Konrad W. Tatarowski – Niedorzeczności w „Do Rzeczy”.

cameleon

Tekst, który przesyłam, dość przypadkowo odnalazłem parę dni temu w którejś z internetowych szuflad. Ma on długą historię. Napisałem go rok temu, z propozycją publikacji skierowaną do tygodnika „Do Rzeczy”. Po kilku tygodniach, w telefonicznej rozmowie, zastępca red. naczelnego wspomnianego tygodnika, Piotr Gabryel, poinformował mnie o decyzji: nie publikujemy. Dlaczego – spytałem – Nie, bo nie.

No cóż, przyjąłem decyzję do wiadomości. Autor zrecenzowanego tekstu (opublikowanego później w postaci książkowej przez jedno z wydawnictw) przez kilka następnych miesięcy współpracował z tygodnikiem Lisieckiego, prowadząc, bardzo tendencyjne i napastliwe, rozmowy z politykami, głównie ze strony rządowej.  Później – zdaje się, że definitywnie – ta współpraca się skończyła, zaś Migalski stał się czołowym „pistoletem”, atakującym politykę rządzącej partii na łamach opozycyjnych gazet, mediów i forów internetowych.

Chociaż kontekst sytuacyjny, towarzyszący powstaniu mojego tekstu się zdezaktualizował, zdecydowałem się na upublicznienie go. Uwagi o książce Migalskiego zachowały przecież aktualność, zaś kariera  publicystyczna byłego europosła nie straciła dynamiki i tempa – tyle, że po drugiej stronie politycznej barykady. Czy nie jest paradoksem, że rozpoczął ją na łamach prawicowego tygodnika opinii?

Niedorzeczności w „Do Rzeczy”. Na marginesie paszkwilu Marka Migalskiego.

Po wielkim i nieoczekiwanym zwycięstwie Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich, sięgnąłem po mój ulubiony tygodnik, „Do Rzeczy”, by umocnić się w nadziei, że naród budzi się z apatii i moralnego marazmu, a  redaktorzy i współpracownicy pisma uczestniczą w tym akcie przebudzenia z przekonaniem i wiarą. I spotkało mnie niemiłe rozczarowanie. Trochę tak, jakbym złamał zdrowy ząb, gryząc kromkę świeżego chleba.

Na tytułowej stronie tygodnika (w numerze 22 z 25 maja br.) odnalazłem sensacyjną zapowiedź: „Bez litości”. Skandalizująca powieść polityczna Marka Migalskiego. Piętrowe intrygi, wielkie pieniądze, żądza władzy, prawdziwi bohaterowie”. I fotografie owych „prawdziwych” bohaterów – na pierwszym planie  autor szumnie zapowiedzianego dzieła, w pozie godnej Cristiano Ronaldo albo Leo Messiego, za jego plecami zaś mniej kolorowi, szaro-biali: Michał Kamiński, Janusz Piechociński, Joanna Kluzik-Rostkowska, Jacek Kurski, Jerzy Buzek i Róża Thun.

Będą się oni pojawiać – pod nieznacznie zniekształconymi nazwiskami – w kolejnych odcinkach owej „powieści politycznej” – obok innych czołowych uczestników polskiej sceny publicznej. Obsadzeni w rolach głupków, bezideowych i cynicznych graczy, pozbawionych wyższej uczuciowości cwaniaków. Zdalnie sterowanych przez partyjnych wodzów, z których najbardziej demoniczną postać przybrał Jarosław Gęsiorowski (powieściowy Kaczyński). Jak mówi o nim jeden z przybocznych gwardzistów:  To jak z Bogiem – to jego ludzie mają szanować i wierzyć w mądrość jego wyroków, a nie on słuchać mądrości ludzi (…) to nie prezes podejmuje mądre decyzje, tylko decyzje, które podejmuje prezes, są mądre. Prawda nie jest gdzieś obok prezesa. Ona jest w prezesie. Ona jest prezesem. Aktem dopełniającym obraz owej szatańskiej wszechmocy prezesa PIS są wydarzenia z ostatnich akapitów publikowanego w „Do Rzeczy” tekstu, kiedy Migalski zostaje prezydentem Polski, pokonując w pierwszej turze niejakiego Kormorowskiego.

Kończące ową „powieść” słowa nowego prezydenta RP: No to, kurwa, pięknie… stanowią uwieńczenia całości dzieła, rozpoczętego prezentacją postaci bohatera – narratora, doktora Marka Migalskiego, który stojąc w obliczu utraty posady na uniwersytecie (Te chuje nigdy nie dadzą mi tej pieprzonej habilitacji), już w pierwszej rozmowie z  prezesem Prawa  i Sprawiedliwości – na początku 2009 roku – dowiaduje się, że w 2015 roku zostanie prezydentem (Żeby się Zerze w dupie nie poprzewracało). Migalski propozycję przyjmuje: Co prawda – pomyślał – to nie to samo co bycie adiunktem na uczelni, ale w sumie dostęp do dziennikarek podobny, a kasa i brylowanie w mediach to nawet większe. No i wtedy, jako prezydent, nie będzie już musiał robić niczego, ale to naprawdę niczego. Dalszy ciąg owej „powieści” to relacja z wykonywania przez Migalskiego mandatu europosła w Brukseli, sprowadzająca się do spotkań z innymi parlamentarzystami, wzajemnego podgryzania się, wojen o dostęp do ucha prezesa, a przede wszystkim zapewnienia sobie miejsca na następną kadencję (wszystko jedno z kim, byle „kasa” się zgadzała).

Na dalsze streszczanie owego tekstu szkoda czasu i papieru. Jak się kiedyś mówiło: dla Putramenta szkoda atramenta…  Zresztą, przywołany tu Jerzy Putrament pisarskim warsztatem przewyższał Marka Migalskiego. „Bez litości” trudno bowiem zaliczyć do literatury, a zwłaszcza do literatury pięknej. Narracja w niej jest płaska, jak pustynny krajobraz, język prostacki, najeżony wulgaryzmami, bliski temu z publikowanych ostatnio nagrań polityków w restauracji „Sowa & Przyjaciele”. Nie jest to jednak owoc stylizacyjnych zabiegów autora. Język i horyzont myślowy narratora owej „powieści” nie różni się bowiem niczym od stylu wypowiedzi i intelektualnych predyspozycji prezentowanych postaci. Ot, taki środowiskowy „autoportret z kanalią” (metaforę zapożyczam od tytułu powieści Jacka Kaczmarskiego). Nie ma w tym świecie żadnej pozytywnej postaci, wszyscy – niezależnie do tego, z jakiego wywodzą się środowiska i z jakiej partii – są jednakowo cyniczni, skorumpowani, bezideowi. Czasami kompletnie zidiociali, czasami wyrachowani i na głupocie bądź naiwności swoich współtowarzyszy wspinający się po szczeblach politycznej kariery. Nie łączą ich żadne wzajemne nici sympatii, czy tym bardziej – lojalności; swoich wyborców traktują z pogardą – jak mówi jeden z bohaterów: Na tym polega demokracja – że pieprzeni wyborcy wybierają tych pieprzonych polityków, których najmniej nie lubią.

Płaski, szaro-czarny świat prozy Migalskiego nie daje jej czytelnikowi żadnego punktu oparcia, nie przynosi odniesienia do żadnego systemu wartości – który musi być obecny w satyrze, o ile chce być satyrą, czy w pamflecie. Czym zatem jest ta proza? Nasuwa się jedna odpowiedź – paszkwilem, którego jedynym celem jest opluskwienie środowiska politycznego, w którym autor do niedawna przebywał. A zatem osób związanych z Prawem i Sprawiedliwością, a przy okazji również znanych mu polityków z innych ugrupowań. Godzi bezpośrednio w ludzi, nie w wyznawane przez nich idee, czy poglądy. Stosuje przy tym najbardziej prymitywną metodę argumentacji ad personam, pod adresem konkretnych polityków, których nazwiska jedynie lekko kamufluje. „Bez litości” – również wobec czytelników.

Pora wyjaśnić, dlaczego marnuję czas na pisanie o nienawistnych wypocinach byłego europosła PiSu?  Gdyby ów tekst znalazł się w „Nie” Jerzego Urbana, albo w „Newsweeku” Tomasza Lisa, to zapewne nigdy bym go nie przeczytał, a nawet gdybym jakimś sposobem go poznał – to nie przyszło by mi do głowy poważne go potraktowanie. Tymczasem tekst opublikował czołowy, grupujący najtęższe pióra opozycyjne, tygodnik opinii. A pierwszy jego odcinek ukazał się dzień po zwycięstwie wyborczym Andrzeja Dudy. Zbieżność dat może, chociaż nie musi, być przypadkowa.

Wypada zatem zadać pytanie: jaki cel przyświecał redaktorom  „Do Rzeczy” przyjmujących paszkwil Migalskiego do publikacji? Czy jest to wyraz akceptacji takiego sposobu pisania o polityce? Czy opublikowanie tekstu, który powiela najbardziej prymitywny sposób pojmowania polityki i utwierdza demoniczny obraz Jarosława Kaczyńskiego, wykreowany przez TVN, „Gazetę Wyborczą” i zaprzyjaźnione z nimi media, zgodne jest z linią programową tygodnika? I na koniec: czy w dobrze pojętym interesie narodowym należy podtrzymywać i umacniać dość rozpowszechnione przekonania, że wszyscy politycy to oszuści i karierowicze… że nie pójdę do wyborów, bo nie mam na kogo głosować… że wszystko jedno, kto rządzi, i tak nic się na lepsze nie zmieni…

.

Konrad W. Tatarowski

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments