Dariusz Bitner – Z dziurawych kieszeni

Dzieła zapomniane, zapomniani twórcy. Ci, którzy przy bliższym poznaniu, okazuje się – nie zasłużyli na niepamięć. Ale raz pominięci – już nie wrócą. Zainteresują tego czy owego, ktoś o nich wspomni, ktoś się o nich upomni – wszystko na nic. Sławni i znani będą ci, co są właśnie sławni i już znani, choćby i gorsi od tych pokrytych kurzem obojętności, nieobecnych z nigdy do końca nie wiadomego powodu.

Nikt nie jest w stanie zapewnić, że ci nieobecni są nieobecni słusznie, a inni, o których wiemy, których dzieła wciąż są na półkach, zasłużyli na to, a przynajmniej bardziej od tych pominiętych zasłużyli, by o nich pamiętać. Zawsze pojawi się refleksja o nietypowości, niereprezentatywności, błahości utworów pominiętych i w efekcie konkluzja, że pominięcie ze wszech miar jest słuszne. Ktoś wyprzedził swój czas, a potem zanim się obejrzał, dał się wyprzedzić innym; ktoś tworzył dzieła kiedyś niepotrzebne, bo gdy tworzył, było akurat inne zapotrzebowanie – teraz tak, teraz można docenić, ale już tylu innych stworzyło podobne lub nawet lepsze, a niechby i gorsze, ale jednak obecne już w świadomości powieści, wiersze i utwory sceniczne. Nie ma miejsca dla tych, co w odpowiedniej chwili nie stali się wielcy.

Przetrwać mogą tylko ci, którzy wepchną się na podium i pomachają wszystkim przed nosem zwitkiem swych utworów. Potem może być różnie, są chwilowe bessy, ale nie jest się już nigdy zapomnianym. Jest się obecnym, bo raz, bodaj raz zostało się zauważonym. I wywyższonym. Jestem pewien, że i taki Brunon Schulze nie ocalałby, gdyby nie zdążył zaistnieć przed wojną. Kogo by obchodziły potem jego majaki cynamonowe, klepsydry kalendarzowe, opisy duszne i gorączkowe, pasje i obsesje. Po prawdzie długo nie obchodziły, ale jednak zdążył pomachać przed upadkiem, miał szansę wrócić – i wrócił. Ilu tych, co żadnej szansy nie mają i mieć nie mogą. Znikają, rozpływają się w przeszłości. Nie ma po nich śladu. Tak zniknął w bezmiarze kosmosu Alfred Rogalski.

*

Świat złożony jest z biliarda opowieści – splecionych ze sobą. Albo wyczekujących splecenia. Opowieści całego świata przenikają się, łączą i wynikają jedna z drugiej.

„Piszę mając odwróconą uwagę; tak samo jak żyję” – wyczytałem u Adolfa Muschga, w jego „W lecie Zająca”. Nie wiem, czy autor miał na myśli to, co ja odczytałem i co zaparło mi dech w piersiach. Zdanie wydaje się rzucone mimochodem i bardziej dotyczy okoliczności zewnętrznych, rozpraszających uwagę narratora, który właśnie rozkłada swoje wieczorne prace. Ja w tym odwróceniu zobaczyłem swoje odwrócenie totalne. Gdy piszę, moja uwaga szwenda się po okolicy, myśli uciekają za okno, z trudem zmuszam je do koncentracji na tym, co piszę. Ale jest jeszcze gorzej. Gdy piszę, moja uwaga odwraca się też w czasie, sięga w przeszłość i wizualizuje mi ją bez pardonu. Zaczynam niemal śnić na jawie. Pojawiają się elementy tego, co było, ale i tego, co by mogło być; stwarzają się okoliczności i możliwości. A wszystko wciąż się cofa, narracja odwrócona. Zapadam się w przeszłości, jak w toni mulistego jeziora. Nie muszę chyba dodawać, że tak samo żyję.

„Dziwił cię nieraz mój sposób życia; polega na mruganiu albo zezowaniu. Dostrzegam coś, kiedy patrzę nieco w bok…” – pisze nieco dalej Muschg.

*

Obudzić w sobie tę dzikość. Ogień. Potrzebę pisania, która spalała mnie w młodości. Pisać za wszelką cenę. Gdzie znikło moje niegdysiejsze przeświadczenie, że twórczość jest najważniejsza? Ważniejsza od czegokolwiek… od miłości, od sukcesu, od życia. Pisać, spalając się, spełniając się. W szaleństwie pisania. Tylko wtedy wraca smak w ustach, czucie w palcach, oczy zaczynają lepiej widzieć. Wtedy budzi się wiara, że jeszcze trochę potrwam.

Nie jesteśmy panami siebie. Rządzą nami molekuły, impulsy elektryczne, związki chemiczne, procesy, na które nie mamy wpływu. Mózg jest oceanem, żywiołem, jeśli zaczyna się sztorm – tracimy kontrolę nad wszystkim.

Chociaż raz chwycić rzeczywistość za gardło, przytrzymać, zdusić tak, by przerażona – spokorniała, stuliła uszy, przestała zwodzić, mącić i igrać sobie z Bogu ducha winnym człowiekiem.

Coś w rodzaju pociechy lub nawet ulgi odnajduję we fragmencie Jorge Luisa Borgesa: „Cokolwiek się zdarzy człowiekowi od urodzenia aż do śmierci, jest przez niego samego z góry zdecydowane. W ten sposób każde zaniedbanie jest świadome, każde przypadkowe zetknięcie jest uplanowanym spotkaniem, każde upokorzenie – karą, każde fiasko – tajemniczym zwycięstwem, każda śmierć – samobójstwem” („Deutsches requiem”).

 

Dariusz Bitner

(Z różnych książek moich, jak z dziurawych kieszeni).

 

O autorze:

Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments