Grzegorz Kozyra – Erik Dolphy Quintet Live At Gaslight Cafe

Niezapomniane koncerty [4]

W niezwykłej książce Grzegorza Kozyry “Mój jazz”, muzyka, uznana kiedyś w totalitarnych krajach rządzonych przez komunistów za świadectwo degeneracji zachodniej kultury, jest tylko tłem do rozważań autora, powracającego, na falach emocji i z dystansem wyrafinowanego intelektualisty równocześnie, do heroicznych czasów studenckiej młodości, dramatów zmagania się z egzystencjalnymi wyzwaniami i cierpieniami miłości, której idealizm rozbijał się o banał i powierzchowność. Genialni muzycy jazzowi wprowadzali w świat pełen zagrożeń zaczarowane dźwięki swoich wirtuozowskich instrumentów, piękno i harmonię, umiejętność nazywania emocji i oswajania losu. Dmąc w ustniki i uderzając w swoje instrumenty dodawali sił do przetrwania i poszukiwania prawdziwej drogi. Bohater opowieści Kozyry podróżuje z nimi do najskrytszych zakątków wyobraźni, uczestniczy także w koncertach, które na zawsze przeszły do historii jazzu i kultury.

AR

.

Erik Dolphy Quintet Live

At Gaslight Cafe (1962)

.

Utwory: Miss Ann, Left Alone, G.W., I Got Rhythm, 245.

Zespół: Eric Dolphy – saksofon altowy, flet; Richard Davis – kontrabas, Edgar Bateman – perkusja, Herbie Hancock – fortepian, Eddie Armour – trąbka.

.

Na MacDougal Street w Greenwich Village, a konkretnie w Gaslight Cafe rozlokowała się porządna artystyczna ekipa na czele z Jackiem Kerouaciem i Allanem Ginsbergiem. Produkowali się pisząc wiersze, albo je recytując. Czasami po kilku głębszych głośniej, czasami ciszej rozmawiali śmiejąc się i dyskutując. Kiedy grały jakieś kapele, albo soliści w rodzaju Boba Dylana czy Paula Claytona, usuwali się trochę na bok i słuchali muzyki, nie przejmując się za bardzo swoim zachowaniem.

Klub Gaslight był kuźnią folku, rzadko występowały tutaj zespoły jazzowe. Klub mieścił się w podziemiach, schodziło się schodkami w dół, nie prezentował się okazale. Był raczej kawiarnią, z małą liczbą stolików, ale atmosfera była naprawdę swojska, a taką lubili Bob Dylan czy beatnicy. Przychodziłem tutaj rzadko, wolałem jednak częściej odwiedzać The Village Vanguard lub Birdland. Najprzyjemniej było w klubie Blue Note. Każdy tam chciał posłuchać dobrego bebopu albo nowoczesnych gości z grona awangardzistów Ornette Colemana.

7 października miał wystąpić w Gaslight kwintet Erica Dolphy`ego, o którym było już głośno w Nowym Jorku. Tymczasem w USA bardzo dużo mówiło się i pisało o wyprawie astronauty Waltera Schirry na pokładzie statku Merkury 8 w kosmos. Był trzecim Amerykaninem, który tego dokonał. Wyścig z Rosjanami w kosmosie stawał się pasjonujący, ponieważ parę tygodni wcześniej Sowieci wystrzelili satelitę, która poleciała na Marsa. Nikt jeszcze nie miał pojęcia i nie przewidywał, że za chwilę prezydent John Fitzgerald Kennedy wprowadzi blokadę morską Kuby w związku z rozmieszczeniem przez Związek Radziecki rakiet średniego zasięgu niedaleko Florydy w zaprzyjaźnionym komunistycznym państwie. A Amerykanie jeszcze o tym nie wiedzą, nie czują narastającego niebezpieczeństwa, żyją trochę w swoim świecie rodzącej się popkultury. W Londynie szaleją już w tamtejszych klubach dziewczyny i chłopaki na występach Rolling Stonesów a Beatlesi wydają pierwsze single.

Najwspanialszy koloryt Greenwich Village można było odnaleźć późnym popołudniem albo wieczorem, kiedy senna dzielnica Nowego Jorku przekształcała się w jakieś kolorowe miasteczko. Neony zapalały się i gasły, w klubach i kawiarniach można było spotkać znanych aktorów, malarzy, filmowców. Woody Allen przemykał ulicami Greenwich Village wtedy jeszcze nieznany, ale przecież o charakterystycznym wyglądzie. Kochał jazz, grał na klarnecie i próbował występować ze swoimi kolegami muzykami na scenie. Klarnecista to trochę taki zwariowany boss, siedzi sobie w fotelu, przygrywa, przytupuje do rytmu nogą i żyje jakby poza czasem. Woody Allen nie był oczywiście zawodowym klarnecistą, ale grał jak dobry muzyk swingowy i wielu było takich, którzy powtarzali: „Woody, a może byś tak zagrał coś Duke`a Ellingtona”. I autor późniejszych wielkich filmów: „Annie Hall”, „Manhattan” czy „Zelig”, zabierał się do roboty. Grał technicznie doskonale, ale daleko mu było oczywiście do Erica Dolphy`ego.

Nieprzeciętny talent, chyba największy klarnecista w historii jazzu, uznawany był za awangardzistę ze stajni Charliego Mingusa, z którym się przyjaźnił. Mieli podobne podejście do muzyki, byli prawdziwymi innowatorami w harmonii, rytmice, pokonywaniu wszelkich muzycznych barier. Mingus grał kilkakrotnie w Gaslight Cafe i rozbudzał widownię dźwiękami płynącymi prosto z free music. Ale nie oszukujmy się, nie był rozumiany, podobnie jak grający niedaleko Ornette Coleman czy Don Cherry. Wszyscy wyważali drzwi i lokowali się w pokojach awangardy jazzowej. Jakby było mało, najlepsi przyjaciele bebopowcy i coolowcy pukali się w czoło i reagowali dosyć pospolicie na ich pomysły i odkrycia, czyli pustym śmiechem.

Na początku lat 60. free jazzem interesowało się naprawdę małe grono ludzi. Ja do nich należałem, ale nie przypuszczałem, że do klubów będzie przychodziła garstka słuchaczy. Większość zresztą chciała posmakować jak to brzmi, a następnie odwrócić się na pięcie i nigdy już nie powrócić w rejony herezji. Opowieści o tym, że nie wiadomo o co chodzi w tej muzyce, nie dawały jednak spać niektórym specjalistom i krytykom. Widziałem więc obok zbuntowanych beatników, wielu słuchaczy w średnim wieku, którzy coś notowali a po koncertach podchodzili do wojującej awangardy. Eric Dolphy nie był jednak awangardzistą. I zdecydowanie lepiej się z tym czuł. Pragnął tworzyć muzykę, która będzie słuchana. Nie wiedział, że przylgnie do niego tytuł innowatora.

Koncert w Gaslight Cafe już się zaczął, kiedy tam przybyłem. Dużo jednak nie straciłem. Znałem utwór Miss Any z płyty Far Cry z niezapomnianym Bookerem Little na trąbce, który w ubiegłym roku zmarł na uremię w wieku 22 lat. Tyle ma teraz Herbie Hancock, największy talent wśród młodych pianistów. Wydał kilka miesięcy temu świetną płytę Takin` Off, debiut roku z kompozycją, która jest już znana na całym świecie – Watermelon Man. Właśnie zaczyna improwizować, gra dosyć zachowawczo, nie uprawia modnego w ostatnim czasie jazzu modalnego. Jest jakby skupiony na tonacji i harmonii. Skale dorycka czy eolska go nie interesują. Publiczność bije brawo, ja wystukuję rytm na pulpicie stołu. Po jego skończonym solo rozbrzmiewają rzęsiste oklaski. A więc rytm, rytm przede wszystkim, nie żadne skale, ale swing. Hancock ma w jednej ręce wszystkich swingowców i bebopowców świata. Talent to niezwykły. Jeszcze na chwilę zabrzmi „gruby” bas Richarda Davisa i odezwą się alt oraz trąbka. Miss Ann kończy się radośnie.

Teraz zabrzmi ku zaskoczeniu publiczności flet Dolphy`ego, ale w wymiarach nostalgicznych, jakby trochę ze świata bajki i fantazji. Left Alone Billie Holiday i Mala Waldrona jest pieśnią nieprzemijającą, o podkładzie smutku, który może kojarzyć się tylko ze zmierzchem miłości, którą tak pragnęła odkryć wielka wokalistka przez całe swoje krótkie życie. Eric Dolphy improwizuje swobodnie, ale standardowo. Nie chce łamać schematów harmonicznych, raczej stosuje uniki. Oczywiście gra emocjonalnie jak to on, z rozdartym sercem człowieka, który utracił sens życia. Rozlegają się pojedyncze oklaski. Ludzie jednak nie są skupieni na muzyce. Nawet Hancock ich nie budzi, chociaż jego solo znów ma niezwykły urok. Pianista miesza lirykę z pieśnią żalu. I z czymś, co trudno określić. Może płaczem po rozstaniu? Davis mu towarzyszy. Dziarsko i z nutą rozrzewnienia. Gdy odezwie się flet Dolphy`ego tym razem rozentuzjazmowany, rozgorączkowany, mamy wrażenie, że zbliża się gorączka nocy. Ostatniej. Niezwykłej. Oklaski są niestety mizerne, co bardzo mnie denerwuje. Ktoś coś mówi, ale zupełnie nie rozumiem co.

Dolphy zapowiada kolejny kawałek. To G.W. z debiutu płytowego Erica Outward Bound. Alt zaczyna swoją niestandardową grę. Jakby ucieka poza ten czas i schematy związane z czterema wymiarami. Można powiedzieć, ze udaje się w przestrzeń kosmiczną, poza granice naszego świata. Saksofonista buduje improwizacje atonalne, zbliża się tutaj do poszukiwań Ornette Colemana, może nawet go naśladuje, daleko odjeżdżając i potwierdzając klasę muzyka odkrywczego. Trębacz gra krótko, chyba nie za bardzo rozumiejąc, jakie dźwięki brzmiały przed chwilą. Hancock zamienia się w drapieżnego ptaka, nie chce wymijać lidera. Podlatuje, zbliża się do niego na odległość kilku centymetrów, by po chwili znów odlecieć. Horyzont takich spotkań muzyków będzie nie do końca rozpoznany.

I Got Rhythm Gershwina to popis trębacza Eddie Armoura. Swinguje i śpiewa doskonale, choć daleko mu do Elli Fitzgerald. Jego trąbka ma jednak Armstrongowski ton przefiltrowany przez odkrycia bebopu. Słuchacze wreszcie dobrze się bawią, jakby doskonale rozumieli, że w jazzie dwie rzeczy są najistotniejsze: rytm i feeling. W utworze Gershwina wiele nowych rzeczy można odkryć i najpełniej to widać w improwizacji Hancocka – bluesowej, swobodnej, prostej. Kompozycję kończy swingowanie Armoura i rytmiczne postękiwanie całej sekcji. Sala zamieniła się oczywiście w klub taneczny, ale to jest zrozumiałe. Nikogo nie trzeba przekonywać, że kolebką czasu jest Nowy Orlean. O Armstrongu i jego wyczynach nikt z tych, którzy choć trochę znają się na jazzie, nie zapomniał.

Przeszliśmy już więc całą historię jazzu od swingu, bebopu, po hard bop i awangardę. Co kwintet zagra na zakończenie? Dolphy przedstawia dzieje kolejnego utworu 245 z płyty Outward Bound. Okazuje się, że to numer jego domu w Nowym Jorku. Zaczyna się klasycznie, wejściem saksofonu altowego lidera. Pochłania on dźwięki jakby w zupełnie odlotowych tonacjach, co denerwuje siedzących obok mnie ludzi. Instrument piszczy, skowyczy, skomli… dźwięki galopują po różnych skalach, aby urosnąć i rozprzestrzeniać się poza salę, wychodzić na ulice Nowego Jorku.

Dolphy jeszcze nie wie, że tam poza klubem gromadzą się kolejni sympatycy jego talentu. Nie mam wątpliwości, że ten gość wzruszył ziemię, wskrzesił jazz do życia. Skala jego geniuszu przerosła wszystkich wokół. Kiedy przedstawia skład zespołu i wymienia nazwisko Herbie Hancocka, mam poczucie, że oto w Nowym Jorku narodził się geniusz fortepianu na miarę Buda Powella i Billa Evansa, a jego gwiazda zajaśnieje na niebie w pełni już niedługo.

.

Grzegorz Kozyra

..….

Książka

“Mój Jazz”

już się ukazała

 .

……

O autorze:Screenshot 2015-04-29 00.31.42

Grzegorz Kozyra: eseista, poeta, dziennikarz. Autor czterech tomów eseistycznych: W CZASIE NIEDOKOŃCZONYM (2005), DUCH SŁOWIAŃSKI (2009), CIEŃ I MAGNOLIE (2013), PODRÓŻE Z ORFEUSZEM (2016).

.

.

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments