego.

Pięścią zdzielił Janka, gdy tylko Hanusia przyznała się do schadzek potajemnych, zdzielił pięścią bez namysłu. Powiedziała mu, że tak ją wymłócił, zatrefił jak nikt jeszcze, więc z nimi to już raczej na furt koniec. I telo tego. Mraka zeszła na oczy Jędrzeja. Wymłócił? Jak to zrobił? Jak nikt? Nawet jak on sam? Czemu on młócił źle? Czemu?

Powalił Janka jednym uderzeniem w żuchwę, tuż przy uchu, a gdy ten próbował wstać, wymierzył mu cios między oczy, po części w nasadę nosa. Poczuł ból palców, źle zaciśniętych w kułak; zobaczył wypryskującą z nosa rzadką krew, jak z rozdeptanej truskawki. Janek runął na wznak, rozrzucając szeroko szmaciane ręce. Z jego lewego ucha sączyła się czerwona strużka.

Wymłócił, wymłócił – dudniło w głowie Jędrzeja, gdy szurając kamiennymi nogami po polepie, dotarł do porzuconej w kącie izby, przy stosie bierwion, siekiery. Pochylił się, chwycił stylisko i stracił przytomność.

Ogłuszyli go Kaźko ze Staszkiem, waląc w kark dębową stolicą. Z dobrego serca.

Nie chcieli, żeby ich kompan od palenki zabił i potem gnił za kratami. Góral jak trafi do herestu – umiera. W męczarniach.

Potem jednak się okazało, że już zabił. Rombanica była niepotrzebna, taką miał siłę, gdy go gniew złapał. Się zeźlił

W Nowym Targu po dwóch dniach odnalazł go stryk Maciej. Ratuj się, Jendruśku, w uciekaca, a wartko! Łzy płynęły z zewnętrznych kącików oczu starego, chociaż na twarzy nie dało się zauważyć wzruszenia. – Nie daj się capnąć, synek. Nie uradzę tego, siyły już brak.. Uciekaj ryftyk, het, het, jak najdalej.

Od tamtego czasu miotało nim po kraju we wszystkie strony, nigdzie miejsca nie zagrzał, pracował dorywczo na budowach, przeważnie przy małych domkach, nieraz za samo wyżywienie i legowisko w zadaszonej części. Dwa razy udało mu się zaczepić przy dużych inwestycjach, zawsze na czarno. Tam jednak szybko go zwalniano. Ale zawzięty był w sobie i hardy. Wiedział, że jest na banicji, bez słowa szedł dalej. W Świnoujściu, gdzie kafelkował łazienki w dobudowywanych do pensjonatu pokojach, i zastanawiał się, czy nie czmychnąć do Hansów, gdzie miał ino skok, by tam ostatecznie zapuścić korzenie – dotarła do niego wiadomość, że Janka nie ubił, hej.

Janek, po tygodniu śpiączki ocknął się, prychnął, wysmarkał w prześcieradło krwistą juchę i bez słowa wyszedł ze szpitala. Nie było śmiałka, który by go zatrzymał. Więc przez bez mała rok Jędrzej niepotrzebnie tułał się i gryzł, przeklinał swą porywczość, pokutował jak zbój. Taki szmat czasu na poniewierce. Z potarganym sumieniem, z bebokiem w sercu.. Ale już koniec z tym, wracał do swoich.

Niewyobrażalna ulga rozlała się ciepłem w jego piersi. Uświadomił sobie, że niczego tak nie pragnie, jak leniwego życia w starej chałpie, z łoćcem pokasłującym w kącie, z jaką płodną frajerką, nie koniecznie śwarną, byle się zagrody trzymała. Niczego mu więcej nie trza. Miejskie dziołchy, pikne i woniejące, jak topole gibkie, żadne tam pyrdy, nie podpasowały mu. Złapał jedną tu, drugą tam, trzecią ówdzie, popróbował, potarmosił, żeby tylko ukoić dławiącą go szubieniczną pętlę. Rozlewały mu się w dłoniach, jak plastikowe zabawki Żadna nie nadała się na dłużej. Żadnej nie dało się porządnie przydusić, tak, by utonąć w niej na zawsze. I nie chodziło o to, że delikatne takie i przeklaśne, ale brakowało w nich środka, jedna w drugą przypominały mu wydrążone kukły. Gdy patrzył w ich oczy, widział szklane kuleczki, pobłyskujące odbitym światłem żyrandola albo nocnej lampki. Ich usta, namalowane wyraźnie czerwoną farbą, były zamurowane. Nie dla niego takie panny.

Za każdym razem, gdy sobie ulżył z miastową, popadał w tak wielką melancholię, że musiał od razu dopaść flaszki, by ukoić czarnego diaska w sobie, który kazał mu pójść i rzucić się pod pociąg.

Czy to wszystko ma sens? – oto jaka filozoficzna zaduma nawiedzała go często przed snem. Bywało, że przychodził do niego nocą przygięty ze starości hyrny góral, wyjęty prosto z czarno-białego drzeworytu, i odpowiadał na to pytanie. Zawsze powoli, zawsze mgliście, chrząkając przy tym i wzdychając, często przerywając zdanie w połowie. W śnie Jędrek i tak wszystko rozumiał, ale po przebudzeniu już nie wiedział nic. Dużo czasu minęło nim zrozumiał, że sen jest jaskinią, z której żadnej wiedzy nie wyniesie. Wszystko musiało tam  pozostać, bo wszystko na caluśkim świecie ma swoje miejsce i musi na nim pozostać.

Tylko jemu się trafiło być nie tam, gdzie powinien.

Nie jestem stąd – pomyślał pewnego deszczowego dnia, stojąc na pustej plaży i patrząc w bezmiar morza. – Na co komu morze? Jestem tu, ale nie tu mi trzeba.

Morze napełniało go odrazą. Wiatr smagał mocnymi zrywami, chłostał po twarzy, lecz on czuł tylko pogardę do takiej buńczucznej pluchy.

To nie mój wiatr – wzruszał ramionami. Nie mój deszcz. Mój jest tam. Jak tam dopadnie kurwica, jak tam halny duje… I się okazało, że może wracać.

Skoro tak, to tak, nie ma co. Hanusia nie wzbudzała już w nim żadnej namiętności. Będzie okazja, to sobie jeszcze jej użyje. Nie, to z Panem Bogiem. Co w niego wstąpiło, że tak pobił Janka? Mało to bab dookoła? Za każdą górą znajdzie krzepką Marcysię. A jak nie, to i w Nowym Targu poszuka, wielka mi rzecz, i rozłoży się na swoim. U siebie. Tam gdzie jego miejsce. Postanowione, hej.

Wrzucił do torby kilka koszul i jak na skrzydłach ruszył w kierunku przeprawy promowej. Jeszcze tylko zajrzał do restauracji Marynarskiej, która po remoncie zmieniła nazwę na Za Sterem, by pojeść przed podróżą. I popić. Zasiedział się tam dłużej, niż zamierzał. Jak to się stało, że zaczął się szarpać z dwoma miejscowymi, jeden Bóg wie. Od słowa, do sowa, jeszcze jeden kieliszek, drugi. No, chodź, cwaniaku – zachęcali go, równie jak on wypici nieznajomi. Strzelił ostatnią pięćdziesiątkę przy barze, zapłacił i wyszedł prosto w ich objęcia. Nawet nie czekał, aż go dosięgną. Walnął jednego bykiem, drugiego zahaczył nogą, a potem prze kilkanaście sekund trwała młócka na pięści. Czuł lepkie bajoro, gdy tłukł zapamiętale w twarz jednego z napastników. Tego, który upadł. Drugi, opierając się co kilka kroków o ścianę, uciekł. I znów zobaczył leżącego bez czucia, zalanego krwią mężczyznę. Otarł wierzch dłoni o spodnie, zacisnął palcami nozdrza, tamując krwotok. Zły los go nie opuszczał. Zabił tym razem? Przeciwnik leżał bez czucia. Bez ruchu. Bez ducha. Uciekać!

Nie wrócił już po torbę, którą upuścił w drzwiach restauracji. Poczuł się osaczony i skazany, uwięziony w pętli zdarzeń, jakby złe moce postawiły na jego drodze to wyzwanie. Przecież to niemożliwe, by teraz, kiedy okazało się, że nie zabił – zabił. Jakby jednak miał zabić? Ruszył przed siebie, dobiegł go jeszcze kobiecy lament i zduszone krzyki: „Zabił go! Zabił!”. Żeby tyko dotrzeć do promu i już go nie złapią. Nie, to by była ironia losu, gdyby zabił. Teraz, gdy uskrzydliła go wiadomość, że Jankowi nic się nie stało. Tylko się bronił przecież. Nie myśleć o tym, zapomnieć. Wraca, wreszcie wraca. W toalecie na świnoujskim dworcu umył się, spłukał kilka plam na kurtce, potrzymał twarz pod strumieniem lodowatej wody. Cepry, jebane – nienawidził ich wszystkich. – Popierdolone. Wszystko to popierdolone. Czemu zaczynali, czemu zmusili go do bitki?

Stoi w otwartych drzwiach, ciska gromy spojrzeniem. Wszyscy milczą.

 

Dariusz Bitner

[z książki „Fikcja”]

 

O autorze:

Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments