Piotr Wojciechowski – Snobizm jako nadzieja

Jeszcze nie wszystkich „żołnierzy niezłomnych” wyłapano i pomordowano, kiedy otworzył się w Polsce nowy front walki. Studencki Teatr Satyryków w Warszawie powstał w 1954 roku. To zestawienie jest żałośnie wichrowate. Powiedzmy – to było zupełnie co innego. Tak się jednak składa, że STS-owcy czują się kombatantami. Jeśli zaś spojrzymy na obydwa zjawiska chłodnym okiem badacza kulturowych mitów, musimy krzywiąc się przyznać – jedno i drugie zjawisko z historii ma już swoją legendę.

Miałem w STS-e druha od szalonych przygód, podróżniczych awantur. Był nim ich elektryk, oświetlacz, kierowca, cieśla, brygadier sceny – Zygmunt Halka. Odszedł na przełęcze w chmurach.

To przez Zygmunta Halkę zaproszono mnie niedawno na obchody 61 rocznicy pierwszej premiery STS – byłem więc na kabaretowej nieco sesji naukowo popularno-naukowej, wygłosiłem tekst w miarę refleksyjny, w miarę krotochwilny. Sprawdziłem, że na szczęście nie było tam żadnych kombatanckich nastrojów.

Tamten ich teatr, był od urodzenia naznaczony. Powstał w czynie pierwszomajowym, powstał po linii, powstał pod skrzydłami działaczy od spraw młodzieży.

Tworzyli go studenci ZMP-owcy, albo koledzy ZMP-owców. Wszyscy oni nieśli  podwójne jarzmo – jarzmo kierowniczej roli partii i jarzmo pamięci o wojnie, konspiracji, martyrologii. To był czas, kiedy wzorem dla satyry było ilustrowane pismo sowieckie „Krokodił”.  Ale młodzi inteligenci, którzy przychodzili tworzyć ten teatr, wlekli za sobą także bagaż starych polskich inteligenckich mitów kulturowych. Mit romantyczny osobliwej męczeńsko-zbawczej roli artysty. Mit zacności dworku i dworu, mit kawiarnianej elegancji i kawiarnianej rozmowy… Mit teatru zbawiającego naród –ten od Wyspiańskiego i od Osterwy. Mit kabaretu wywracającego świat na nice – od Boya i Zielonego Balonika, od Witkacego i jego dwugłowych cieląt. Tuwim i Słonimski – jako przedwojenni twórcy tekstów kabaretowych i absurdalnych żartów prasowych byli przecież częścią mitu przedwojennej Warszawy. Kiedy zestawiam listę tych, co pisali teksty dla STS-u widzę jakie to było środowisko, jak się rozmaicie ich losy i przynależności potoczyły. Andrzej Jarecki, Agnieszka Osiecka, Witold Dąbrowski, Jarosław Abramow, Ziemowit Fedecki, Andrzej Drawicz, Jan Tadeusz Stanisławski, Daniel Passent, Stanisław Tym. Ile wolności dostali, bo im ufano? Ile wolności wyszachrowali, wyszarpnęli działając z potrzeby serca? Aż dziw, że nie powstała porządna powieść polityczna o tej grupie.

Oni wtedy głosili o sobie, że chcą być teatrem politycznym , aktualnym, teatrem-gazetą. Jednocześnie powoływali do życia, coś, co nie zgadzało się z polityczną linią partii – tworzyli podmiotowość młodzieży, włączali się w odwieczny mit o potrzebie zabicia starego króla, aby mógł zapanować młody król.

Kiedy się głosi „myślenie ma kolosalną przyszłość” –stawia się przecież pytanie – czyje myślenie, wasze czy nasze? I w odpowiedzi śpiewa się tekst Jareckiego:

Trudno nie pisać satyry

Mówił już słynny Juwenal

Gdy sprzeczne miotają nas wiry

Od zjazdu, bracia, do plena.

STS był w Warszawie i KC PZPR był w Warszawie. STS  zbiorowej mądrości klasy robotniczej objawianej „od zjazdu do plena” próbował przeciwstawiać swoje myślenie od premiery do premiery. To nie musiało być wielkie i głębokie myślenie, wystarczało, że było inne, nie uzgodnione z czynnikiem. Stąd tyle było premier zdjętych przez cenzurę, tyle zatrzymanych po paru spektaklach.

STS  zaczynał od amatorszczyzny, od czegoś w rodzaju części artystycznej akademii pierwszomajowej, szybko jednak w próbach „zabicia starego króla” musiał wejść w zwarcie z gilotyną cenzury. Kiedy zaś na Zachodzie masy studenckie wybuchły rebelią roku 1968, a przez Polskę przetoczyły się zdarzenia wywołane premierą „Dziadów” Dejmka, STS pogrzebano przez upaństwowienie. Zostały jednak piosenki, odzywki ze skeczów, metafora perkusisty, hasłowe tytuły jak „Myślenie ma kolosalną przyszłość” czy „Trzeba mieć ciało”.

Tajemnica zgody  wierchuszki monopartii na istnienie takiego miejsca, to przedziwny splot taktycznej perfidii realnego komunizmu z  głębokim prywatnym snobizmem licznych bonzów partyjnych. Oni robili sobie jakieś moralne alibi próbując kolegować się z STS-em. A istotą snobizmu nie jest rzeczywisty kontakt z kulturą, ze sztuką, z pięknem – snobizm to tylko próba włączenia się w zmitologizowaną sferę wokół aktorów, poetów, teatru. Dochodzenie na chama i na skróty do pozoru wartości. Oto obraz – tępi aparatczycy i cyniczni oportuniści ulegają wspólnie mitowi apollińskiemu, jakby chcieli na marginesie notatnika agitatora napisać ET IN ARCADIA EGO.

Rzucam STS na pożarcie tym, co zajmować się chcą historią najnowszą, powieścią polityczną, odkłamywaniem.

Dzisiaj dla mnie warte najwięcej jest to zjawisko towarzyskiego snobizmu, które w pewnej chwili okazało się tak pożyteczne społecznie i artystycznie.  Snobizm jest lekceważony, określenie: to snob funkcjonuje jako epitet. A dla wielu snobizm to jedyna dostępna ścieżka w stronę duchowej kultury, czasem forma inicjacji owocująca prawdziwym wzrostem.

W czasach STS-u wierchuszka partyjnego dozoru kultury, to byli przeważnie tępi aparatczycy i cyniczni oportuniści. Często myślę, że ludzie, od których dzisiaj zależą losy kultury, są pod wieloma względami podobni do nich. Przedsiębiorcy, sponsorzy, politycy, biurokraci, są na swoich wyżynach, trzymają nitki, bo w życiu nie mieli czasu na kulturę. Mogą się do niej zbliżyć tylko na skróty.

Czy jednak jest szansa na to, aby w tym środowisku rozbudzić pozytywne snobizmy? Czy tym władcom wystarczą snobizmy ukierunkowane na celebrytów napompowanych przez media, użytecznych w kampaniach promocji polityki i towarów?

Nie mam prawa do pesymizmu w tym względzie, bo pesymizm paraliżuje, wtrąca w bierność. Nadzieja potrzebna jest działającym. A ja muszę mieć nadzieję na to, że Polacy będą czytali więcej, będą lepiej rozróżniali dobrą sztukę od kiczu, będą roztropniej dzielić czas między rozrywkę i kulturę, między zgiełk i ciszę.

Śni mi się, że decydentów da się przekonać, że wydatki na kulturę są częścią wydatków na obronność. Śni mi się że w gabinetach ministerialnych i radach nadzorczych orędują za sprawami literatury Wielcy Nieprawdziwi. Śni mi się, że ci, od których tyle zależy, ulegają snobizmowi, wysłuchują tego, co Wielcy Nieprawdziwi mają do powiedzenia, idą za ich radami.

Są przecież nieprawdziwe postacie, które jak słupy graniczne wytyczają nam granice naszego duchowego środowiska. Ludzie, których nigdy nie było, pokazują, czym może być człowieczeństwo. Każdy z nas mógłby kogoś dorzucić, do listy, która pisze mi się sama: Król Lear, Lord Jim, Hiob, Alosza Karamazow, Cezary Baryka, Pan Cogito, Antygona, Kubuś Puchatek, Zagłoba…

Snobizm literacki to szansa przyjaźni z takimi.

Piotr Wojciechowski 

 

O autorze:

Screenshot 2015-05-05 00.01.14

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Piotr Wojciechowski (ur. 1938) – prozaik, poeta, reżyser filmowy.

Autor powieści:

CZASZKA W CZASZCE (1970),

WYSOKIE POKOJE (1977),

HARPUNNIK OTCHŁANI (1996),

DOCZEKAJ NOWIU (2007).

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments