Gabriel Kamiński – Kiedy śpiewał Cohen

Słuchając „Ładne oczy masz”
Czerwonych Gitar 
chciałem oddać swoje niewidomemu.

Wracałem z harcerskiej zbiórki, za ścianą,
ktoś puszczał bez przerwy „Ładne oczy masz”
Czerwonych Gitar, nie wiedziałem już, czy jestem
„Niewidzialną ręką”, Robin Hoodem a może
rycerzem Ivanhoe. Kochałem bezgranicznie ludzi
i moje życie. Oddałbym własne oczy gdyby zdołały
przywrócić wzrok niewidomemu. Słyszałem
o królu Learze, ślepy, a wszystko widział i słyszał.
Na przemian zamykałem je i otwierałem, świat gasł
i powracał w zamgleniu, w końcu nie wiedziałem
czy to ten sam, czy ukryty jest w nim, jeszcze inny
nieznany mi świat, wtedy uznałem, że niewidomi
mają ciekawsze życie wewnętrzne, nie lubiłem
tylko białej laski, była bez twarzy, stukała
obco o bruk, jak refren piosenki, który namawiał
do topienia się zimnym stawie, nie cierpiałem wody,
latem i zimą kapała z sufitu, przeskakiwałem
brudne plamy, wtedy postanowiłem, że nie oddam oczu
nikomu nawet za całe królestwo.

.

2 plus 1 namawia „Chodź, pomaluj mój świat”

Kiedy wszyscy, nawet we śnie nucili przebój 2 plus 1
„Chodź, pomaluj mój świat” w moim pokoju
farba łuszczyła się na ścianach, za oknem
kruszył się płot okalający szkołę, z daleka
wyglądało to tak jakby cała nasza dzielnica lniała
a
ja nie miałem pojęcia na jaki kolor ją pomalować,
wszystko dookoła i tak wydawało się szare
lub czarno-białe, podpisałem się obiema rękami
pod refrenem, iż trzeba koniecznie pomalować
cały świat łącznie z tęczą wyblakłą po ostatnim deszczu,
już wtedy czułem, że przecież nie można
nieustannie żyć w szarej strefie.

.

Naprawdę chciałem…



Naprawdę chciałem przynieść ci świadectwo mamo
śniły mi się same piątki, dla ciebie spaliłem pamięć,
kułem po nocach słuchając „Cień wielkiej góry”
Budki Suflera, ukryłem w jej wnętrzu moje
wszystkie strachy, przepaloną żarówkę, grzyb
bomby atomowej z Hiroszimy, ostatnie Marlboro
bez kartek, wypchane truchło sroki kołującej
nad naszym poddaszem, powiedz mi dlaczego
muszę się wspinać po poręczy na sam szczyt dachu
albo jeszcze wyżej, nagrzane dachówki parzą,
nie mam cierpliwości by polewać je wodą,
chyba poczekam na koniec lata aż skończy
się płyta.

.

SBB i moje własne memento

Dziewiąta płyta SBB „Memento z banalnym tryptykiem”
kosztowała mnie zerwaną noc, kartki na wódkę,
absencję na wykładach w policealnym studium, zagubiony
w głowie pomysł na kolejny wiersz, muzyka Skrzeka
na cały regulator szczelnie wypełniała pokój, sąsiadka
uderzała laską o sufit, głośniki rzęziły przy wysokich tonach,
szarość za oknem przykrywała braki w zaopatrzeniu,
czułem, że dryfujemy, na statku zabrakło kapitana,
wszyscy chcieli wytyczać kurs, opozycja żądała władzy,
władza zmęczona od czterdziestego piątego starała się
wyjść z twarzą z nierealnego socjalizmu, zakochany
po uszy marzyłem tylko o chwili sam na sam, czuwał
nade mną WRON, moja matka, jej dziadek i generał
Jaruzelski mówiący lepkimi ustami o pojednaniu.

.

Kiedy tonęła Natalie Wood

Kiedy Natalie Wood tonęła u brzegów Catalina Island
s
słuchałem „Brygady Kryzys”, czułem się jak Fidel Castro
przed atakiem na koszary Moncada, zapuszczałem brodę,
pisałem wiersze o wolności, byłem w opozycji
do reżimowej telewizji i kartek na mięso, złorzeczyłem
mojej ojczyźnie, iż skazywała nałogowych palaczy
na zbieranie niedopałków, a porządnych ludzi
na picie wódki po trzynastej, od czasu stanu wojennego
nic mi się nie śniło, wszystko było widoczne na jawie,
nawet zagubiony autobus z ZOMO, krążył bezradnie
niczym ćma po naszej dzielnicy, byli przerażeni
tak jak my, błądząc zatrzymali się przy barykadzie
z dzikich gruszek, też lubiliśmy ich cierpki sok,
płyta „Brygady” zacięła się na utworze „Obudź się,
obudź się”, Brylewski śpiewał na okrągło, matka
podłączona do butli tlenowej, zdejmowała maskę
i powtarzała szeptem: „przestałbyś kręcić się tak w kółko”
zrób coś ze swoim życiem, idź na studia, bez dyplomu
będziesz kopał rowy jak ten spod „szóstki”.

.

Mój but eksplodował jak płyta zespołu The Exploited

Miałem dość przejściowych trudności, mój but
eksplodował jak płyta punkowej kapeli Exploited
stałem na bosaka w długim korowodzie, 
nawet pomnikowy Fredro z piórem w ręku
pilnował kolejkowej listy, nosiłem długie włosy
chociaż w duszy czułem się punkiem i wojskowe buty
z demobilu, uważałem się za dezertera, słuchałem
ostrej metalowej muzyki, z nudów uderzałem nimi
o chodnik jak Chruszczow w ONZ-ecie, nie lubiłem papryki,
byłem blady i niedotleniony jakbym dopiero co wrócił
z piwnicy, często lubiłem wycieczki do podziemi,
szczególnie gdy miałem wyobraźnię, zakopani Niemcy
odstukiwali w sufit, a mama otwierała drzwi na oścież
myśląc, że to dziadek Witek wraca z drugiej zmiany.
Czułem, że punkowi przodownicy pracy nigdy nie zginą.

.

Być jak „Boskie Buenos”

Kora w kółko śpiewała „Boskie Buenos”, tynk z sufitu
spadał na śniadanie, mogłem go jeść podobnie
jak opłatki w czasie mszy, po raz kolejny
odmówiono mi paszportu, zaproszenie do Anglii
kończyło się w piątek, zaciskałem z wściekłości oczy
i wyobrażałem siebie jako Horacia z „Gry w klasy”,
gdy próbuję przedrzeć się do Londynu
podwieszony do sznurów na bieliznę, byłem pewny,
iż na strychu, między kominami jest szczelina
przez którą przecisnę się do West Endu, słyszałem,
że tam jest prawdziwa wolność wciśnięta
między rybki akwariowe a bootlegi z koncertów
„The Rolling Stones”. Kora chrypła zmęczona
powtarzanym refrenem. „Boskie Buenos” jak nasze
robotnicze osiedle wciśnięte niczym argentyńskie
fawele między cmentarz, a dzikie wysypisko śmieci
było mi bliższe niż londyńskie City, od tego czasu
zachorowałem na Amerykę Łacińską, chciałem być
osiedlowym Che Guevarą.

.

Kiedy śpiewał Cohen

Kiedy śpiewał Cohen matka obierała cebulę,
ptaki za oknem zaciekle walczyły o puste gniazdo,
wiatr z południa przynosił zapach mandarynek,
plakaty na murach obwieszczały odwieczną rolę partii
w życiu narodu, w ogrodach opadały pierwsze kwiaty;
magnolie przekwitły pierwsze, dzikie pszczoły
tłukły się między szybami, świat wydawał się
przeźroczysty jak kieliszki za szybą w kredensie,
jedynie zagubiona para z obrazu Chagalla
przelatywała z jednego kąta pokoju w drugi,
znacząc drogę kolorowym confetti. Udawałem
clowna, z przyklejonym nosem i różowymi
policzkami, twoje cebulowe łzy matko
miały smak rozpuszczalnej gumy do żucia.
Kolejne lato rozbierało nas z zimowej bieli,
płakałaś prawdziwymi łzami, w porównaniu
do mego fałszywego uśmiechu, który oznaczał
jedynie rezygnację z drugiego śniadania.

 

Gabriel Leonard Kamiński

Wrocław, 2018

.

Ilustracja: Marc Chagall, Latający kochankowie

.

O autorze:

Gabriel Leonard Kamiński, (1957), absolwent IV LO i Instytutu Bibliotekoznawstwa Uniw. Wrocławskiego. W 1987 roku rozpoczął pracę w Domu Książki Wrocław. Kierownik księgarni Wyd. Dolnośląskiego  im. Worcella (1989/1990). W latach 1991-2000 prowadził kolejne księgarnie, hurtownie i wydawnictwo Arhat”. Od 2001 roku dziennikarz i recenzent w Portalu Księgarskim. Od 1990 roku członek SPP. Laureat ok. 40 ogólnopolskich konkursów poetyckich. Autror dziesięciu książek: „Opis rzeczy szczególnie martwych”, „Nie ma między nami różnicy”,„Ulica Przodowników Pracy”,”Deja vu”,”Wratislavia cum figuris”, „Roth. Nowy Testament”, „Pejzaże”,”Wratislavia cum figuris I”,(zapis na  DVD), wznowienie “Roth. Nowy Testament”. W druku zbiór opowiadań “Pan Swen albo Wrocławska Abrakadabra”. Hobby: muzyka poważna, jazz, podróże.

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments