Jan Tomkowski – Pasja

Zamiast wstępu

Był rok 1982, a może 1983. Mieszkałem w nowym bloku, w maleńkiej kawalerce, a dokoła mnie toczyła się historia, ta wielka i ta mała. Tę pierwszą tworzyli ludzie reżimu i konspiratorzy, milicjanci z pałkami i demonstranci z kamieniami, propagandowi publicyści i podziemni wydawcy. Ta druga była dziełem moich sąsiadów, którzy chcieli po prostu dobrze zjeść, a zwłaszcza wypić, no i ładnie mieszkać. Gdy dokonywano aresztowań, gdy bito, a nawet zabijano, w moim bloku pracowały bez przerwy wiertarki. Rozlegała się głośna muzyka, do której tańczono, niekiedy nocą.

Nienawidziłem moich sąsiadów, bo hałasowali, gdy chciałem spać.

Nienawidziłem ich również za to, że hałasowali, gdy chciałem pracować.

Oni nienawidzili mnie, bo nie rozumiałem ich naturalnej przecież potrzeby, że komunizm komunizmem, „Solidarność” – „Solidarnością”, ale ostatecznie każdy chce dziś ładnie mieszkać. A gdy ukradło się już deski na upragnioną „bułazerię” (tak wymawiała to słowo moja sąsiadka), to żal byłoby takie drzewo zmarnować.

Z takich nastrojów wyniknął cieniutki tomik opowiadań REPUBLIKA LITERATURY. Zabrał go Janusz Maciejewski do podziemnego wydawnictwa. Zabrał i zgubił, może zresztą książka dopiero przepadła u podziemnego wydawcy. Niektóre opowiadania zachowały się w moim archiwum, inne bezpowrotnie przepadły.

Oto jedno z ocalonych.

. …

Jan Tomkowski

Pasja

.

Najpiękniejszy okres w życiu Ferdynanda zaczął się w dniu, kiedy przydzielono mu ściany. Przedtem mieszkał w wynajętym pokoju, tam nie wolno było nawet wbić gwoździa. Musiał uważać, żeby nie zabrudzić podłogi, rzadko palić światło, oszczędzać gaz.

Teraz wszystko było jego: trzy pokoje, łazienka, kuchnia i przedpokój. Dwadzieścia pięć ścian, mniejszych i większych. Wreszcie poczuł, że świat jest piękny. Kiedy tylko zamknął drzwi, zaraz zabrał się do pracy. Wiedział, że trwać będzie latami i ta myśl wydawała się przyjemna.

Lubił terkot wiertarki: ten dźwięk zastępował mu muzykę, której zresztą nie znosił. Po co muzyka, skoro istnieją silniki? Każdy pracuje inaczej, niektóre naprawdę pięknie. Trzeba mieć tylko czułe ucho.

Najbardziej lubił pracować w nocy. Cisza. Nikt nie kręci się po mieszkaniu. Można kuć całymi godzinami. Na początku przyszedł sąsiad zza ściany. Bredził coś o ciszy nocnej. Ferdynand nie chciał z nim rozmawiać, wysławiał się zresztą z pewnym trudem. Wziął ogromny młot, największy jaki posiadał, i powiedział sąsiadowi, że go zabije. I tamten od razu się uspokoił. Trzeba umieć ludzi ustawić. Ferdynand umiał.

Czasami nie jadł przez wiele godzin. Mógł pracować o pustym żołądku, zwłaszcza wtedy, gdy ściana stawiała opór. Pot zalewał mu oczy, cały blok dygotał. Kruszył ścianę potężnymi uderzeniami. Wiedział, że ostatecznie zwycięży.

Ferdynand miał żonę. Gdyby nie wziął ślubu, daliby mu najwyżej siedemnaście ścian. A w tym mieszkaniu i tak wszystko należało do niego. Żona przydawała się czasem: każdego ranka sprzątała mieszkanie, wynosiła gruz, czyściła podłogi. W olbrzymich sagankach gotowała mu pożywne, tłuste jedzenie. Gdy tylko otarł usta, z miejsca chwytał za narzędzia. Wobec żony był surowy. Kobiety powinno się trzymać krótko, inaczej wezmą człowieka pod pantofel. Bił nieraz żonę, ale robił to niechętnie. Była miękka i krucha. Bał się, że zrobi jej krzywdę. Kiedy urodziło się drugie dziecko, poczuł, że wszystko się skończyło. Odtąd myślał głównie o ścianach.

Dzieci miał udane. Nie skarżyły się i nie płakały. Niestety, córki. Kobiety są mało przydatne. Szybko przyzwyczaiły się do hałasu. Mogą trochę pocierpieć. Ostatecznie to wszystko dla nich. Teraz każdy chce ładnie mieszkać.

Ferdynand z niepokojem oczekiwał chwili, gdy praca zostanie skończona. Wybierał tępe wiertła, robota trwała wtedy o wiele dłużej. Kiedyś wpadł na pomysł, by kafelki w kuchni zastąpić nowymi, o bardziej zmyślnym wzorze.

A jak już skończył, wzywał wszystkich sąsiadów. Niech podziwiają jego ściany. Kiedy nie odpowiadali na dzwonek, używał swej potężnej pięści. Drzwi kołysały się pod silnymi uderzeniami i wtedy wiedział, że muszą otworzyć.

Potem otwierał butelkę. Całe morze wódki. Pił wprost z butelki. Pił i płakał. Ze szczęścia, z rozpaczy, z żalu, ze złości. Czasem śpiewał, częściej przeklinał. Był w takich chwilach bardzo nieszczęśliwy.

Nazajutrz zaczynał od nowa. Zawieszał na ścianach kolejne półki, ozdobne talerze, obrazki. Dowiedział się, że w porządnych domach wiszą na ścianach szable albo pistolety. Postarał się o takie same. Nikt nie może mieć lepszych ścian. Zapożyczy się nawet, wyprzeda, na ścianach oszczędzać nie będzie.

Koło kaloryfera zainstalował kominek, a nieco wyżej ogromne akwarium. Coraz trudniej było znaleźć puste miejsce. A gdyby tak zbudować nowe ściany? Na przykład podzielić każdy pokój na cztery? Dwanaście pokojów. Prawdziwy pałac! Pokoje co prawda niewielkie, ale własne. I koniecznie dwie łazienki. Żona mówiła, że w Związku Radzieckim wszyscy mają po dwie łazienki. Pokazywali w telewizji. Wiadomo, ciągnie kacapa do łaźni.

Tylko gdzie ustawić drugą wannę? Jedna musiałaby stanąć w pionie. Lepiej umieścić jedną wannę nad drugą, jak wojskowe prycze. W koszarach nikt nie narzekał.

No i ściany. Ile nowych ścian! Dwanaście pokojów z kuchnią. Jak król. Jak sekretarz.

Niedziela była ulubionym dniem Ferdynanda, mógł wtedy od rana do nocy zajmować się ścianami. Do kościoła nie chodził. Księża to darmozjady. W kinie był może dwa razy. Zawsze zasypiał już na kronice. Potem śmiali się z niego, gdy zona nie mogła go dobudzić po seansie. Więcej tam nie pójdzie. Żonie i dzieciom też zabronił. W końcu jest telewizor – prawie za darmo.

W niedziele rano żona powiedziała, że telewizor nie gra. Ferdynand obejrzał wtyczkę i antenę. Stuknął pięścią w obudowę. Skrzynka solidna, wytrzymała. Dziwne. Zajmie się później telewizorem. Niech żona posłucha tymczasem radia. Tam nadawali coś ładnego. Orkiestry dęte, zdaje się.

Już zabierał się do pracy, gdy usłyszał krzyk. Nie wyglądał zbyt często przez okno. Pod blokiem stała zwykle gromada partaczy majstrujących przy autach. Ferdynand mógł mieć od dawna własną taksówkę (żona każdy samochód, który nie był ciężarówką ani autobusem nazywała taksówką). Umiał przecież wszystko. Sam zbudowałby samochód. Niektóre części wyniósłby z zakładu ewentualnie kupiłby używany wóz. Mógłby mieć samochód, ale po co? Jeździć tam, gdzie żadna ściana nie należała do niego?

Krzyk powtórzył się. Ferdynand podszedł do okna. Biegli jacyś ludzie. Byli dziwni. Za nimi biegli inni ludzie. Głupia gonitwa. Najważniejsze to nie wtrącać się. A gdyby tak przyszli na górę? Nie otworzy. Wzmocnił swoje drzwi stalową płytą, uzbroił je w sześć zamków.

Ferdynand włączył wiertarkę i z większym niż zazwyczaj impetem parł na ścianę. Kątem oka spostrzegł, że z drugiego pokoju biegnie żona. Krzyczała mu coś wprost do ucha. Przebierała ustami jak wyjęta z wody ryba. Ferdynand nie rozumiał poszczególnych słów. Popchnął ją lekko łokciem. Upadł na kwietnik. Z rozbitych doniczek posypała się na podłogę czarna tłusta ziemia.

Chociaż żelazo parzyło mu dłonie, odczuł ulgę. Dopóki słyszał ten hałas, nic nie mogło się stać, o niczym nie mógł wiedzieć. Był nietykalny. Silnik pracował równo, wiertło zagłębiało się w ścianie.

 

Jan Tomkowski

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments