Wilhelm Ratuszyński – Wiolonczela

Zapach gorącego rosołu rozgonił jego myśli pałętające się pośród nudnych opisów.
– Józuś zawołaj naszego wczasowicza na obiad. – Ton, z jakim Zosia zwróciła się do męża, był żołnierski, taki do którego przywykł już od wielu lat. Klapnął basowo połówkami książki, ociężale podniósł się z fotela, i wolnym krokiem wszedł do jadalni.
– Nie ma go. Po śniadaniu pojechał do Warszawy.
Zosia zmarszczyła brwi i rzuciła mu wrogie spojrzenie, zastygając z wazą zupy w rękach.
– Jak to pojechał? Przecież przespał tylko dwie noce, a zapłacił z góry za dziesięć dni.
– No, pojechał.
– Ale jak to? Nic nie mówił? – Zosia postawiła ciężką wazę na środku zastawionego stołu, i wyprostowała się, z trudem przykładając dłonie do pleców.
– Mówił, że musi coś zrobić czy załatwić i wróci wieczorem.
– Może dostał jakąś wiadomość. Przy śniadaniu nic nie mówił. – Kobieta wzięła lniane serwety ze stołu, złożyła je dokładnie dwa razy na pół, i podeszła do okazałego, bogato zdobionego kredensu. Otworzyła szufladę i starannie ułożyła w niej serwety, jakby były to odbezpieczone granaty.
– Co to za ludzie w dzisiejszych czasach! Stale im się spieszy. Ciekawe dokąd?
Józef odsunął ciężkie drewniane krzesło, strzepnął paproch ze skórzanego obicia, i usiadł przy stole.
– Im się śpieszy do śmierci. Tylko nie wiedzą o tym. – Jego uwaga zawisła w powietrzu i nie poprawiła nastroju łagodnego smutku.
– Nie siadaj tam! Zjemy w kuchni. – Zanurzona w wazie chochla przesunęła się po krawędzi jak oszalała duża wskazówka zegara, kiedy Zosia wzięła naczynie bez wyraźnego wysiłku. Józef odczytał jej skwaszoną minę jako przejaw bezpodstawnego rozgoryczenia i być może zawodu, bo od dawna odmawiał brania udziału w sprzeczkach lub nawet kłótniach, przekonany, że tak jest lepiej.
– I przynieś papierowe serwetki, bo chyba już nie ma na stole.

Przez chwilę jedli w milczeniu w rytm wędrujących łyżek, od talerza do ust, dmuchając na nie za każdym razem.
– Ten Pan Bogdan to wydaje się bardzo sympatycznym i grzecznym człowiekiem. – Zosia zgarnęła kosmyk siwych włosów, który muskał jej pomarszczoną skórę na skroni, zamiast przylegać do reszty gładko zaczesanych do tyłu włosów. – Wolałabym, żeby wszyscy co tu u nas się zatrzymują, byli tacy spokojni i grzeczni.
Józef ze wzrokiem skupionym na talerzu kończył w milczeniu zupę.
– Niby sprawiał wrażenie wykształconego i kulturalnego człowieka a wyjechał bez słowa.
– Przecież powiedział mi, że wyjeżdża i że wróci wieczorem.
– Ale mnie nic nie powiedział. Ja to bym się przynajmniej zapytała, czy coś się stało, ale ty na pewno nawet nie odezwałeś się słowem. – Podniesiony głos i narzekający ton kobiety nie wzruszyły ani jej męża, ani storczyki stojące na parapecie. Biały pozostał nieruchomy, ale fioletowy kiwnął kiścią kwiatów na zgodę, poruszony powiewem chłodnego wiatru od jeziora, który wciskał się przez lekko uchylone okno.
Józef odsunął pusty talerz, potarł palcami wargi i brodę, a kurant stojącego zegara w jadalni wybił raz, akcentując tykanie sporego rozmiaru kuchennego budzika w kolorze jasnego błękitu, które potęgowało ciszę panującą w domu.
– Jak mówił, że wróci jeszcze dzisiaj, to znaczy, że nic poważnego się nie stało. Pytał też, czy nasza łódka jest sprawna.
– To nie powiedziałeś mu, że jest, jak mu pokazywałeś naszą agroturystykę?
– Może i nie. Nie wyglądał na typ, co by się zabierał za wiosła.
– No tak. Taki jakiś wątły, w okularach i już łysieje od czoła. Ciekawe ile on ma lat? – Zosia wstała od stołu i podeszła do kuchennego, kaflowego pieca z fajerkami, który spierał się ze stojącą tuż obok nowoczesną kuchenką gazową. – Ja bym mu dała czterdzieści parę.
– Aż dziw, że nie zapytałaś go o to. Albo czym się zajmuje. – Józef skubał włosy samowolnie wyrastające w uchu.
– A mogłam! – Zosia odburknęła z przekąsem. – Może mięso z rosołu dam ci z chlebem, a ziemniaki odsmażę na kolacje?
Józef sięgnął bez słowa po chleb. Lodówka mruknęła, a jej mechaniczny szum stał się jedną ze składowych ciszy.
– Słuchaj Józuś! A może ten jego nagły wyjazd ma związek z Kasią Kwietniową?
– A co ona ma do tego?
– Kalińska mówiła mi dziś rano, że widziała ich wczoraj, jak spacerowali po lesie i koło jeziora.
– No to co? Ona fajna kobieta i nie stara, to się chłop zainteresował.
– Tobie też się podoba. Wiem. Nie to co ja, stara i niefajna. – Talerz z parującymi porcjami gotowanego kurczaka stuknął głośno o blat stołu.
– E tam. – Józef machnął ręką. – Nauczycielka, więc niegłupia.
– Stara panna. I charakter ma po ojcu. Stary Kwiecień też taki mruk zamknięty w sobie. No i te jej wysiadywania od świtu nad jeziorem. Romantyczka. Wiesz, że dzieciaki w szkole nazywają ją Świtezianka? Do kościoła nie chodzi i drzewa w lesie obejmuje.
– Wiem, wiem. Wszyscy wiedzą. A Mietek może i jest mruk, ale jak się czasem napijemy nalewki albo piwa, to lubi pogadać. I to dobry chłop. Nikomu nigdy krzywdy nie wyrządził.
– To prawda.
– À propos nalewki. Może napijemy się po kieliszku?
Zosia wychodząc do jadalni po karafkę, po drodze końcem pantofla poprawiła zawinięte frędzle dywanu, który przykrywał większą część podłogi z dębowych desek, polakierowanych na ciemny brąz.
– A przypomnij mi, na co tak wcześnie zmarła jego żona. – Jej pytaniu zawtórował z jadalni brzęk kieliszków.
– Na raka. Piersi chyba. – Józef podniósł głos i zadowolony nabił udko na widelec.

– No i co powiesz? – Zosia, zaczęła plątać się w ciężkiej kołdrze, kładąc się obok Józefa.
– A o co pytasz? – Józef spojrzał na nią znad okularów do czytania, ale nie zamknął grubej książki, która ciążyła mu na brzuchu.
– No o wiolonczelę. Po co on ją przywiózł? I, że wydawał się taki radosny, podekscytowany. Inny człowiek!
– Skoro muzyk no to ma instrument. – Jego wzrok na nowo prześlizgiwał się po zdaniach, które przed chwilą przeczytał.
– Wiesz, że nie o to pytam. – Żachnęła się i klepnęła kilka razy swoją poduszkę, co nigdy nie zmieniało ani jej twardości, ani kształtu.
– Może będzie ćwiczył.
– No nie wiem, czy mi się to będzie podobało. Niech sobie ćwiczy po cichu albo w ogrodzie. Gaś światło.
Przez chwilę leżeli wsłuchani w ciszę swojego domu, który od czasu do czasu wydawał z siebie drewniane stęknięcia szturchany podmuchami wiatru. Czekali na sen, wiedząc, że nie przyjdzie szybko. Pierwsza odezwała się Zosia.
– Na kolacje pewnie poleciał do Kasi. – Wiedziała, że mąż nie ma ochoty na rozmowę, i może dlatego się odezwała. Józef mlasnął, westchnął, i po dłuższej chwili zrobił przypuszczenie.
– Może nie lubi przysmażanych ziemniaków?
Zosia nawet w ciemności widziała jego ironiczny uśmiech.
– Przestań! Zaproponowałam mu kanapki z wędliną i leczo na gorąco. Powiedział kilka razy dziękuję i przepraszał.
– Może powąchał wcześniej twoje leczo? – Spytał z zadowoleniem w głosie.
Zosia dała mężowi kuksańca w ramię, a on zachichotał. Jego dłoń wiedziała gdzie szukać i jej ciepłe palce dały się zamknąć w lekkim uścisku.
– Jak twoje kolana?
– Trochę łupią. – Westchnął ciężko i przeciągle. – Barometr pokazywał spadek ciśnienia. Rano będzie mgła.
– Wrzesień przecież. – Przytuliła się do niego i kładąc rękę na piersiach, zaczęła bawić się guzikiem od piżamy. Zegar w jadalni wybił dziesięć razy, ledwo przebijając się do ich świadomości.

Obudziło ją delikatne szarpnięcie ramiona.
– Zosia. Wstawaj, coś ci pokażę.
Obróciła się na plecy, przetarła oczy i z dłonią przy czole spytała:
– Co się stało?
Ubrany i w ciepłej kurtce, Józef siedział na skraju łóżka, a jego sylwetka ledwo rysowała się na tle na wpół otwartych drzwi do jadalni.
– Naszemu lokatorowi chyba odbiło.
– Co zrobił?
– Wypłynął naszą łódką na jezioro. Z wiolonczelą.
– Przecież ciemno jeszcze. – Ziewając, Zosia potarła twarz dłońmi, a rozbudzona spytała:
– Może chce się utopić?
– Eeee. Chyba nie. – Józef sprawiał wrażenie podekscytowanego. – No chodź, chodź.
– Ale po co?
– On gra i to chyba na środku jeziora. Niesie się jak cholera.
Wyszli na werandę, której sfatygowane, ale pomalowane na brązowo drewno, opierało się od lat wilgoci napierającej od jeziora. Objął ją ramieniem, a ona zacisnęła poły szlafroka na piersiach. Wsłuchiwali się przez chwilę w melodię błądzącą przez mgły po tafli jeziora.
– Ale ładnie! – szepnęła.
– Piękne! – Józef przycisnął ją mocniej do siebie. – I budzi takie dziwne uczucie. Nawet nie wiem jak je nazwać. Tak jakby jednocześnie niepokój i ukojenie.
– Tak dziwnie… ale pięknie. Ta muzyka jest taka metafizyczna. To chyba dobre słowo, co?
– Mhm. Dobre.
Bezwietrzne, chłodne powietrze wypełniało ich płuca, lekko nabrzmiałe od niecodziennej emocji. Zosia, tknięta nagłą myślą, szarpnęła delikatnie ramię Józefa, jednocześnie obracając ku niemu twarz.
– Wiesz co? On chyba gra dla niej!
– Ba! Ja jestem tego pewny.
Po chwili muzyka się urwała i jezioro przykryła gęsta cisza.
– Jak nie przypłynie tu za chwilę, to znaczy, że powiosłował do niej.
– Na pewno. – ucieszyła się Zosia.
Stali chwilę patrząc sobie w oczy i nasłuchując. Przytuleni, uśmiechali się do siebie i do pierwszych oznak wschodu słońca. Przyroda obudziła się śpiewem ptaków, spóźnionych przez obce im dźwięki instrumentu. Znajomych odgłosów wiosłowania nie było słychać.
– Chodź, zaparzę kawy.
– A ja napiję się gorącej herbaty. – Zosia, ciaśniej otuliła się szlafrokiem, i potarła dłonią gołe łydki.

– Józuś. On zapomniał zabrać swoje przybory toaletowe. – Z odległej łazienki jej głos dobiegał przytłumiony. Po chwili weszła do kuchni z czarną kosmetyczką i zdziwioną miną.
– Hahaha… – Zaśmiał się Józef. – Zakochany przecież.
Zosia odłożyła ściereczkę, płyn czyszczący, ściągnęła gumowe rękawiczki i usiadła przy stole.
– No tak, ale żeby śniadania nie jeść?!
– On ma teraz w głowie co innego niż jedzenie.
Zosia śmiejąc się, trzepnęła go po ręce. Zamyśliła się i spytała:
– Zauważyłeś, jaki on wydawał się odmłodzony? Taki radośnie podekscytowany. Nic tylko, przepraszam, śpieszę się, jadę po Kasię… – Podparła głowę dłonią, a jej utkwiony gdzieś za oknem wzrok łagodniał wraz z uśmiechniętą twarzą. Ożywiona nagłą myślą spytała:
– Jak ona pojechała z nim, rzucając wszystko, to kto teraz będzie uczył w naszej wiejskiej szkole?! –Spojrzała na Józefa, jakby miała do niego pretensję. – Taka pochopna decyzja może drogo kosztować. Dzisiaj może i pałają do siebie płomienną miłością, ale jak jutro płomień miłości wygaśnie, on rzuci ją albo ona jego, i zepsują sobie życie.
– A może oni właśnie je sobie naprawili, co? – Józef odłożył gazetę i podążył wzrokiem za okno, gdzie przed chwilą patrzyła ona. Zielone tuje stały w szeregu nieruchomo, czyniąc widok mało atrakcyjnym.
– Taka ładna pogoda. Może pójdziemy na spacer wokół jeziora? – Zaproponował, ujął jej ciepłą dłoń i kciukiem pogłaskał pomarszczoną skórę.
– Jeszcze nie skończyłam sprzątać łazienkę po gościu.
– Eee tam. Jeszcze zdążysz. Nic cię nie goni przecież.
Popatrzyła mu w oczy i położyła swoją dłoń na jego.
– No to chodźmy. Może usłyszymy echa tej wiolonczeli w szuwarach i zaroślach.
Przez chwilę Józef milczał, szukając słów. – Zosia. Ja myślę, że my już je słyszymy.
Wstali, a Zosia przywarła do niego z głową na jego piersiach. On głaskał jej siwe włosy i nie widział jej wzruszenia na twarzy, kiedy wyszeptała:
– Gra.

 

Wilhelm Ratuszyński

.

O autorze:  

Wilhelm Ratuszynski
Zawód: nawiększy to, że nie panuje anarchia.
Hobby: stukanie w klawiaturę i takie tam….
Obecnie: Vice Prezes Stowarzyszenia Byłych Producentów Piłek Lekarskich.

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments