Dariusz Bitner – Powrót Pandarka

Z dziurawych kieszeni [8]

 

Niejaki Marek Piegus pojawił się w zamierzchłych czasach i z miejsca stał się wielką postacią. Aż dziw bierze, że tak długo trzeba było czekać na kontynuację jego przygód. („Nowe Przygody Marka Piegusa (również niewiarygodne)”, 1997). Nie będzie przesadą, jeśli stwierdzę, że dla pewnego pokolenia młodych czytelników Piegus był osobistością na swój sposób wielką. Przy czym nie mówię tu o serialu telewizyjnym, który okazał się prawdziwą katastrofą.

Ta książka Edmunda Niziurskiego (a jestem admiratorem jego prozy od zawsze) szczęśliwie połączyła w sobie wszystkie najbardziej atrakcyjne gatunki literackie (powieść kryminalną z elementami detektywistycznymi rodem z Doyle’a, groteskę, przypowieść, satyrę, opowieść przygodową i obyczajową, a nawet obrazki rodzajowe… ten szczególny kogel-mogel dał w rezultacie dzieło zaskakujące i nad wyraz żywotne). No i Bohdan Butenko, który na zawsze stworzył klimat pechowego Marka. Innego Piegusa być nie może. Widywałem potem różne wydania tej książki z różnymi, dość dziwnymi ilustracjami. Nie ubliżając artystom plastykom, którzy wzięli sobie na kark tę robotę — nie byłem zachwycony takim zszarganiem butenkowego ideału.

No i niespodziewanie, gdy już postarzałem się i posiwiałem, wyszło wznowienie starej wersji i tom zatytułowany „Nowe przygody…” W tym przypadku nie mogłem przejść obok zdarzenia obojętnie. Od razu zabrałem się do lektury… by po czasie stwierdzić, że kontynuacja nie sięga wyżyn pierwszej części. Co — zaręczam — mimo wszystko w niczym nie przeszkadza.

Mnie nawet bardzo podnieciło kilka chwytów autora, o czym wspomnę później. Tu zaznaczę tylko, że ta nowa książka kończy się dość nagle, zawieszając akcję w pół zdarzenia. Na zdrowy rozum powinno być napisane: ciąg dalszy nastąpi. A jest tylko piórkiem Butenki: KONIEC? Może i koniec! Byłby nowatorski i oryginalny. Pokazałby młodym czytelnikom, że życie niejedną dla nich szykuje niespodziankę.

Tak byłem tym zaaferowany, że zdobyłem numer telefonu do autora i zapytałem: koniec? „Nie –  odpowiedział pan Niziurski. Będzie jeszcze trzeci tom przygód Marka Piegusa”. No i macie. Nie ma.

Edmund Niziurski posłużył się w „Nowych przygodach Marka Piegusa” zabiegiem tyleż perfidnym, co szalonym. Otóż nie bacząc na to, że od pierwszej części mija już ćwierć wieku, jeśli nie więcej, Marek dalej jest takim samym chłopcem, o tej samej co niegdyś niespokojnej, pechowej naturze. Wszystko wokół niego na dobrą sprawę się zmieniło, jest takie, jakie znamy z rzeczywistości — minęło w końcu tyle lat… i tylko Piegus zastygł w bursztynie. Jego ojciec rzuca się w wir biznesu, matka leczy u bioenergoterapeuty, poczciwi bandziorzy z pierwszej części zbudowali imperium przestępczości zorganizowanej, „wszystko się pomieszało” — jak dowodzi Chryzostom Cherlawy — „biznesmeni stają się oszustami, a dawni oszuści — biznesmenami”, tymczasem Piegus jak był pechowym uczniem, tak jest. Na dodatek ciocia Dora dalej faszeruje go pastylkami. Przyznam, że bardzo mnie taka mistyfikacja zbudowała. Zawsze mi się wydawało, że jeśli ktoś wymyśla ciąg dalszy przygód czyichkolwiek, to dobrze, aby główny bohater, dla którego to wszystko powstaje i którego pokochało się z wszystkimi wadami i zaletami, był wciąż taki sam. Tymczasem ulegając presji wymogów psychologicznych — bohaterowie nieodwołalnie ewoluują. Mell Gibson z pierwszej „Zabójczej broni” to trochę wariat, trochę romantyk, a ten z ostatniej części — już tylko nadpobudliwy stróż prawa. Wydaje się to dość oczywiste. W końcu nawet ja, kiedy po dziewięciu latach wróciłem do własnego bohatera, niejakiego Jana Pandarka, zrobiłem wszystko, by oderwać się od wizerunku z powieści „Cyt”, ba, gdzie tam, w ogóle cała kontynuacja powstała dlatego, że uświadomiłem sobie, jakim zmianom mój bohater musi podlegać. I zapragnąłem poznać jego dalsze losy.

Nie wiadomo, w którym momencie Jan Pandark wychynął z przeszłości, by opowiedzieć mi swoje dzieje po tym, jak rozstaliśmy się, zajęci własnymi sprawami. Pierwszorzędne znaczenie miała tu bez wątpienia hollywoodzka idea wszelkich kontynuacji, co samo w sobie jest fenomenem, chociaż prawie nigdy — sukcesem. Myślenie „filmowe” jest jednak stricte narracyjne, lub raczej: anegdotyczne, film jest niekończącą się opowieścią. Kiedy spróbowałem więc porównać swoje pisarskie dokonania z pewnym ogólnym schematem scenariuszowym, od razu otworzyły się drzwi, wszedł Pandark i opowiedział mi film pt. „Cyt II”. Jednak najciekawsza nawet historia jest niewystarczającym pretekstem dla literatury. (Podczas gdy film potrafi się tym zadowolić. To zupełnie co innego!) Tak byłem skołowany filmowo, że myśląc nawet o tej kontynuacji — raczej w nią nie wierzyłem. Ta kontynuacja cały czas zwracała się przeciwko mnie. Już jednak nie znajdywałem spokoju. Zaczęła drążyć we mnie tunele… Wkradła się w sny, przeniknęła do codzienności, wymusiła na mnie, bym ją napisał. Tak to już jest.

W terminarzu zapisałem: „Cyt II, ale to już historia czysto kontynuacyjna. Decydują się na dziecko (ale jaka formuła narracyjna?). Było to dawno, a później wszystko stało się inaczej. – Odnajduje radość życia TU, pogodzenie z przyrodą, spokój, Zen? ZEN z Zenią, cha cha”. Kilka stron dalej pojawia się CYT III: „Zenia umiera. Sam. W nierzeczywistości. Ale to nie tamta strona, Baśń. Uwikłanie, szpital psychiatryczny. Poszedł dobrowolnie, jako przedmiot zaczął tracić wolność… już nie wychodzi, leczą go dla jego dobra. Znika w sobie”. Wiedziałem, że CYT 2-3 będę musiał napisać.

Przedtem, jak to mam w zwyczaju, dla rozpędu i wprawy, rzucam się na jakieś mniejsze rzeczy. Opowiadania. Napisz nas, napisz nas, zanim zabierzesz się do naprawdę poważnej pracy, my takie nieważne, ale na nas rozpędzisz sobie pióro, już przecież ponad pół roku nic nie ruszałeś i skrzypi ci, i się zacina – kwiczą we mnie opowiadania. Mijają dni, zmagam się z krótkimi tekstami, a Pandark krąży wokół mnie, coraz dziwniejszych o nim rzeczy się dowiaduję. Nawet tego, że zrobił projekt banknotu o nominale 1.000.000 zł, z podobizną wąsatego działacza i napisem: jeszcze nie jest środkiem płatniczym (opublikował Paris Match). Na myśl mi wtedy nie przyszło, że będzie wkrótce banknot milionzłotowy. Miał małą wystawę w Lyonie, Olek go lansował. Wypłynął jako polski grafik, gdy tu wrzało, Zenia rodziła, a on pił… Od Pandarka też dowiaduję się o dalszych losach moich bohaterów. Agnieszka z pierwszej książeczki właśnie zakochała się w podobnym do Stev’ea McQuinna korepetytorze, a Bartek zrobił dziecko jakiejś Marioli i planuje prysnąć do RFN lub gdzie indziej, żeby zarabiać. Józef Ptak wydał wreszcie książkę i publikuje w warszawskich pismach. A Idzi i Teresa…

Pracę nad PST skończyłem w grudniu, w nocy z 23 na 24 1989. Więc Wigilia to już było święto świąt. A ja byłem pawiem. Przypomniałem sobie, jak to pewnej nocy, akurat po przepisaniu stosownego fragmentu (że trzy-po-trzy, a cycki dwa), zajrzałem przed snem do Bettelheima, a tam taka siurpryza: “W sferze nieświadomej liczba «trzy» reprezentuje płeć, ponieważ zarówno dla jednej płci, jak dla drugiej charakterystyczne są trzy wyraźne znamiona: w przypadku męskiej płci – penis i dwa jądra, w przypadku żeńskiej – wagina i dwie piersi”. Oto cała tajemnica Pandarka.

 

Dariusz Bitner

(Szczecin, u schyłku ubiegłego wieku)

..

O autorze:

Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments