Wilhelm Ratuszyński – Dar Tadeusza

Ulotne złote chwile przepływają z wodami rzeki życia, a my widzimy tylko rzeczne łachy. Aniołowie odwiedzają nas, a my zauważamy ich obecność dopiero jak odchodzą.

George Elliot

.

dar tadeusza.

Poznałem Tadeusza pod koniec 1943 roku w Anglii. Przydzielono go do naszego dywizjonu jako młodego stopniem oficera. Był dobrym pilotem, więc szybko zasymilował się z naszym oddziałem. Bardziej niż twarz – zawsze gładko ogoloną – pamiętam jego intrygujący uśmiech, który kojarzy mi się z tym na twarzy Mony Lisy z obrazu Leonarda da Vinci. Nie pamiętam koloru jego oczu ani włosów, które zawsze były przystrzyżone na odpowiednią długość. Nigdy nie było absolutnie nic nagannego w jego ubiorze, czegoś, co każdemu z nas można było czasami zarzucić. Szczupła sylwetka i średni wzrost nie wyróżniały go wśród masy ludzi kręcących się nieustannie w naszych bazach.

Zawsze cichy, niby wśród nas, a jednak jakoś dziwnie niezauważalny. Gdyby zabrakło kogoś innego podczas różnych wydarzeń w naszej messie, byłoby to zauważone. Gdyby zabrakło Tadeusza, nikt by pewnie tego nie zauważył. Był zawsze bardzo układny, z nikim nie miał zatargów, nikt na niego nie narzekał, podczas gdy każdy z nas, pilotów miał coś na sumieniu. Prawie zawsze były jakieś mniej lub więcej ważne animozje między personelem dywizjonu, ale on nigdy nie był w to zamieszany. Tadeusz nie wyróżniał się absolutnie niczym.

Mniej więcej rok później był on już jednym z weteranów, mającym na koncie wiele lotów bojowych, lecz nadal nikt nie był jego bliskim znajomym. On sam wydawał się być jednakowo miły dla wszystkich i dla każdego miał ciepłe słowo. Tadeusz po prostu był wśród nas.

Wkrótce po wojnie, podczas któregoś z wieczorów, zebrało nas na wspominanie tych, którzy kiedyś byli w naszym dywizjonie, a którym nie dane było doczekać jej zakończenia. Wówczas pojawił się temat Tadeusza. Nasz adiutant zauważył wtedy, że jak na zadanie leciał Tadeusz, to nigdy nikomu nic się nie stało. Zaintrygowany tym spostrzeżeniem, jeszcze tego samego wieczoru sprawdziłem to w księdze lotów naszego dywizjonu. Byłem zdumiony, gdy się przekonałem, że faktycznie w żadnym z lotów w których uczestniczył Tadeusz, nie było jakichkolwiek strat – wszyscy wracali cało i zdrowo. Z wyjątkiem tego, kiedy on sam nie wrócił. Wtedy dopiero zacząłem sobie przypominać Tadeusza i wszystko, co czyniło go tak niezauważalnym, zaczęło wyglądać osobliwie. Jego postać zaczęła być obsesyjnie przywoływana przez mój umysł i im więcej o nim myślałem, tym bardziej wydawał mi się tajemniczy. Naturalnym biegiem rzeczy zaczęła na nowo dręczyć mnie myśl, z którą ja i moje sumienie już wcześniej doszliśmy do ładu. Tadeusz zginął w locie bojowym, który ja prowadziłem.

Kilka tygodni po inwazji na kontynent w 1944 roku lecieliśmy sekcją czterech samolotów na rozpoznanie z bronią, czyli po prostu mieliśmy szukać guza na tyłach wroga. Ja dowodziłem, a Tadeusz prowadził drugą dwójkę. Obaj mieliśmy za skrzydłowych mniej doświadczonych pilotów. Podczas lotu zauważyłem dwa niemieckie pojazdy mechaniczne słabo zakamuflowane tuż obok małego lasku. Rozkazałem zejść do ataku, bo ręka swędziała mnie już od dawna, żeby coś rozwalić. Prawie natychmiast Tadeusz powiedział do mnie przez radio:

– Kazik! Zostaw! To pułapka!

Zignorowałem go i kładąc samolot na skrzydło, warknąłem tylko: – Follow me! (za mną).

Kiedy tylko puściłem serię z moich czterech ckm-ów wycelowaną w oba pojazdy, rozpętało się małe piekło. Lasek jakby nagle ożył i zaczął pluć w naszą stronę seriami pocisków lekkiej artylerii przeciwlotniczej. Jego ciemna plama rozpostarła nagle grabieżcze macki paciorków świecących pocisków. Ja i mój skrzydłowy jakoś prześlizgnęliśmy się bez szwanku, ale w momencie kiedy nadlatywał Tadeusz, Niemcy odłożyli odpowiednią poprawkę i ich ogień był zabójczy. Mustang Tadeusza musiał dostać morderczą dawkę ołowiu i stali. Gdy wyrwałem samolot w górę i w lewo, ściemniało mi na moment w oczach. Kiedy odzyskałem wzrok zobaczyłem jego samolot, który w płomieniach i lekko pochyłym lotem w linii prostej zmierzał w kierunku małej wioski. Zwykle samolot trafiony jak ten Tadeusza prawie natychmiast walił się na ziemię. W tym przypadku było inaczej, niezwykle. Wśród letniego popołudnia Mustang rozciągnął długą, czarną wstęgę dymu, która ryła brutalnie w tle, jakie tworzyła bliska jej spójna, mglista i szara masa ziemi. Samolot rozbił się o nią jako ledwo widoczny punkcik. Cicho i skromnie, jak na Tadeusza przystało. Oczami wyobraźni wciąż widzę ten moment, jakby w zwolnionym tempie, i wciąż sprawiający kuriozalne wrażenie.

W tym czasie nasze lotnictwo poniosło sporo strat i śmierć Tadeusza była tylko kolejnym smutnym epizodem. Adiutant dywizjonu zebrał jego rzeczy i odesłał do Dowództwa, bo Tadeusz nie zostawił adresu rodziny lub kogoś bliskiego. Większość z nas przywykła do tego, że jednego dnia był wśród nas pilot, a drugiego dnia już go nie było. Odchodzili w nieznane, skromnie i z pokorą, jak petenci z biura bezdusznego carskiego urzędnika.

Kiedy ucichły odgłosy wojny, a normalny świat żywych zaczął wyłazić z kątów i rozrastać się jak powój, ja nie nadążałem za nim, wciąż będąc myślami w czasie wojny, czując podświadomie, że ziarno mojej radości jeszcze nie obumarło, żeby móc zakiełkować i wydać owoc. Pojawiło się we mnie natrętne poczucie niepokoju, które wkrótce zaczęło się potęgować, oraz myśl, że Tadeusz nie był zwykłym człowiekiem. I ta myśl właśnie była źródłem niepokoju tego uczucia. Pozbycie się tego niepokoju stało się dla mnie priorytetem.

W czerwcu 1946, niewiele ponad rok od zakończenia wojny, udałem się na poszukiwanie miejsca śmierci Tadeusza. Byłem świadom tego, że moja decyzja nie była zbyt racjonalna – bo czegóż mogłem się o nim nowego dowiedzieć, oglądając szczątki jego samolotu lub grób? – i jednocześnie tego, że gdzieś trzeba było zacząć. Chciałem również zobaczyć Holandię i tereny, nad którymi wielokrotnie latałem. Któregoś dnia, wczesnym rankiem, wsiadłem z kolegą do naszego służbowego Milesa i polecieliśmy do polskiego Skrzydła myśliwskiego stacjonującego w północnych Niemczech. Dzień wcześniej zaopatrzyłem się w odpowiednie dokumenty, oraz wszystkie dostępne informacje na temat miejsca zestrzelenia Tadeusza jakie udało się zdobyć naszemu dywizjonowemu oficerowi wywiadu. Spotkałem sporo kolegów pilotów i nie było problemu z załatwieniem transportu do Holandii. Dostałem też plecak wyładowany żywnością, i na drugi dzień rano rozpocząłem moją eskapadę, którą pamiętam świetnie do dziś.

Bez żadnych problemów wczesnym popołudniem dotarłem do miasteczka Juthpaas, gdzie okazało się, że czeka mnie sporo marszu. Raźno ruszyłem w drogę, której szybko ubywało. Nie nudziło mi się, bo kraj był ciekawy. Pogodny dzień dodawał uroku mijanym kanałom, rzeczkom, kładkom i łąkom. Często prezentowały mi się okazałe lipy i rosochate wierzby, przypominając wiejskie krajobrazy z Polski. Tu przekwitły bez, tam głóg i jaśmin. Tu bratki i malwy przy skromnym domostwie pokrytym piegowatą dachówką, tam stokrotki i kwitnąca koniczyna. Z lewej biało-brązowo-czarne kózki ruszały miarowo gębami, przyglądając mi się z zaciekawieniem, a z prawej para tokujących, żółtobrzusznych pliszek hałaśliwie zwracała na siebie uwagę. Te wiejskie kolory tylko podkreślały przyjemną zieloność, jaka mnie otaczała.

Okazją do krótkiego odpoczynku był widok czapli siedzącej na palu wbitym w brzeg niewielkiego kanału. Usiadłem na murszejących belkach małego mostu. Tuż koło mnie jak wahadła zegara kiwały się pałki wodne i szumiał tatarak. Szarosrebrna z mocno wygięta szyją czapla stała nieruchomo jak niezgrabny pytajnik na zielonogranatowym tle trawy i wody. Łypała na mnie jednym okiem nieufnie jak Zagłoba i widać nie spodobałem się jej, bo po chwili odleciała.

Wioska, do której zmierzałem, była mała. Osada prawie. Wszechobecne w krajobrazie żywopłoty i kanały dyktowały linie i kierunki. W oddali biały wiatrak dawał znaki swoimi ramionami, dystyngowanie i miarowo. Pojedyncze, metaliczne odgłosy młota i pomruki krów akcentowały szum drzew i krzewów zmieszany z chaotycznym ćwierkaniem wróbli. Ciepła bryza od morza pozbawiała miejsce charakterystycznych wiejskich zapachów i razem z popołudniowym słońcem czyniła miejsce miłym dla malarza.

Nie mogłem nie trafić na mały i skromnie wyglądający kościół usytuowany na równie skromnym rozstaju ubitej drogi. Kilka okazałych topoli pełniło straż nad budynkiem i małym, przylegającym do niego cmentarzem. Całość ogrodzona była niskim murem, który bardziej określał rewir, niż grodził. Z cienia jednej z topól wynurzyła się postać w sutannie, i wąską żwirową ścieżką podążała z pogodnym uśmiechem i dobrodusznością rąk splecionych na modlitewniku, które najwyraźniej śpieszyły mnie powitać. Widząc mój mundur, ksiądz zagadnął po angielsku: – Good afternoon (dzień dobry).

Był wysokim i szczupłym mężczyzną. Jego szare, zaskakujące głębią oczy przyciągały wzrok. Były osadzone w bladej twarzy pozbawionej prominentnych kształtów, a rzadkie, jasne włosy wtórowały jej bladości. Ta twarz równie dobrze mogła należeć do bezwzględnego oszusta, ale ręce mężczyzna miał jak każdy ksiądz. Jego wypielęgnowane dłonie o wysmukłych palcach wydawały się być stworzone do namaszczania i robienia znaków krzyża. W uścisku chłód jego dłoni nie pasował do ogólnie przyjemnego wrażenia, jakie sprawiał duchowny.

Przedstawiłem się i w jednym zdaniu powiedziałem mu, że chcę zobaczyć miejsce, gdzie zginął mój kolega. Ksiądz Willem – bo tak miał na imię – jakby czekał przez moment, aż powiem coś więcej, a widząc moje wahanie, spytał, jak się nazywał mój kolega. Nazwisko Tadeusz Jankowski nie wydawało się brzmieć dla niego obco. Skinął głową ze zrozumieniem i bardzo poprawnie powtórzył: – Porucznik Tadeusz Jankowski. Stoisz, mój synu, kilkadziesiąt metrów od jego grobu.

Byłem zaskoczony, bo nie wiedziałem wcześniej, gdzie Niemcy pochowali ciało Tadeusza. Widząc to, ksiądz wskazał ruchem ręki kierunek i poszliśmy zobaczyć to miejsce. W cieniu topoli czerń jego habitu nabrała głębi, jakby przygotowując się na służbowy moment ciszy przed grobem. Mały, zarośnięty trawą kopiec był tuż obok muru. Prosty drewniany krzyż rozpościerał nieruchome ramiona, osłaniając swoje serce, które stanowiła czarna tabliczka z nazwiskiem i podobizną zwiędłego liścia palmy. U jego podnóża bieliła się mizerna resztka świeczki. Obok grobu Tadeusza był drugi, równie mocno zarośnięty trawą, ale bogatszy o zwiędłe polne kwiaty. Oba groby były trochę odosobnione od innych, które stanowiły spójną gromadkę kamiennych tablic. Sąsiad Tadeusza miał na imię Jopie i zmarł mając osiem lat. Odgadując moje pytające spojrzenie, ksiądz przerwał niezręczną ciszę:

– To smutna i dziwna historia. Jopie był sierotą i niemową. Jego rodzice zginęli w czasie bombardowania Amsterdamu w 1940 roku. Jedyną najbliższą rodziną był dziadek, który mieszka niedaleko stąd. Biedne dziecko nie miało łatwego życia przy rodzicach, a tym bardziej przy dziadku, który jest surowym i trochę zdziwaczałym człowiekiem.

Angielszczyzna księdza była bardzo dobra, dużo lepsza niż moja.

– Ale dlaczego te groby są tak wyraźnie razem obok siebie? – spytałem.

Ksiądz popatrzył mi w oczy tym swoim dobrodusznym wzrokiem, zanim uczynił dla mnie swoją historię bardziej gorzką.

– Ten samolot, który pilotował pański kolega, spadł w miejscu, gdzie był Jopie. Dziecko zginęło pod jego szczątkami i niemiecki oficer kazał pochować ich obok siebie.

Milczenie mojego rozmówcy, które teraz nastąpiło, na nowo napiętnowało moje sumienie, a ja spuściłem wzrok, bo ono na nowo rozjaśniło we mnie obraz wskazującego na mnie i oskarżającego palca opatrzności. To, co usłyszałem, jeszcze bardziej upewniło mnie w przekonaniu, że Tadeusz nie był zwykłym człowiekiem. Czułem, że jestem bliski jakiegoś pojednania z kimś lub z czymś, nie wiedząc jak, ani kiedy. Powoli otwierało się we mnie okno światła, które nic nie tłumaczyło, ale dawało spokój.

– Może pójdziemy zobaczyć teraz to miejsce? Niedaleko stąd i blisko domu, w którym mieszka dziadek Jopie – pragmatyczność księdza wydała mi się jak najbardziej na miejscu.

– Jeżeli nie sprawi to kłopotu, to będę wdzięczny za przewodnictwo – odparłem.

Mimo że mój przewodnik cały czas mówił, nie irytował. Czułem się trochę stłumiony, ale niestrudzony wypełnionym wydarzeniami dniem. Już nie rozglądałem się na boki i szedłem wpatrzony w ziemię, słuchając jego ciekawych uwag i historii. Tak naprawdę interesowała mnie tylko jedna, ta, która wiodła mnie przez tę sentymentalną podróż.

Solidny drewniany dom, do którego zbliżaliśmy się, stał lekko na uboczu. Jego małe i niskie okna sprawiały wrażenie większego, niż w rzeczywistości był. Trochę zaniedbane obejście świeciło pustką. Sympatyczny kot wylegujący się na jasnej stercie desek obdarzył mnie i mojego towarzysza obojętnym wzrokiem, zdradzającym, że sporo już widział i że nic nie znaczymy w jego kocim świecie.

Drzwi otworzył wysoki mężczyzna, kiedyś zapewne dobrze zbudowany, teraz przygarbiony ciężarem czasu. Zupełnie siwa, ale wciąż w miarę bujna czupryna, przydawała mu trochę godności, której jego ogólny wygląd i miejsce przydać mu nie mogły. Z ciemnego wnętrza wypełzł zapach starczej samotności: kurzu, resztek jedzenia, niepranych ubrań i smutku, który rządził i dzielił. Grube palce w ukształtowanej ciężką pracą, trzęsącej się dłoni ściskały laskę, która na pewno nie zestarzała się razem z nią. Czarne półkola brudu na końcach zapuszczonych paznokci czyniły jego ręce jakże różne od tych księżych.

Jego bystre oczy szybkim ruchem zlustrowały mnie i zupełnie zignorowały osobę księdza mówiącego coś poważnie z rękami założonymi na plecach. Zostałem chyba krótko przedstawiony, bo zwiędłą twarz mężczyzny ożywił na moment nieśmiały uśmiech.

Z zainteresowaniem przyglądałem się temu człowiekowi, kiedy przez chwilę rozmawiał z duchowną osobą. Jego oczy powoli zaczęły zdradzać narastający w nim przypływ uczuć. Najpierw się zaczerwieniły, a po chwili wydały z siebie pojedynczą kroplę łzy. Samotna i okazała, powoli spłynęła w dół po policzku, tuląc się do dumnej twarzy.

Willem wskazał mi ruchem ręki miejsce opodal domu, gdzie rozbił się Mustang Tadeusza, a którego szczątki zabiły chłopca. Pobliski koniec niezaoranego pola ograniczał z jednej strony spory sad zaszczycony dostojną gruszą, a z drugiej brzozowy zagajnik. I na jego brzegu właśnie leżało kilka ledwo widocznych resztek samolotu. Nawet po dłuższej chwili przyglądania się im, wydawały się należeć do tego miejsca. Ta scena nie wzbudziła we mnie żadnych uczuć i wciąż kołatało się we mnie echo tego czegoś, czego szukałem. Byłem nawet trochę zdziwiony, że nie czułem żadnego sentymentu do resztek tej maszyny, na której ja sam być może latałem. To nie był ślad po Tadeuszu, którego szukałem. Nowy w tym momencie za to był niespodziewany smak gruszek, jaki pojawił się w moich ustach. Słodki i cierpki zarazem, wywołany zapewne widokiem wspaniałego drzewa owocowego, które wtedy było dla mnie ciekawsze niż zarastające zielskiem pamiątki po samolocie kolegi.

Ksiądz dyskretnie zostawił mnie moim myślom i stał obok w cieniu gruszy, z lekko pochyloną głową i z rękami w kieszeniach habitu. Jego sylwetka zasłaniała mi pień drzewa i wydawać się mogło, że to on dźwiga zieloną koronę konarów, liści i dojrzewających owoców na głowie. Jak Meduza z kłębem wężów zamiast włosów wyłaniająca się z morza, tak czerń księżowskiego habitu wyłaniała się z zielonej masy ogrodu.

Widać moja zwięzła ceremonia oddawania hołdu temu miejscu trwała krócej, niż mój towarzysz przypuszczał, bo gdy zwróciłem moje kroki w jego stronę, rzucił skąpe: – I już?

– Nic tu po mnie – odparłem, wzruszając ramionami.

Ruszyliśmy wolno w stronę domu, a ksiądz zagadywał mnie coś o polityce i wojnie. Moja głowa jednak była zupełnie wolna od takich myśli, więc byłem zdawkowym rozmówcą. Jak wysprzątana z kurzu, brudu i okruchów chata, gotowa na przyjście święta Wielkiej Nocy, tak mój umysł czekał na swoje święto.

Na progu czekał na nas dziadek Jopie. Z ręką wspartą na nieodłącznej lasce, w drugiej trzymał jakąś kartkę. Nie patrzył ani na nas, ani na ten kawałek papieru. Jego wzrok padał na ziemię, w miejscu, gdzie młoda trawa śmiało przykrywała brud, niezadeptywana ludzkimi stopami. Kiedy zbliżyliśmy się do niego, stary człowiek zupełnie zignorował pytanie księdza i patrząc mi prosto w oczy wyciągnął w moją stronę rękę z papierem. Przyjąłem go z powagą, z jaką był mi dany.

Był to rysunek, który niemal natychmiast zrobił na mnie ogromne wrażenie. Narysowany niewprawną ręką dziecka, ale zdradzający spory talent, obrazek przedstawiał małego chłopca i anioła. Obie postacie trzymały się za ręce i uśmiechały się do siebie. Różnej grubości linie ołówka wyraźnie nakreślały sylwetki, drewniane chodaki chłopca, promieniujące słońce w rogu, chmury, aureolę nad głową anioła i to, co mnie zdumiało: jego skrzydła. Nie były one pierzaste i ptasie, tylko prostokątne, dokładnie takie jak skrzydła Mustanga. Nieomylnie zaznaczone okrągłe znaki R.A.F. rozwiewały wszelkie wątpliwości. Na dole, wypieszczonymi literami, rysunek był podpisany: Jopie.

Musiałem pochylić głowę, żeby ciężko przełknąć ślinę, kiedy ksiądz przetłumaczył krótkie zdanie starca – chłopak narysował to dzień przed śmiercią.

Chciałem zwrócić ten obrazek, ale ruchem głowy i uśmiechem stary dał mi do zrozumienia, że jest on dla mnie. Rysunek był wcześniej złożony w pół i tak go wsadziłem do kieszeni munduru, uważając, żeby nie zrobić nowych zagięć. Z radością oddałem lwią część mojego prowiantu dziadkowi Jopie i pożegnałem się, ściskając jego dłoń. Była szorstka i ciepła. Niedługo potem tym samym gestem pożegnałem i księdza, któremu odmówiłem wstąpienia na poczęstunek. Wcześniej po drodze zerwałem kilka maków i białych kwiatów rumianku, które złożyłem na grobach Tadeusza i Jopie. Zajęło to tylko chwilę.

Kiedy wracałem, powoli zachodzące słońce świeciło mi w plecy, nie drażniąc oczu. I wówczas pojawiło się we mnie zupełnie nowe doznanie. Wszystko wokół wydało mi się estetyczne i wdzięczne, nabierając nowego wymiaru. Czułem się, jakbym nagle pozbył się moich duchowych okularów, które wypaczały obraz otaczającego świata, ukrywając jakieś nieznane mi dotychczas piękno. Serce podbijało rytmicznie balonik radości, który przyjemnie uciskał. Chciało mi się uśmiechać i pozdrawiać drzewa, trawy, polne kwiaty, kłótliwe mewy, domostwa i napotkanych ludzi. Maszerowałem, nucąc coś pod nosem, nie czując ani głodu, ani zmęczenia, a moje buty lekko i radośnie wzniecały małe obłoczki kurzu.

.

Czerwiec 2004

Wilhelm Ratuszyński

 

Fakt: Pilot 315-go dywizjonu, Tadeusz Jankowski zginął 20 sierpnia 1944 zestrzelony obok miejscowości Jutphaas w Holandii. Faktem również jest, że spadające szczątki jego samolotu zabiły małego chłopca.

Mustang – właściwa nazwa North American P-51 – popularny amerykański samolot myśliwski. W czasie Drugiej Wojny Światowej, kilka polskich dywizjonów latało na tych samolotach.

.Ilustracja:

Ilustracja: obraz Wojciecha “Sanko” Sankowskiego. “Mustangi” mają oznaczenia polskiego 315-go dwyizjonu.

Subskrybcja
Powiadomienie
3 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
zbigniew wiecha
6 years ago

pięknie napisane, ale jeżeli autor tych wspomnień nie zachował rysunku to jest to fikcja literacka.Tu jest taki ładunek emocjonalny ze każdy zachowałby rysunek jak relikwie.

Mariusz Wesołowski
6 years ago

Ale to najwyraźniej jest fikcja, trochę w założeniu i stylu przypominająca opowiadania Herlinga-Grudzińskiego.

Wilhelm Ratuszyński
6 years ago

To JEST fikcja literacka, zainspirowana niecodziennym wydarzeniem.