Grzegorz Kozyra – Bill Evans Trio (1961)

Niezapomniane koncerty [2]

W niezwykłej książce Grzegorza Kozyry “Mój jazz”, muzyka, uznana kiedyś w totalitarnych krajach rządzonych przez komunistów za świadectwo degeneracji zachodniej kultury, jest tylko tłem do rozważań autora, powracającego, na falach emocji i z dystansem wyrafinowanego intelektualisty równocześnie, do heroicznych czasów studenckiej młodości, dramatów zmagania się z egzystencjalnymi wyzwaniami i cierpieniami miłości, której idealizm rozbijał się o banał i powierzchowność. Genialni muzycy jazzowi wprowadzali w świat pełen zagrożeń zaczarowane dźwięki swoich wirtuozowskich instrumentów, piękno i harmonię, umiejętność nazywania emocji i oswajania losu. Dmąc w ustniki i uderzając w swoje instrumenty dodawali sił do przetrwania i poszukiwania prawdziwej drogi. Bohater opowieści Kozyry podróżuje z nimi do najskrytszych zakątków wyobraźni, uczestniczy także w koncertach, które na zawsze przeszły do historii jazzu i kultury.

AR

 

Bill Evans Trio, Sunday at the Village Vanguard (1961)

 

Utwory: Gloria’s Step, My Man`s Gone Now, Solar, Alice in Wonderland, All of You, Jade Visions.

Zespół: Bill Evans – fortepian, Scott La Faro – kontrabas, Paul Motian – perkusja.

 

Niedziela, 25 czerwca. Na początku miesiąca na szczycie wiedeńskim Chruszczow domaga się wycofania wojsk zachodnich z Berlina. Rozpoczyna się kolejny niespodziewany przez komentatorów kryzys amerykańsko-radziecki. Tymczasem w USA mamy do czynienia z największymi upałami od kilkunastu lat. W miejscowości Yakima w stanie Waszyngton odnotowano temperaturę powietrza równą 42,2 st. C, która też jest nowym rekordem w Stanach Zjednoczonych. Te wszystkie wiadomości jakby mnie zupełnie nie interesują, choć żyje nimi cały świat. Nie czytuję gazet. Jestem człowiekiem apolitycznym. Moja koleżanka powiedziała o mnie, że „prędzej chmura spadnie z nieba niż ktokolwiek twoje serce odgadnie”. Coś w tym jest. Ale to zupełnie nieistotne. Idę na koncert i muszę się do tego przygotować mentalnie. A może bardziej duchowo?

 

Mam okazję przedrzeć się przez West Village do centrum Greenwich Village i stanąć u progów kultowego klubu, który jest Mekką nowojorskiego jazzu – do Village Vanguard. Istnieje już 26 lat, ma renomę, w ubiegłym roku grali tutaj: Miles Davis ze swoim kwintetem, Gerry Mulligan z zespołem, Ahmad Jamal, Modern Jazz Quartet, Ornette Coleman Quartet – same gwiazdy. Teraz przez dwa tygodnie można posłuchać genialnego tria Billa Evansa ze Scottem La Faro na basie i Paulem Motianem na bębnach. Jeszcze w ubiegłym roku gdzieś wokół klubu kręcili się beatnicy na czele z Jackiem Kerouaciem i Allenem Ginsbergiem. Lubili tu wstępować na piwo i wsłuchiwać się w jazzowe melodie. Wiem, że gdzieś niedaleko w klubie Gerde`s Folk City występuje Bob Dylan, nowa gwiazda amerykańskiego bluesa i folku. Ale raczej nie pójdę na jego występy. Nie znoszę folku.

 

W Greenwich Village można spotkać co i rusz znanych artystów, malarzy, aktorów, poetów, ale ja za nimi nie tęsknię. Jako outsider – poeta poruszam się po ulicach Village z jakąś niesłabnącą niechęcią do wszystkiego co ma posmak gwiazdorzenia. No chyba, żebym zauważył gdzieś na rogu Marlona Brando. Mieszkał podobno niedaleko w jakiejś starej kamienicy. Widziano go w klubie Village Vanguard z młodymi podlotkami udającymi jego dziewczyny. Lubił wtedy wypić kilka drinków, posłuchać Rollinsa albo Davisa i zakołysać się przy barze.

 

Klub jest mały, może dla 100 osób, ale przestronny i ma znakomitą akustykę. Mógłbym napisać, że drażnią mnie stoliki z białymi okrągłymi pulpitami i niewygodne krzesełka oraz wciąż rozlegające się gdzieś w pobliżu śmiechy oraz pobrzękujące szklanki, tylko że to dla artystów i słuchaczy nie ma żadnego znaczenia. Tutaj liczy się atmosfera, gorące rytmy bebopu i awangardowe piski altu Colemana albo Erica Dolphy`ego. Zasiadam przy barze, zamawiam piwo i oczekuję z wytęsknieniem na pierwsze dźwięki fortepianu Billa Evansa. Zespół wystąpi dzisiaj dwukrotnie: późnym popołudniem i ponownie wieczorem. Sala nie jest jeszcze wypełniona. Przy stolikach są wolne miejsca. Ktoś obok mnie zaciera ręce, jakby chciał powiedzieć: „No, czeka nas niezła zabawa”.

 

Rozglądam się, wypatrując znanych ludzi. I znów, myślę sobie, to taki grymas człowieczego poddaństwa, ciekawstwa i szukania rozrywki. Dobrze, że nie mam przy sobie aparatu fotograficznego, bo mógłbym popełnić wielką gafę i dostać od kogoś w twarz. Nie ma za dużo kobiet, a jeżeli są, to raczej dla towarzystwa, może po to, by mile spędzić popołudnie ze swoim mężem, przyjacielem, kochankiem, chłopakiem. Jakaś brunetka nerwowo spogląda na zegarek. Nie zostało już dużo czasu. Można odliczać minuty. Chcę odejść od baru, ale zaczepia mnie młody człowiek i usiłuje coś powiedzieć. Nie jest na pewno Amerykaninem, przypomina raczej Włocha, ma czarne długie włosy. Przedstawia się; „Gregory Corso”… i zaczyna recytować: „Ulisses jest martwy/już teraz nie żyje/Jak mądry był ten/co oślepił istotę nieśmiertelną?/Śmierć nie uleczy biednego Polifema/ani potęga boga/nie wróci oka bogu”.

 

Patrzę na niego jak na wariata. Widzę jednak, że ma rozszerzone źrenice, jest na pewno naszprycowany narkotykami. „Jak chcesz, coś ci jeszcze…” Ale nie dokończył… właśnie wychodzi elegancko ubrany w garniturze i krawacie Bill Evans, za nim kroczą tak samo eleganccy Scott i Paul. Nie chce mi się wierzyć, że grali tutaj przez dwa tygodnie dla pełnej sali. A dlaczego nie? Nie są sławni. Dopiero grają ze sobą od dwóch lat. Może tak, może nie… Najistotniejsze, że interpretują stare, dobre standardy.

 

Na początek zabrzmi Gloria`s Step. To utwór Scotta La Faro w tonacji F-dur…Kto zacznie? Oczywiście Evans, jak tylko on potrafi, pochylony, rozmarzony jakby ściśnięty w sobie, ledwo oddychający, wstydliwy. Wzrusza do łez pierwszymi pięknymi nutami, choć krok Glorii jest stateczny, mało romantyczny. W tej balladzie La Faro buduje nowoczesną harmoniczną progresywną strukturę, jego solo jest olśniewające, cudowne, trochę na kształt mgły unoszącej się nad polami. Ludzie jednak nie klaszczą, a chciałoby się jeszcze wymóc od artysty jakieś dodatkowe dźwięki. Nie wspomniałem o Paulu Motianie, a przecież gra dynamicznie swingując i malując miotełkami dziwne rysunki na talerzach. Utwór kończy się w tonacji F-moll.

My Man`s Gone Now George`a Gershwina z opery Porgy and Bess to smutna opowieść o samotności. Evans rozpoczyna pięknym lirycznym wstępem, by po chwili zamienić się w kobietę spragnioną mężczyzny. Ależ bije z tej melodii smutek, pochylony nisko nad fortepianem pianista spazmatycznie szlocha, jakby płakał wzruszony, zagubiony, porzucony. Solo Scotta La Faro ekscytujące pogłębia naszą melancholię. Wstaję z miejsca przy bufecie, by przyjrzeć się palcom kontrabasisty… zagarnia struny, odpycha i przygarnia do siebie. Nie mogę oderwać od niego wzroku. Słychać akordy fortepianu Billa, rozmawia ze Scottem, a ja niczego nie chcę uronić. Wobec takich dźwięków jesteśmy bezradni, płaczemy razem z porzuconą kobietą.

 

Solar Milesa Davisa w takim trio to przykład wzorowej improwizacji. Magnetycznej wręcz, odkrywającej przed nami proces wzajemnego zrozumienia muzyków. Nikt z tej trójki nie gra osobno, wszyscy tworzą zespół. Każdy dźwięk rozkładany jest na czynniki pierwsze, nuty w kombinatoryce gam są tak ułożone jakby istniały zawsze i były tylko odtwarzane za pomocą palców i rąk. Scott już wybrzmiał, a wciąż nie słyszymy oklasków, przecież gra tak cudownie. Motian mu towarzyszy, przekłada pałeczki, ekwilibrystycznie uderza w talerze i bębny. Jeszcze raz wchodzi Bill, już na domknięcie ostatniej frazy. Kołysze nas do snu. Nagle jednak budzimy się, klaszczemy, wiwatujemy.

 

Alice in Wonderland Sammy Fain, temat z filmu Walta Disneya może wydawać się banalny, ale dla Evansa nie ma trywialnych, przeciętnych tematów. Słuchacze jakby wyczuli balladową atmosferę, piwo leje się do szklanek, barman nalewa whisky, ktoś mu tłumaczy, że miała być irlandzka… toczą się rozmowy, i znów słychać pobrzękiwanie kieliszków. Chciałbym wsłuchać się w improwizację Evansa, ale ona jest jakby daleko, dopiero urokliwe dźwięki kontrabasu La Faro znów mnie budzą. Ciekawe, że ludzie tego nie czują, są wsłuchani w swoje ciała, nie w ulotne nuty… Scott powtarza kolejne akordy, czysto przemyka pomiędzy dźwiękami, wsłuchuje się w fortepianowe mistrzowskie granie partnera obok. Nie ma na świecie tak grającego tria jazzowego.

 Za chwilę zarejestrujemy uchem początek ballady All of You Cole`a Portera, jedną z ulubionych kompozycji Billa Evansa, często przez niego wykonywaną przy różnych okazjach. Ta wersja jest jakby uładzona, pianista improwizuje krótko z precyzją i skrupulatnością, a La Faro znów w pasjonujący sposób rozgrywa swoją partię – dzieło instrumentalisty doskonałego. Impresjonistyczne wątki oddziałują na słuchacza, a przecież nie tylko one – także liryzm, tkliwość, ulotność uczuć. Oklaski są sporadyczne, wyjątkowe, jakby widownia nie zrozumiała, o czym opowiadają muzycy.

Na koniec wysłuchujemy jeszcze utworu Scotta La Faro Jade Visions, pasjonującej opowieści o snach, a może bardziej o wizjach zagubionej we wszechświecie kobiety. Kontrabasista wyczulony na rytmy Orientu tym razem zabiera nas w podróż gdzieś tam na Wschód i nawet w melodyce jest jakaś tęsknota za klimatami rodem z Księgi Tysiąca i Jednej Nocy. Evans potrafi oddać aurę wschodnich krajobrazów, i jak iluzjonista manipuluje nami, szczególnie naszymi uczuciami i marzeniami. To przenikliwe spojrzenie na rzeczywistość, suma tego wszystkiego, o czym chcielibyśmy wiedzieć o dalekich krajach.

 

Ostatni utwór, ostatnie dźwięki, a my nie wiemy, co powiedzieć. Mamy ochotę podbiec do artystów, uściskać ich, pogratulować. Oni z uśmiechami na twarzach przysiadają się do stolika, o czymś dyskutują, chyba nie o udanych frazach, albo błędach? Moglibyśmy chyba podejść, ale o co zapytać? O samopoczucie? O formę? Nie… nie. Już nie przesadzajmy. Jestem i tak szczęśliwy, że tu się znalazłem. Posłuchałem bowiem najwspanialszego tria w dziejach jazzu. I takiego, o którym było głośno, ale nie za życia artystów. Zresztą, nigdy już potem nie zagrali razem. Scott La Faro ginie w wypadku samochodowym dziesięć dni później, pognębiając lidera, który nie mógł się z tą stratą pogodzić do końca życia. Rest in peace.

 

..

Grzegorz Kozyra

..

Książka

“Mój Jazz”

już się ukazała

 .

O autorze:Screenshot 2015-04-29 00.31.42

Grzegorz Kozyra: eseista, poeta, dziennikarz. Autor czterech tomów eseistycznych: W CZASIE NIEDOKOŃCZONYM (2005), DUCH SŁOWIAŃSKI (2009), CIEŃ I MAGNOLIE (2013), PODRÓŻE Z ORFEUSZEM (2016).

.

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments