Dariusz Bitner – Granica Optymalnego Stanu

Tamtego roku, któregoś z upalnych dni na początku lata, przechodził na drugą stronę ulicy Mariackiej, tuż za pasami. Na ukos, z pełną premedytacją nieprawidłowo.

W ogródku kawiarnianym, na chodniku przed pubem, czarnowłose kobiety sączyły chłodne piwo. Muskularni mężczyźni czarowali je rozmową o niczym. Jeden z nich bawił się zapalniczką, zapalał papierosa to temu, to tamtemu. Jakby nie zauważali ciężkiego, gęstego powietrza. Żyli pełną piersią. Jakby nie czuli upału. Śmiali się w głos.

Poczuł ucisk w mostku i na chwilę przystanął na środku ulicy. To nic groźnego, taki ból miewał nawet w dzieciństwie. Pulsujące rozrywanie, a po chwili ulga. Po czym znów, aż do granic wytrzymałości. I znika wszystko.

Był środek dnia, słońce paliło jak oszalałe. Miasto spływało asfaltem, spaliny samochodowe wisiały na wysokości brzucha, podobne do krzaczastych chmur. Nie było wiatru, który by je rozwiał. Nie było pretekstu, by zniknęły.

Coś wyrabiało się z pogodą, sezon wakacyjny zaczął się prawie dwa miesiące wcześniej. Kto żyw uciekł nad morze. Miejscowości typowo wczasowe przeżywały boom, pokoje w hotelach i domki kempingowe były nieosiągalne dla przeciętnego zjadacza chleba. Międzyzdroje dusiły się od nieprzewidzianego tłumu spoconych, umęczonych i otumanionych słońcem turystów. Dziwnów i Dziwnówek nie miały czym swoich gości nakarmić. Właściciele smażalni i restauracyjek nie kryli irytacji i złości, że nie mają chwili na oddech, że bezczelna tłuszcza wciąż domaga się nowych zapiekanek, filetowanych ryb, kotletów i pierogów smacznych domowych. Głodni dobijali się do kuchni nawet, o zgrozo, wieczorem. Kilka lat później, gdy Pomorze, tak wschodnie jak i zachodnie, nie wyłączając środkowego, zalały fale powodzi, a deszcze zdawały się nie mieć końca — te same miejscowości świeciły pustkami. Powodzianie z głębi kraju odwoływali rezerwacje, hotelarze i właściciele straganów z pamiątkami albo ze świeżą rybą ze szczecińskiego marketu płakali do kamer telewizyjnych dziennikarzy wszystkich mediów, że bankrutują. Też byli niezadowoleni.

Trudno dogodzić człowiekowi żywemu. Za gorąco — źle, za zimno — też źle, a gdy trafi się letnio, pośrodku, umiarkowanie — to też czegoś brak, chciałoby się coś, jakoś i tak dalej. Anomalie pogodowe, szok społeczno-polityczny, zmiany obyczajowe, jakie zaczęły w Polsce mieszać ludziom w głowach, afery i skandale, eksplodujące fortuny, nagłe aresztowania, ucieczki jeszcze wczoraj szanowanych biznesmenów do Pernambuco lub Izraela — to wszystko już się zaczęło i miało trwać dalej w najlepsze.

Poczuł, że zapada się w asfalcie. „Chciałbym być złym prorokiem” — pomyślał, odklejając z trudem podeszwy — „ale niczego dobrego nie może to wróżyć”. Od pewnego czasu nie opuszczało go przeczucie, że z jakąś ponurą determinacją świat zmierza ku apokalipsie. Każdy kolejny rok potwierdzał jego niewypowiedzianą tezę, że karuzela kręci się coraz szybciej, że struktury załamują się a chaos zaczyna decydować o wszystkim. Zawsze bowiem jest granica optymalnego stanu.

Dwa miesiące temu redaktor naczelny zmył mu głowę za felieton w magazynie sobotnio-niedzielnym, w którym na przykładzie gotowania zupy dowodził wyssanej z palca, jakoby opracowanej przez brytyjskiego socjologa, któremu sprokurował imię i nazwisko, a nawet dorobek naukowy — teorii stanu optymalnego.

Jak więc napisał: można ugotować zupę grochową w małym półlitrowym garnuszku, można ugotować w dużym garnku, można w kotle, a nawet w jakimś gigantycznym pojemniku, w garze, gdzie mieści się pół jeziora (jeśli chce się, na przykład, pobić rekord Guinnessa) — ale mimo przestrzegania odpowiednich proporcji składników, tylko z jednego garnka (według niego takiego średniej wielkości, powiedzmy do dziesięciu litrów), zupa będzie dobra, a nawet wyśmienita. Za duże kotły nie dadzą dobrej grochówki (chociaż będzie w niej czuć smak i grochu, i wszystkiego, co się tam włożyło), w za małych też wyjdzie nie to, co trzeba (chociaż będzie w niej czuć smak wszystkiego, co tylko się tam włożyło, w tym i grochu). Zawsze jest granica optymalna, wszystkiego. To, co powyżej i to, co poniżej, będzie nieudane. Można łatwo sprawdzić tę tezę, gotując jednego kartofla i garnek kartofli. W tym miejscu felietonu powołał się na dawne świadectwo swej żony, która nie kryjąc zdumienia musiała przyznać, że samotnej pyrki, ugotowanej w małym garnuszku, nie da się zjeść. Z jakiegoś powodu była niesmaczna. Ludzie w zasadzie jednak mają skłonność do przekraczania granicy w górę, w stronę gigantycznych parametrów, przy których proporcje skądinąd idealne i słuszne dla stanu optymalnego, nie mają już znaczenia, nie mają na nic wpływu i nie dają spodziewanego efektu. W ogólnej sytuacji światowej GOS (Granica Optymalnego Stanu) dawno została przekroczona. Nie da się bezkarnie mnożyć wzajemnych relacji między państwami, nie da się bezkarnie wpływać na środowisko, choćby nie wiadomo jak szerokie były drogi pomiędzy miastami i ulice w miastach — nie da się bez końca dodawać samochodów; nie da się uwarzyć zupy łącząc w jednym kotle wszystkie narody świata, wychodząc z założenia, że przecież w mniejszym kociołku ONZ była doskonałą przyprawą, więc skoro w mniejszym wydobywała całkiem wyborny smak… a wiadomo, że dobra wola współczesnego człowieka to zioło, gwarantujące wyśmienity efekt. Tymczasem związki pomiędzy narodami, degrengolada Ziemi, ekonomiczne współzależności oplatające jak sieć ludzi, konsorcja, koncerny, ponadnarodowe korporacje i narody jak świat długi i szeroki — dawno wymknęły się spod kontroli.

I redaktor naczelny, Adam Wojdas, zasłużony niegdyś dla emigracyjnej Solidarności w Berlinie Zachodnim, gdzie organizował fundusze na rzecz rodzin prześladowanych w kraju, potem zasłużony w małym i od razu dużym biznesie spedycyjnym, zaangażowany w proces współpracy regionów nadgranicznych oraz konkurs Miss Gracji Pomorza i Mazur, człowiek nadzwyczaj apodyktyczny, do czego na dodatek upoważniała go serdeczna zażyłość z właścicielem gazety — wpadł w szał, kiedy spotkał się na porannej kawie w hotelu Amber z zaprzyjaźnionymi geszefciarzami i weekendowymi panienkami i otworzył nowy numer gazety. Podobno jedna z panienek była szczerze zachwycona porównaniem świata do garnka grochówki. Zrozumiała, że świat jest za duży i nie smakuje tak, jak mógłby smakować.

„I żadnej nadziei? — zapytacie Czytelnicy. A co z człowiekiem poczciwym?

Żyje jeszcze człowiek poczciwy, w nim moja nadzieja.

Można tak się łudzić, pokładać nadzieję w ostatnich sprawiedliwych, ale nie mówimy tu o karze, o gniewie bożym, tym razem Armagedon jest zwykłą, świecką katastrofą — mowa jest o nieuniknionym o wszechświatowym zasięgu, o katastrofie na miarę wygasania gwiazd. Daleko mi do kościstego, brodatego anachorety, który w zaułkach średniowiecznych miast wznosił zaciśnięte pięści do nieba, wołając o opamiętanie. Ja tylko patrzę, jak rozwój wydarzeń zmierza ku katastrofie. Która zdarzy się za dziesięć albo sto lat, mam nadzieję, że nie za mojego życia. Że dla mnie to wciąż pozostanie ponurą fantazją z filmów science fiction.

Teraz, gdy trzymasz tę gazetę w rękach, nie wiesz, co się wydarzy jutro, gdzie puszczą szwy, gdzie eksplodują pierwsze bomby i jak długo potrwa zagłada. Ale jeśli masz zmysł obserwacji i umysł w miarę analityczny, nie będziesz mógł (nie będziesz mogła) zaprzeczyć, że dezintegracja trwa, że pękają spoiny, a świat toczy się ku czarnej dziurze”.

— I co to ma być? — grzmiał Adam Wojdas, a na jego skroni pulsowała żyła. W jego głosie, bardziej niż zazwyczaj, pobrzmiewał niemiecki akcent, którym chyba na trwałe zaraził się w Niemczech. — Grochówka i Armagedon? Myśleć trochę trzeba, myśleć! To jest gazeta, gazeta weekendowa, a ty prowadzisz dział magazynowy, lekki i przyjemny! Co mi tu będziesz straszył czytelników końcem świata! I grochówką! Kompletnie ci odpierdala, artysto spod ciemnej gwiazdy. Takie banialuki mogłeś wypisywać w swoich książkach, w PRL-u, teraz mamy wolność i demokrację, barania głowo, i czytelnicy chcą, żeby było przyjemnie i miło. Po to, kurwa, kupują naszą gazetę!

Chciał iść dalej, opuścił ciężko podniesioną nogę, zebrał siły — czuł, że każdy ruch jest spowolniony, karykaturalny. Nie powinno nic się stać, bo po Mariackiej rzadko przejeżdża samochód na pełnym gazie — obok jest równoległa, szybka droga, prowadząca na prawy brzeg Odry, na Mariackiej w zasadzie tylko się parkuje. Brakowało mu tchu, dawały znać o sobie stare kłopoty z płucami. Pot lał się po obu stronach głowy szerokimi strumieniami. Słone kaskady spadały z brwi na zakurzone szkła okularów.

Właśnie zostawił na biurku Wojdasa podanie o zwolnienie, właściwie wymówienie. Całe to jego dziennikarstwo — wiedział nie od dziś, ale właśnie wiedza ta zaczęła mu doskwierać — cała ta dziennikarska praca była jeszcze jedną anomalią, jakimś urojeniem. Półtora roku przesypywania słów z jednego miejsca na drugie. Dla niewiadomej idei jakiegoś importera paliw, który w porozumieniu z byłymi kacykami lokalnego biura politycznego postanowił wydawać gazetę. Nikt nie umiał powiedzieć — po co. Miał nadzieję wreszcie przestać się nad tym zastanawiać.

Nie chciał już tam pracować, po prostu. Chociaż od kilku miesięcy miał wyższą pensję, jako redaktor prowadzący numeru magazynowego. I wszystko układało się jak najlepiej. Tak przynajmniej można by mniemać. Nie jemu jednemu przecież praca nie dawała ani satysfakcji, ani bogactwa. Czas mijał byle jak, dzień po dniu, miesiące przetaczały się ospale, nic nie burzyło krwi, nic nie dodawało skrzydeł, i w końcu zrobiło się duszno. Nie było po co dłużej tego ciągnąć.

Duszno w przenośni, bo duszno naprawdę zrobiło mu się na środku ulicy.

Nie zdążył jednak tym się zmartwić, bo zderzak beżowego mercedesa walnął go z impetem, aż huknęło. Przewrócił się na maskę, zobaczył swoje nogi na tle idealnie błękitnego nieba, po czym z dźwiękiem, jaki wydaje rzucony z dachu pomidor, pacnął na asfalt. Miękki i gorący. Jakby wpadł w objęcia czarnego naleśnika. Poczuł w nozdrzach gryzącą woń smoły, wymieszanej z paloną gumą i benzyną.

W ogródku kawiarnianym młode kobiety i doskonali mężczyźni dalej zajmowali się sobą. Otaczała ich połyskliwa, galaretowata aura seksu. Nic nie docierało do ich klimatyzowanego świata hormonów, niezaspokojonych fascynacji wszystkim tym, co się może i musi zdarzyć pomiędzy dwoma młodymi ciałami.

Patrzył na to, jak na zużytą wielokrotnym czytaniem książkę, której kartki już rozpadają się w dłoniach. Czy mogło go jeszcze coś zaskoczyć? Czy jeszcze interesowała go ta zalatująca zbutwiałą celulozą książka?

Może tylko budziła w nim odrobinę żalu, zazdrości (ale tej zazdrości będącej efektem wyższego stopnia wtajemniczenia — cokolwiek to może znaczyć). Tak czuł się w dawnych czasach, gdy pożyczał komuś „Mistrza i Małgorzatę” i wiedział, że te wspaniałe, wynikające z lektury wzruszenia, miał już niestety za sobą. I nic nie powtórzy tych pierwszych olśnień. Kiedy ma się z sobą wszystko, nie chce się już nawet szukać nowych tytułów.

Zdziwił się, że tak leży, Bóg wie jak długo. W końcu dotarło do jego świadomości, że pali go zdarta skóra na policzku. Tuż przy nosie leżała rozdeptana guma do żucia. Nie opuszczało go absurdalne przeświadczenie, że wszystko jest w porządku, tak jak być powinno.

Spróbował się poruszyć. Bolał go bark, bolało udo. Ale zniknął ucisk w mostku i nie miał już duszności.

Kierowca mercedesa kucnął przy nim w chwili, gdy udało mu się usiąść.

— Tak mi się zdawało — usłyszał zadowolony, by nie powiedzieć radosny, głos Olesia. — Nie ruszaj się, zadzwonię po pogotowie.

— Przestań, zgłupiałeś? — próbował wstać.

— Lepiej się nie ruszaj. Wiem, co mówię — ale pomógł mu się wyprostować.

— Mało mam kłopotów? Spadajmy stąd.

— Powinienem…

Przerwał mu ruchem ręki.

— Co z tobą? Świat oszalał, to wiem, ale ty?

Z twarzy Olesia zniknęło zakłopotanie. Patrzył badawczo, przez chwilę wbijał się w niego wzrokiem. Ostre niegdyś rysy twarzy były teraz rozmiękłe od złej pracy wątroby — ale oczy lśniły niewzruszonym kamieniem.

— Możesz iść? — zapytał i uśmiechnął się cwaniacko. Tak jak zawsze. Trochę szyderczo, trochę okrutnie. Gdyby ranny nie mógł iść, dobiłby go, w razie konieczności — tak się uśmiechnął.

Uszło z niego powietrze. Nie wiedział, czy ucieszyło go to spotkanie.

— Wszystko mogę — mruknął.

Oleś położył rękę na jego ramieniu, ale tak, że palcami sięgnął szyi. Teraz w każdej chwili mógł pociągnąć go jednym ruchem w stronę swojego kolana, robiąc mu z nosa truskawkowy deser. Albo przyciągnąć do siebie gestem Clarka Gable’a i pocałować namiętnym, obleśnym pocałunkiem… Trochę go zemdliło.

— Nudzi cię? Boli cię głowa?

— Daj spokój.

— Wsiadaj, podwiozę cię. Wciąż mieszkasz w Dąbiu?

Wstał chwiejnie, oparł się o maskę. Dopiero teraz zobaczył dziewczynę na miejscu pasażera. Pulchniutka, różowa, z pełnymi wargami, z obrażoną miną i nieskomplikowanym pejzażem w oczach. Wyraźnie nie miała zrozumienia dla zaistniałej sytuacji.

— Nie trzeba, stary. Już wszystko dobrze.

Ale Oleś trzymał go mocną łapą. Jakby się bał, że porwie go wiatr. Albo że uniesie się nagle w przestworza, ot tak sobie, bo czasem się tak po prostu niespodziewanie unosił.

— Dobra, dobra, Kaśka, przesiądź się do tyłu.

— Ale nie lubię z tyłu — oświadczyła Kaśka i jeszcze bardziej się obraziła.

— To w ogóle zmiataj — otworzył szarmancko drzwi i wyciągnął ją za pulchne ramię. Wyglądała na poważnie zdziwioną, kiedy ruszył z nią kilka kroków w stronę chodnika, po czym puścił i pozwolił, by dalej szła sama. Przebierając szybko nóżkami na niesamowicie wysokich koturnach, wydając donośny dźwięk, Kaśka biegła przed siebie, łapiąc równowagę, żeby nie upaść. Po czym zatrzymała się gwałtownie, poprawiła mokrą, zapoconą sukienkę na dorodnej pupie i chyba miała zamiar się odezwać, by uraczyć Olesia, a przy okazji i tego drugiego, który wlazł pod koła (na pewno tego drugiego też), uraczyć wiązką swych myśli — gdy zauważyła ogródek przed pubem. Ruszyła, jak dorodna klacz do wodopoju. Jej oblicze pojaśniało, na twarzy zakwitł uśmiech, a policzki… cóż zresztą mogły zrobić jej okrągłe policzki?

Oleś wepchnął swą ofiarę do środka samochodu, wskoczył od drugiej strony i ruszył ostro, z piskiem opon.

.

Dariusz Bitner

Obraz: Edward Hopper Rooms by the sea

.

Fragment z książki „Mała pornografia”

© Copyright by Dariusz Bitner, Szczecin 2003

.

O autorze:

01

Dariusz Bitner, rocznik 1954, gdynianin z urodzenia, szczecinianin przez zasiedzenie. Chciał być pisarzem od szóstego roku życia, do pięćdziesiątego piątego. Potem chciał przestać, ale się nie udało – pisze dalej. Udało mu się napisać dwie dziesiątki książek, z których wymienić można kilka najważniejszych w oczach autora, a więc: „Ptak” (1981), bo to pierwsza powieść, chociaż mikro; „Cyt” (1982), powieść rozwinięta w trylogię wydaną pod tytułem „Pst” (1997), bo w gruncie rzeczy to coś więcej niż powieść; „Kfazimodo (1989), bo jest to pierwsza i ostatnia powieść popularna; „Opowieści Chrystoma” (1992), bo to baśń, adresowana wcale nie do dzieci; „Trzy razy” (1995), bo to dość szalony tryptyk prozatorski, „Bulgulula” (1996), bo to bardzo szalone opowiadania; „Mna” (2000), bo to trzeci z tomów esejów o pisaniu, ujętych w cykl „Chcę, żądam, rozkazuję”; „Psie dni” (2001), bo to niedocenione, a dobre opowiadania; „Mała pornografia” (2005), bo to mała pornografia; „Książka” (2006), bo to zrealizowana, chociaż dyskusyjna, utopia o książce totalnej; „Jesień w Szczecinie” (2011), bo to eseje, ale i jednocześnie powieść, Bóg wie zresztą – co to. Pracował kiedyś jako dziennikarz, zajmował się reklamą, a także składem książek i adiustacją tekstów. W swoim wydawnictwie Basil wydał książkę autorstwa Henryka Berezy pt. „Epistoły”, poza tym powołał do życia i przez 9 miesięcy wydawał rozprowadzane bezpłatnie pismo „BABORAK. Kultura Szczecińska”. Otrzymał kilka nagród literackich, z których najważniejsza to Nagroda im. Edwarda Stachury za dzieło nieistniejące, za maszynopis książki „Sam w śmietniku słów”. Wspomina o tym wyłącznie na okoliczność tego tytułu, bowiem dziś wszystkie te nagrody nie mają już dla niego znaczenia. Ale są miłym wspomnieniem. Właściwie wszystko staje się powoli wspomnieniem.

.

Subskrybcja
Powiadomienie
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Mariusz Wesołowski
6 years ago

W większości jakbym czytał moje własne myśli, szczególnie te o coraz bardziej powiększającym się chaosie i żalu po pierwszym przeczytaniu bardzo dobrej książki (a „Mistrza i Małgorzatę” również adoruję). Może to dlatego, że autor i ja jesteśmy z tego samego rocznika, zaś nasze imiona różnią się tylko pierwszą literą? 8)