Dariusz Bitner – Pan Qq

A to inna z moich profetycznych opowiastek z lat 70., która zupełnie się nie sprawdziła w przyszłości – tej, którą mamy dziś. Przytłacza nas przecież nadmiar liter, zdań i akapitów, narracji i kreacji, tomów i atomów… Chociaż z drugiej strony mało kto już czyta, a i pisać też już nie ma potrzeby, bowiem wszystko samo się pisze. Może powinienem wtedy, pół wieku temu, wysilić swój lampowy, analogiczny umysł i zatytułować humoreskę „Pan Ai”?

 

Pan Qq

 

Powiedzmy, że pan Qq (to jest imię — a dlatego takie dziwne, że opowieść niniejsza dzieje się w pewnej bliżej mi nieznanej, odległej przyszłości — nazwisk już tam się nie używa) — więc powiedzmy, że pan Qq postanowił kupić książkę. I kupił. Akurat udało mu się dostać pozycję pewnego klasyka starożytnego romantyzmu — „Pan Tadeusz”.

„Śmieszne imię” — pomyślał pan Qq, otworzył książkę i poczerwieniał z wściekłości. „Co za flejtuchy… — tak w myśli nazwał tych wszystkich, których praca zaowocowała trzymanym w jego ręku woluminem — co za haniebny upadek rzemiosła drukarskiego”.

A że był człowiekiem czynu — wsadził tom pod pachę i pobiegł do księgarni.

– Skandal — powiedział w drzwiach i cisnął książkę na ladę.

Sprzedawca uniósł leniwie powiekę.

Pan Qq zaczął wykładać swoje racje:

– Proszę: nie dość, że okładka trzyma się grzbietu i klej za żadne skarby nie chce puścić, to jeszcze na samym początku zadrukowana strona. Jakieś obrzydliwe literki, czarne, fuj, aż tłuste od farby. „Litwo! Ojczyzno moja!” — napisano. Żeby w porządnej książce takie rzeczy się trafiały!

Sprzedawca przekartkował pobieżnie czyste stronice.

– O… — mruknął. Na ladę wypadła mała kartka. — Patrz pan.

Pan Qq przeczytał: Errata. Błąd dostrzeżony w druku: Na pierwszej stronie umieszczono przypadkowo hasło: „Litwo! Ojczyzno moja!”. Powinno nic nie być. Za niedopatrzenie gorąco przepraszamy Czytelników.

— Bzdura — pokręcił głową pan Qq. Nie chcę książki wybrakowanej. Proszę o zwrot gotówki.

Usługi już wtedy stały na niezłym poziomie, toteż sprzedawca splunął za lewe ramię, prawą rękę włożył pod ladę i nie spuszczając wzroku z uciążliwego klienta, zawołał:

– Szefie, tu taki jeden się domaga! Przylać?

W głębi księgarni posypały się tomiska, spod których wyjrzała głowa kierownika księgarni.

Powiedzmy, że traf chciał — był to kolega z ławy szkolnej pana Qq. I co ważniejsze — poznał go od razu.

– O, Qq! — zawołał. — Kopę lat.

– Ąę… – i pan Qq też poznał dawnego przyjaciela.

Obaj panowie czym prędze] udali się do kącika i tam, przy musztardówce koniaku, zaczęli przerywaną okrzykami zadowolenia rozmowę.

— Ach — powiedział wreszcie Ąę — doprawdy przykro mi, drogi przyjacielu, że trafiłeś na wybrakowany egzemplarz „Pana Tadeusza”. To naprawdę rzadki przypadek. Na tym odcinku opanowaliśmy już żywioł drukarski. Ej, jak sobie wspomnę tę „golgotę”… W księgarstwie jestem stosunkowo niedługo, ale sprawę książek ciągnę z innymi od samego początku. To była pionierska praca. Zaczynaliśmy od śmiesznych rzeczy. A to jeden arkusz zupełnie innego, gazetowego na przykład papieru, a to przetasowanie stron, że niewiele kto mógł się połapać w kolejności, albo strony zasmarkane farbą drukarską, albo zupełnie blade, nieczytelne… takie były początki, trudno w to dzisiaj uwierzyć. To nie zadrukowana jedna strona arkusza, to dwie. To znów okładka się odlepiająca, kartki wylatujące… Od zera, bracie, od zera zaczynaliśmy. Ileż to czasu minęło, zanim ukazał się pierwszy, całkowicie nie zadrukowany tom. A jaka się burza rozpętała — głosy za, głosy przeciw. Wciąż jeszcze trzeba było kształtować odbiorcę, wyrabiać mu odpowiedni gust. Jeszcze okładki musiały być kolorowe, jeszcze tu czy tam się wypsnęła obwoluta. Ale powolutku, powolutku… Nic się samo, niestety, nie zrobi. A teraz jest się już czym pochwalić. — Tu kierownik Ąę pochylił. się do ucha pana Qq i szepnął: — Mam coś dla ciebie ekstra, nie przejmuj się tym wybrakowanym egzemplarzem. — Po czym rozdarł stojącą obok paczkę i wyjął z niej plik szarych wymiętych kartek, wylatujących spomiędzy obstrzępionej okładki z tektury. Na okładce nie było autora ani tytułu.

— Masz — powiedział Ąę — to dla ciebie w prezencie: „Pan Tadeusz”, wydanie bibliofilskie. Nie wyłożyłem na ladę, bo rozdrapaliby w trymiga.

Pan Qą przełknął ślinę.

— Rarytas, co? — zaśmiał się Ąę.

— Jak ci się odwdzięczę? — szepnął pan Qq, ze wzruszeniem kartkując zalatujący zbutwiałą celulozą egzemplarz.

— Odwiedzaj nas częściej. Jestem twoim przyjacielem. A jeszcze większym przyjacielem jest książka.

Pan Qq wrócił do domu i położył unikatowe wydanie na samym wierzchu bibliotecznej kupy książek. Chwilę cieszył oko wspaniałym okazem, potem złapał ogryzek ołówka i — żeby nie zapomnieć tytułu otrzymanego w prezencie dzieła — napisał na pierwszej stronie:

PAN… – podłubał w nosie i zamyślił się:

„Pan… Pan… jak to było… jakieś takie śmieszne imię”.

 

Dariusz Bitner

 

O autorze:

Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments