Grzegorz Kozyra – Miles Davis in Concert Philharmonic Hall

Niezapomniane koncerty [6]

W niezwykłej książce Grzegorza Kozyry “Mój jazz”, muzyka, uznana kiedyś w totalitarnych krajach rządzonych przez komunistów za świadectwo degeneracji zachodniej kultury, jest tylko tłem do rozważań autora, powracającego, na falach emocji i z dystansem wyrafinowanego intelektualisty równocześnie, do heroicznych czasów studenckiej młodości, dramatów zmagania się z egzystencjalnymi wyzwaniami i cierpieniami miłości, której idealizm rozbijał się o banał i powierzchowność. Genialni muzycy jazzowi wprowadzali w świat pełen zagrożeń zaczarowane dźwięki swoich wirtuozowskich instrumentów, piękno i harmonię, umiejętność nazywania emocji i oswajania losu. Dmąc w ustniki i uderzając w swoje instrumenty dodawali sił do przetrwania i poszukiwania prawdziwej drogi. Bohater opowieści Kozyry podróżuje z nimi do najskrytszych zakątków wyobraźni, uczestniczy także w koncertach, które na zawsze przeszły do historii jazzu i kultury.

AR

.

My Funny Valentine:

Miles Davis in Concert Philharmonic Hall

in Lincoln Center (1964)

.

Utwory: My Funny Valentine, All of You, Stella by Starlight, All Blues, I Thought About You.

Zespół: Miles Davis – trąbka, George Coleman – saksofon tenorowy, Herbie Hancock – fortepian, Ron Carter – kontrabas, Tony Williams – perkusja.

.

Jesienią, a dokładnie we wrześniu 1962 roku, otwarto w nocy, bardzo uroczyście, z pompą, wystawnie i na pokaz, z udziałem prezydenta Johna F. Kennedy`ego i jego małżonki, wielki gmach Philharmonic Hall w Lincoln Center na Manhattanie. Orkiestrą dyrygował mistrz nad mistrzami, czyli Leonard Bernstein. Muzyka płynęła jak strumyk przez skaliste góry. Ale o dziwo, nikt nie był zachwycony akustyką. W tej ogromnej sali koncertowej na dwa tysiące siedemset miejsc, o czymś zapomniano. Nikt nie wziął pod uwagę opinii dźwiękowców. Orkiestra brzmiała jakoś szorstko, basy gdzieś zanikały. Muzycy czuli się fatalnie na scenie. George Szell, szef Clevelandzkiej Orkiestry, miał się bardzo ostro wypowiedzieć o sali, która jego zdaniem nie spełnia swojej koncertowej roli i z miażdżącą pogardą mówił o jej walorach akustycznych.

 

12 lutego 1964 roku miał zawitać do Philharmonic Hall Miles Davis ze swoim kwintetem. Koncert poświęcony będzie pamięci niedawno zamordowanego, w listopadzie 1963 roku, prezydenta Johna F. Kennedy`ego. Davis bardzo cenił obu braci Kennedych, niejednokrotnie wypowiadał się o nich jako o wzorowych obywatelach i demokratach, którzy walczą z dyskryminacją rasową i lubią jazz. Swingujący Kennedy, tego jeszcze oczywiście nie było, ale przecież co by nie mówić o prezydencie, na pewno potrafił wywijać na parkiecie, a dziewczyny wszystkich ras to kochały. Dzisiaj go niestety tutaj nie będzie.

 

Jego śmierć w Dallas, w Teksasie, później śmierć zabójcy Lee Harveya Oswalda, stały się przyczynkiem do wielu artykułów, rozważań, do dzisiaj zbrodni tak naprawdę nie wyjaśniono. Owszem, powołano komisję Warrena, ale nie zakończyła jeszcze swojej pracy. Ze źródeł dobrze poinformowanych wynika, że prace komisji mogą potrwać nawet pół roku. Czy dzisiaj idąc przez Manhattan jestem do końca przekonany o winie Oswalda? Zadaję sobie wiele pytań po śmierci Kennedy`ego, bo wiem, że był lubiany przez Amerykanów, przez niektórych wręcz uwielbiany. Dwa miesiące po jego pogrzebie można snuć różne historie, można budować teorie spiskowe, rozpisywać się o mordercy jako komuniście i marksiście, co jednak to nam da? John nie był łatwym człowiekiem. Jego portret ojca i męża jest zupełnie inny od portretu statecznego wyważonego demokraty, który uratował pokój na ziemi. Miles wie dużo mniej ode mnie o Kennedym, ale to nie znaczy, że ja wiem wszystko. Budzę się czasami w nocy zlany potem, bo wciąż przeżywam to odejście.

Teraz na Manhattanie jest noc. Zrobiło się mroźno i pada śnieg. Idę z Central Parku 62. ulicą, kluczę w zasadzie, chowam się za autobusami, przebiegam obok ludzi skurczonych i jakby uśpionych aurą. Niczego mi nie brakuje. Recytuję wiersz, a w zasadzie piosenkę Boba Dylana, usłyszałem ją gdzieś w Greenwich Village, a zaczyna się tak: Więc, budzę się rano/Żaby są w moich skarpetkach/Twoja mama jest ukryta/W lodówce/Twój tatuś chodzi w denerwującej/Masce Napoleona Bonaparte/Potem pytasz, dlaczego tu nie mieszkam/Kochanie, czy musisz pytać?..

Nie pytam, bo z nikim nie mieszkam. Po rozstaniu z dziewczyną jest mi dobrze. Ale tylko czasami. Gdy budzę się rano, nie odnajduję jej koszuli nocnej, ani żadnej innej części garderoby. I robi się smutno. Do czasu. Nawet te zamaskowane twarze ulicy, poruszające się szybko i sprawnie ludziki, nie denerwują mnie. Mam nadzieję, że długo nie pożyję, chociaż kto to wie? Bob Dylan za chwilę nagra swoją płytę, a ja będę śledził z pozycji oportunisty, lękliwego outsidera, który nic nie ma do stracenia. Lubię po prostu poetów i ich wiersze.

 

Z daleka widzę światła Philharmonic Hall. Dużo szkła, bardzo dużo kolumn. Budynek nowoczesny, przejrzysty, wyrazisty, można by tak wymieniać przymiotniki, które i tak nie oddadzą piękna mistrzowskiego dzieła architekta, Maxa Abramovitza. W środku jest jeszcze ciekawiej. Drewno ma nadać charakter przestronny sali koncertowej, a zarazem wytłumić akustykę tak, by była idealna. Pisałem już, że nie jest. Ale w końcu nie wszyscy mają słuch absolutny George`a Szella.

Muzycy jazzowi lubią tu grać. A występowali na scenie Philharmonic Hall m.in. Gunther Schuller, Benny Golson, Don Ellis. W grudniu 1963 roku zagrali tutaj Modern Jazz Quartet, Thelonious Monk, Art Blakey, Cecil Taylor, a 31 grudnia, czyli w Sylwestra, w tę niezwykłą ostatnią noc w roku, John Coltrane Quintet z Ericem Dolphym. Trochę ku zaskoczeniu krytyków Coltrane prezentował jakby cieplejsze oblicze, grał standardy i to z orkiestrą. Może takie klimaty w dzisiejszych czasach są ważniejsze od wszelkich nowoczesności, awangardyzmu, nie wiem. Oblicze największych muzyków także się zmienia w zależności od okoliczności. Za chwilę zresztą posłyszę Kwintet Milesa i zobaczymy, co on też dzisiaj zademonstruje. Mam nadzieję, że zaskoczy nie tylko mnie, ale także widownię, mieszkańców Manhattanu i okolic wielkiej metropolii.

Na scenie pojawia się Mort Fega, miłośnik jazzu, szczególnie Theloniousa Monka i Milesa Davisa, znakomity propagator tej muzyki i konferansjer…Przedstawia po kolei muzyków, robi to ze szczególną estymą, wyróżniając młodych: Tony`ego Williamsa i Herbie Hancocka, podkreślając ich muzyczną doskonałość. Fega wie, co robi. Czeka na oklaski widowni. Jeszcze chwila, a potem następuje długa przerwa. Oklaski cichną. Teraz można przedstawić następnego muzyka. Oto zawodowstwo wielkiego znawcy jazzu. Słuchacze, oczywiście, tutaj w Philharmonic Hall, nie mogą się doczekać na pierwsze dźwięki trąbki Milesa. Zastanawiam się, od jakiego utworu Miles zacznie… Czy od So What, a może od Walkin`, albo od All Blues? Wszystkie kompozycje są doskonale znane, opracowane w szczegółach. Czasami mam wrażenie, jakby Davis naśladował wielkiego Horovitza, który na koncertach miał stały repertuar…ale jak za to go wykonywał?

Nie zgadłem. Koncert rozpoczyna się od My Funny Valentine Rodgersa i Harta. Pierwsze dźwięki fortepianu w C-moll już wskazują, jak potoczy się narracja. Wolno i somnambulicznie. Za chwilę Miles zabrzmi jakże demonstracyjnie, manifestacyjnie, coolowo. Nie, nie, to nie będzie ofensywa dźwięków, raczej powolne nastrajanie widowni, natchniona improwizacja człowieka, dla którego muzyka jest wszystkim. Sześć minut Davisowskiego grania przynosi kilka odkryć, o których się nie zapomina. Po pierwsze – to lekcja solowej improwizacji, po drugie – uczucie pełni, po trzecie – delikatność tonu trąbki. Tak, tak. Nie szmery, nie piski, nie żałość i smutek – ale łagodność i lekkość. Ktoś napisze po tym koncercie, że takiego Davisa nigdy nie słyszał… ja wiem? Kocham Milesa, więc wszystko, co komponuje i wykonuje, jest dla mnie genialne. Publiczność prawie wstaje z miejsc. Klaszcze w trakcie jego improwizacji.

Nie zaskakuje mnie też solo George`a Colemana. To utalentowany saksofonista ze szkoły Coltrane`a z tą samą dozą technicznego mistrzostwa. Nie lubią go młodzi, ale chyba dlatego, że nie improwizuje z takim wirtuozostwem jak John. Gra jednak świetnie. Mistrzowsko przemierza partyturę od skali do skali, brzmi bardzo ciepło, łagodnie, może za przyjemnie? Davis zaraz po koncercie powie, że to najlepszy koncert George`a, że jego dźwięk był fantastyczny, misterioso. Hancock dokłada jeszcze swoją długą improwizację. Psychologicznie, można by ją nazwać – introwertyczną podróżą ku minionym dniom, ku wspomnieniom dawnej, jeszcze nie zapomnianej miłości. Blues tu góruje, ale jakże czysto brzmi każda nuta. Doskonałość młodego pianisty jest imponująca.

 

Kolejny utwór to All of You Cole Portera. Ballada o prawdziwej miłości, a może o oddaniu, o poświęceniu? Dźwięk trąbki Milesa jest bardziej szorstki, męski. Krążą te brzmienia w naszej głowie, mniej lub bardziej uroczyście, ale wiemy, że nie upłynie nawet chwila, byśmy nie odpłynęli wraz z nimi w inny świat. Zaczynam klaskać mimowolnie, ktoś mruczy obok mnie pod nosem nuty standardu Portera. Kiedy cichnie trąbka po pięciominutowym improwizowaniu, klaszczą już wszyscy… a Coleman urokliwym wejściem swojego saksofonu powstrzymuje bis. „Graj, graj Miles” – chcę zawołać, ale saksofonista wcale nie gra gorzej od niego. W pewnym momencie jest tak liryczny jak jego przewodnik, lider zespołu. Kunszt George`a polega na jego ogromnej dyscyplinie formalnej, na umiejętności podążania za sekcją i szybkiego przechodzeniu z defensywy do ofensywy. Hancock odwrotnie… chce zawsze być w ofensywie. Ktoś mógłby powiedzieć, że gra za dużo dźwięków, ale tak nie jest. To tylko wrażenie. Puszczam wodze fantazji, uciekam poza ten gmach i słyszę prawdziwe brzmienie amerykańskiego bluesa. Taka jest właśnie końcówka improwizacji Herbiego. Jak ja to lubię!… Czuje to także osiemnastolatek Tony Williams, którego nie da się powstrzymać. Biegnie, szaleje, wodzi wszystkich kolegów na pokuszenie.

 

Mam nadzieję usłyszeć So What, ale Miles chyba jeszcze wyczekuje. Na razie mamy koniec pierwszego seta. Ludzie wychodzą z sali. Ja natomiast siedzę i rozmyślam o pięknie muzyki, która nigdy się nie kończy. Zawsze pozostaje w nas. Jakże trudno powrócić do świata normalności, do realnej przestrzeni, w której istniejemy. Kiedy po przerwie rozlegają się dźwięki kolejnej ballady Stella by Starlight Victora Younga, ulubionego standardu mojej byłej dziewczyny, wiem, że będę marzył dalej. Charlie Parker i Stan Getz grali ten utwór z emfazą, nazywałem to spirytualizmem chwili, serenadą o miłości, natchnieniu i gwiazdach.

Miles brzmi inaczej. Jakoś kolorowo, nie czarno-biało. Tym razem z niecierpliwością czekam na improwizację Hancocka. Zaskakuje mnie znów Coleman – jakby ukryty, a zarazem wielowymiarowy. Przemodlona ta improwizacja. Herbie – jak on wysnuwa te dźwięki, jak cierpko śpiewa, jak denerwuje słuchacza. Gromkie oklaski po jego improwizacji świadczą o tym, że widownia doskonale poznała się na jego talencie.

 

All Blues Milesa Davisa z płyty Kind of Blue doczekał się wielu analiz. Opiszę więc krótko moje wrażenia po tym wykonaniu. Niewątpliwie, to akurat dzieło Milesa przenika naszą duszę jakąś niesłychaną skalą wrażliwości, a przy tym jest tak pełne wolności, że mogłoby być hymnem jazzowej niezależności. Davis traktuje go na zasadzie swobodnej improwizacji, tak jak blues tego oczekuje i wymaga, ale dużo tutaj swingu i mocy tanecznych chwytów prosto z Alabamy. Hancock ma długie przejmujące solo. Publiczność dziękuje mu w trakcie improwizowania. Coleman nie daje odpocząć sekcji. Ale Williams z Carterem tylko na to czekają. Tempo narasta aż do ostatniej nuty.

Na zakończenie słyszymy jeszcze jedną balladę o miłości I Thought About You Billie Holiday z doskonałą długą improwizacją Colemana – przenikliwego czytelnika rękopisów pozostawionych przez nieszczęśliwą kobietę. Gdzie jest kochanek? Dlaczego zniknął z mojego życia? Opowieść jest piękna, nostalgiczna, tragiczna. Kontynuuje ją Herbie Hancock. Jego brzmienie wcale nie wyzwala. O – nie. Tym razem pianista gniewa się, mocuje z bólem istnienia. Kontrabas Rona Cartera rozmawia z fortepianem Hancocka i już wiemy, że wyzwolenia nie będzie. Ból się nie skończy. Zapamiętana na zawsze twarz kochanka będzie prześladować dziewczynę do końca życia. Miles dźwiękiem trąbki to potwierdza i zaiste jest w tym jakaś niesłychana moc.

Skala cierpienia jest tak duża, że ronię łzę, ocieram ją chusteczką do nosa. Patrzę na publiczność, ale długo jeszcze siedzę w sali koncertowej. Słyszę w sercu kolejne utwory, analizuję je. Mam wrażenie, że muzycy wyjdą na bis. Chyba tak będzie. Pojawia się Mort Fega. Jeszcze raz dziękuje muzykom. Wymienia ich nazwiska. Dobrze, że tu przybyłem i mogłem zobaczyć ponownie kwintet Davisa na żywo. Chyba nie po raz ostatni. Fega śmieje się, kiedy wymienia nazwisko Milesa. Ale Davis nie odpowiada uśmiechem. Czyżby był niezadowolony? Ktoś mówi, że nie śmieje się do białych, bo to przypomina zachowanie niewolnika. Czarnego niewolnika. Jak jest naprawdę, Miles? Tylko Ty to wiesz…

Grzegorz Kozyra

..…..

Książka

“Mój Jazz”

już się ukazała

 .

……

O autorze:Screenshot 2015-04-29 00.31.42

Grzegorz Kozyra: eseista, poeta, dziennikarz. Autor czterech tomów eseistycznych: W CZASIE NIEDOKOŃCZONYM (2005), DUCH SŁOWIAŃSKI (2009), CIEŃ I MAGNOLIE (2013), PODRÓŻE Z ORFEUSZEM (2016).

.

.

..

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments