Kazimierz Głaz – Nie wszyscy w NY…

 

Nie wszyscy odnoszą sukcesy w Nowym Yorku. W końcu lutego 2012 roku ukazało się wspaniałe zdjęcie z okazji stulecia największego terminalu, w Nowym Yorku. Jest to, jak zwykle piszą promotorzy, największy dworzec kolejowy na świecie. Tu, z tego dworca odbierałem profesora Eugeniusza Gepperta, z jego żona Hanną Krzetuską, (oboje znani wrocławscy artyści malarze) kiedy wracali od swoich krewnych, od siostry Krzetuskiej w Cincinnati. Było to latem 1972 roku, o ile dobrze pamiętam.

Jego pobyt w Nowym Yorku wiązał się z dwoma ważnymi, oprócz artystycznych, spotkaniami. Jego studentka, przez krótki okres studiowała malarstwo, oprócz historii sztuki, a obecnie mieszkała w tym mieście, zapraszała go do siebie na obejrzenie jej zbiorów sztuki.

Drugie spotkanie było od dawna umówione. Byli zaprzyjaźnieni od czasów studiów w Krakowie. Potem Zygmuntowi Menkesowi udało się wyjechać do Ameryki przed wojna jeszcze i tam stał się znanym i sławnym. Zaprosił nas już następnego dnia do swojego domu na północy miasta. Domek wygodny z pracownią i małym ogródkiem.

Po powitaniu artysta zaprosił nas do pracowni. Duże pomieszczenie, ale ku naszemu zdziwieniu nie było obrazów. Na sztalugach stało jedynie średniego formatu płótno przedstawiające stojącego mężczyznę z czupryną białych włosów.

– A to mój autoportret. Maluję go już od 4o lat i nie mogę skończyć, bbbo mi się kooloor włosów zzzmienia. Menkes jąkał się znacznie i to sprawiało, ze stawał się bardziej sympatyczny. Ten obraz znalazł się później w kolekcji Fibaka i wędrował po Polsce z wystawa Szkoła Paryska.

Drugie spotkanie było umówione na trzeci dzień na Manhatanie, na 5 Avenue i było specjalnie podkreślone, że na obiad.. Poszliśmy wszyscy, to znaczy Geppertowie, Irena i ja, sami wrocławianie.

Piąta Avenue to znane miejsce i apartamenty ludzi bogatych. To tu, gdzieś w pobliżu mieszkał John Lennon z Yoko Ono. Tu mieściły się też znane galerie sztuki, ale my mieliśmy zwiedzać prywatną galerię drogich obrazów w posiadaniu historyczki sztuki z Wrocławia właśnie. W obszernym living room wisiały obok siebie obrazy Chagalla, Mondriana i Picassa. Było też paru innych “Francuzów”.

To Barbara Piasecka – Johnson tu mieszkała, kiedy była w tym mieście, bo oprócz tego  “pied-à-terre” miała wspaniały pałac w Jasnej Polanie.

Podano do stołu. Gdzieś z bocznych drzwi pojawiła się czarna kobieta w średnim wieku i zaczęła wnosić talerze. Barbara Piasecka zajęła czołowe miejsce pani domu, a my z Ireną siedzieliśmy naprzeciwko Geppertow. Mimo znajomości z dawnych lat wytworzył sie jakiś dziwny nastrój, trochę sztuczny, bo pani domu miała pod ręką mały, złoty dzwoneczek i tym dyrygowała. Murzynka, pojawiała się z kuchni po usłyszeniu dźwięku, reagowała automatycznie. Wyglądało to jak z hollywoodzkich filmów. Nie wiem dlaczego, pewnie z sympatii dla Murzynki, a może tak dowcipnie, za każdym razem mówiłem uprzejmie “thank you”, kiedy pojawiały się przed nami wyborne dania. Profesor to podchwycił i swoim tubalnym głosem wygłaszał z dobrym angielskim akcentem, mimo, że nie znał języka angielskiego, Mówił dobrze po francusku. Wszyscy dziękowali, ku radości podającej do stołu, z wyjątkiem pani domu. Nagle zdałem sobie sprawę, że zamieniliśmy ten prywatny obiad na miejsce, jakby w hotelowej restauracji, gdzie dziękuje się kelnerom. Tak jak we wrocławskim Monopolu, gdzie kiedyś jadaliśmy. Na Piątej Avenue było to niewątpliwie znacznym faut pas.

Wyprzedziłem nieco narrację, żeby opowiedzieć najważniejsze. Wróćmy jednak na dworzec, gdzie czekali na mnie Geppertowie.

Spóźniłem się na to spotkanie, bo miałem ważną, umówioną wcześniej wizytę w pewnym biurze na Wall Street. Ta nazwa kojarzyła mi się z dawnymi dobrymi czasami propagandy anty imperialistycznej. A dla mnie miał to być mój największy sukces, na światowym rynku. Miałem spotkanie z samym prezydentem wielkiej korporacji na 36 pietrze, by mu zaproponować nabycie sztuki bizantyjskiej. Korporacja miała już w swoich oknach witraże samego Chagalla. Znajomy z Toronto, który załatwił mi to spotkanie, wierzył, że z racji moich wcześniejszych, dobrych kontaktów z mistrzem Chagallem, powinno się udać. W obszernym gabinecie, za dużym biurkiem, siedział niewielkiego wzrostu łysy człowieczek z cygarem w ręce. Wypisz, wymaluj, jak z naszych kiedyś karykatur. Za wysoko jednak zaszedłem. Prezydent, o ładnym nazwisku Ramzes przyjął mnie uprzejmie i poradził bym zjechał na szóste piętro do jakiegoś menadżera. Poczułem się tym poniżony i nie szukałem menadżera do dalszych kontaktów. Od tej pory dałem sobie spokój z wielkimi biznesami. Za wysoko, jak na początek, poszedłem.

Zasłużony zaś sukces odniosłem w innej dziedzinie. Jako śpiewak uliczny w samym centrum Soho, dzielnicy artystów właśnie. Po dłuższej kolacji u moich przyjaciół jeszcze z Vence, po paru drinkach i kalifornijskim winie, wyszliśmy na miasto. Tłumy ludzi wypełniały ulice i małe placyki. Różni sztukmistrze zabawiali publiczność. Na którymś rogu stała niemłoda już artystka i zaciągała niemiłosiernie. Miała mikrofon i wzmacniacz, ale głos słabiutki, toteż niewielu ludzi zatrzymywało się przed nią. Ubrana była kolorowo. Podszedłem i zaproponowałem, że jej pomogę, jeśli się zgodzi. Zgodziła się, bo była już niezgorzej zmęczona. Mój repertuar, mimo, że ograniczony, był już dawno wypróbowany, a głos miałem donośny, szczególnie po dobrym winie. Zacząłem od pieśni Moniuszki “Szumią jodły na gór szczycie” a potem o Kozaku co ginie i woła: “niech mnie ino nie chowają ni popy ni dziaki, jeno same ukraińskie grzebią mnie Kozaki, “Mój barytonowy głos, przy podkręconym wzmacniaczu, zadziałał. Ludzie zaczęli się zatrzymywać i słuchać, co jest warunkiem każdego ulicznego performera. Kiedy przeszedłem na bardziej donośną pieśń o dalekiej rzece po rosyjsku i pociągnąłem pełnym głosem “Wołga, Wołga, mać radnaja. ” rozległy się głośne brawa i posypały dolarówki do puszki śpiewaczki. Domagano się następnych numerów, ale moi znajomi byli tym występem nieco zażenowani. Eddie Plunkett, lord angielski i jego zona Gloria, mieli inne poczucie rozrywki, a poza tym, jako czasowi mieszkańcy Big Apple uważali, że to niebezpieczne i mnie siłą prawie od mikrofonu odciągnęli, a miałem jeszcze parę dobrych pieśni legionowych. Uznałem jednak występ za wielki nowojorski sukces. Podobne miałem kiedyś na balu rzemieślników polskich w Paryżu.

Wracając jednak do dworca, tego największego w świecie. Pewnie godzinę później, po ustalonym terminie, przyszedłem na dworzec i zastałem ich obojga, razem z Ireną Halko, siedzących na ławce, zagubionych jakby, na środku tego wielkiego hallu. Irena, też uczennica profesora, moja koleżanka, mieszkała tu od paru lat. Ja byłem już w Toronto. To ona ich do NY zaprosiła. Jechaliśmy taksówką na północ miasta do Ireny. Taksówkarz odmówił jechania na skróty przez Haarlem, murzyńską dzielnicę, bo mogli by nas zaatakować. Było bardzo niebezpiecznie. Bili. Biali bali się tam pokazywać, bo byłaby to prowokacja Takie były początki protestów The Black Power. Po paru dniach Geppertowie opuścili Nowy York wracając do Wrocławia. Na pytanie jak mu się podobała Ameryka odpowiedział: “straszne miejsce, nikt tu nie wie kto to jest profesor Geppert.” Nic dziwnego, we Wrocławiu był bohaterem i mieszkał przy ulicy Ofiar Oświęcimskich, która później nazwano ulicą Eugeniusza Gepperta.

.

Kazimierz Głaz 

Toronto, kwiecień, 2013

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments