Jan Tomkowski – Oscary w kolorze brązu

Oscary

 

Skończyłem niedawno kolejną dużą książkę, ponad czterysta stron, nie licząc indeksów i bibliografii. Skończyłem ku pognębieniu moich wrogów, którzy a to młotkiem i wiertarką, a to złym słowem wytrwale starali się mi przeszkadzać.

Nic z tego!

Skończyłem i mam teraz dużo czasu, więc czytam sobie liczącą siedemset stron z okładem biografię Alana Turinga i odrabiam zaległości filmowe. Osiem filmów w ciągu tygodnia to nawet dla dyplomowanego filmoznawcy pewien wysiłek. Gdzie te czasy, gdy w łódzkiej szkole filmowej oglądało się cztery filmy dziennie, a jako drugi albo trzeci – „Przeminęło z wiatrem” (kto zwolniłby fotel, nie miał najmniejszych szans na odzyskanie wygodnego miejsca)!

Nie przepadam za nagrodami ani nominacjami, mało obchodzą mnie opinie jurorów, których w ogóle nie znam i którzy na pewno nie są obiektywni. Własna wrażliwość, dobry smak, a czasem zdrowy rozsądek powinny wystarczyć do wyrobienia sobie sprawiedliwej oceny tego czy innego dzieła reklamowanego w telewizji albo konsekwentnie przemilczanego. Oscarowe nominacje nie budzą we mnie dreszczu emocji, ale pozwalają dokonać jakiejś selekcji. Zawsze mam nadzieję, że wyróżnione filmy wyrastać będą ponad przeciętność. Czasem to się sprawdza, a czasem nie.

Zacznijmy więc od tych, których Oscar 2018 na pewno nie ominie. „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to opowieść zrobiona z pomysłem, zręcznie unikająca schematów, bez spodziewanego happy endu. Reżyser Martin McDonagh zasłużył na kilka ciepłych słów, ale na podziw zasłużyła jedynie odtwórczyni głównej roli, Frances Mc Dormand – fenomenalna, choć ani młoda, ani piękna, ani nawet miła. Nie polubicie jej od razu. Nieustraszona, nieustępliwa, nieskłonna do kompromisu, przeważnie zwariowana i nieobliczalna. Mściwa? Czy ja wiem? Pewnie tak, ale nie bez serca. Kto nie zna jeszcze zakończenia, niech omija recenzje, bo dopiero finał odsłania właściwą perspektywę tej historii, w której dobro i zło jakoś przedziwnie się splatają.

Sally Hawkins z „Kształtu wody” miała chyba pecha. Stworzyła znakomitą rolę w dziele Guillermo del Toro, no ale z taką rywalką jak Frances Mc Dormand nie sposób chyba wygrać. Może obie należałoby nagrodzić, choć sprytne jury nigdy tego nie robi. Ktoś musi wygrać, ktoś przegrać. Niezależnie od marcowego werdyktu, Sally Hawkins przegraną na pewno nie jest. Pasuje doskonale do tego baśniowego klimatu, który przypomina nam zarówno o coraz dalszej przeszłości, jak i świecie naszego dzieciństwa, jakże odmiennym od rzeczywistości, w której poruszają się dzisiejsze maluchy wyposażone w smartfony i laptopy.

Oscarowi filmowcy zwracają się chętnie ku czasom minionym, może nie mając pewności, czy z równie dobrym skutkiem penetrować umieją tematy obecne choćby w „Snowdenie” czy „Her”. Aż dwa nominowane filmy powracają do lat II wojny światowej, przy czym „Dunkierka” Christophera Nolana jest kolorowa, ciepła, wzruszająca i pełna nadziei, a „Czas mroku” – zgodnie zresztą z tytułem – znacznie bardziej pesymistyczny, kłopotliwy dla brytyjskich patriotów, budzący wątpliwości, które nie zawsze rozprasza popisowa rzecz jasna rola Garyʼego Oldmana. Zdaje mi się, że na ekranie Churchill wydaje się znacznie bardziej sympatyczny niż wskazywałyby na to rozmaite relacje i dokumenty.

Jak porównać z tymi dwiema reminiscencjami wojennymi „Lady Bird” Grety Gerwic? Zwiastun wróżył arcydzieło, ale film – momentami urokliwy i zabawny – wydaje się mimo wszystko co najwyżej przyzwoitą produkcją, jakich wiele. To samo moglibyśmy powiedzieć o thrillerze „Uciekaj!”, który ogląda się naprawdę dobrze i któremu trudno cokolwiek zarzucić – poza troską o komercyjny sukces. Najbardziej europejski w tym gronie film „Tamte dni, tamte noce”, mimo drażliwego tematu, ujmuje subtelnością realizacji, delikatnością, no i anarchistycznym przesłaniem, z którym mało kto się zgodzi. Ale najwięcej tu kultury, najwięcej chyba przemyśleń, najwięcej artystycznego klimatu.

Gdzie zatem szukać arcydzieła?

Oczywiście wśród filmów obcojęzycznych, a tu pewniakiem jest rzecz jasna Zwiagincew, o którym już kiedyś pisałem w tym miejscu. „Loveless” (czyli po polski „Niemiłość”) jednym przypomina Tarkowskiego, innym Bergmana, jeszcze innym Kieślowskiego. Wszystko jedno, bo nie przejmując się porównaniami, rosyjski mistrz zawsze robi swoje, pokazując ojczyznę uczciwie, z całą ostrością spojrzenia, z największą surowością i bez nacjonalistycznych emocji. Po projekcji rozmawialiśmy ze znajomą przez pół nocy, bezskutecznie szukając tu jakichś okruchów nadziei, pomyślnych rozwiązań i pozytywnych bohaterów.

Do historii kina światowego przejdzie – wierzę w to gorąco – mały chłopiec, skromny odpowiednik Anny z „Przygody” Antonioniego i Mirandy z „Pikniku pod Wiszącą Skałą” Weira. Malec, który nie umiał żyć w rosyjskiej dzisiejszej rzeczywistości i odszedł, znikł, rozpłynął się w powietrzu. Ja wiedziałem od razu, że się nie znajdzie, że nie może się znaleźć, choć zdyscyplinowane i budzące podejrzany respekt grupy poszukiwaczy dołożą wszelkich starań.

Znowu więc złoto dla Rosjan, pyta znajoma sięgając po terminologię sportową, bo kończą się przecież zimowe igrzyska. Niestety, odpowiadam, złoto dla Rosjan, a dla pozostałych najwyżej brąz, o którym za kilka lat prawie nikt nie będzie już pamiętał…

.

Jan Tomkowski 

.

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi),

doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

 

 

.

Subskrybcja
Powiadomienie
4 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Mariusz Wesołowski
6 years ago

Oscary są oczywiście tak spolityzowane, jak wiele kategorii nagrody Nobla. Największą szansę ich otrzymania mają filmy „politycznie poprawne” – o homoseksualistach/lesbijkach, transwestytach, rasowych mniejszościach, itp., itd. Dlatego osobiście czuję, że jakiś Oscar przydarzy się filmowi „Call me by your name”, opowieści o homoseksualnym romansie 24-letniego mężczyzny z 17-letnim chłopcem. Byłbym naprawdę zdziwiony, gdyby tak się nie stało (pamiętajmy o „Brokeback Mountain”!).

Mariusz Wesołowski
6 years ago

„Call me by your name” dostał – może słusznie – jednego Oscara, za najlepszą ekranową adaptację. Natomiast „Kształt wody” – który przestałem oglądać po piętnastu minutach ze względu na kompletnie przewidywalną fabułę, stereotypowe postacie i lawinę politycznej poprawności (nie mówiąc już o tym, że w obrębie tego pierwszego kwadransa główna bohaterka onanizuje się dwa razy) – otrzymał ich cztery, wliczając najlepszy film i najlepszego reżysera. Oczywiście.

Mariusz Wesołowski
6 years ago

Podobno liczba oglądających tę ceremonię była rekordowo niska, tylko 26,5 miliona. Jak dotąd widziałem trzy z najbardziej nagrodzonych filmów(nie licząc „Kształtu wody”, którego po prostu nie mogłem strawić ze względu na jego banały i stereotypy): „Dunkierkę” (dobry),
„Najmroczniejszą godzinę” (bardzo dobry) oraz „Trzy bilboardy za Ebbing, Missouri” (też bardzo dobry, choć niebezpiecznie gloryfikujący przemoc). Zaskoczyło mnie małe uznanie dla ”Blade Runner 2049”, który moim zdaniem zasługiwał na nominację w kategorii najlepszego filmu (a dostał Oscara za najlepsze efekty wizualne).