Waldemar Żyszkiewicz – Tyrmand, czyli nie ma przypadków

Autor „Złego” wyjechał z Polski 15 marca 1965 roku. Niemal dokładnie pół wieku temu. Za dwa miesiące miałem właśnie zdawać egzamin dojrzałości w Rzeszowie, miesiąc później starać się o przyjęcie na studia w Krakowie, a latem z Poznania pociągiem i promem, przez Niemcy oraz Holandię, dotrzeć z babcią Karoliną do Anglii, gdzie od wojny mieszkał młodszy brat mego ojca, stryj Staszek, pancerniak od Maczka.

Leopold Tyrmand należał do pokolenia Kolumbów. Ten rówieśnik mojej mamy i Jana Pawła II był starszy ode mnie dokładnie o długość pontyfikatu papieża Polaka. Wtedy, w roku 1965, znałem go tylko z lektury wspomnianego wcześniej grubego tomiszcza, opowiadającego o powojennej Warszawie, może nawet szerzej – o siermiężnej rzeczywistości PRL. Ale książka Tyrmanda, co trudno przecenić, przypominała swym tonem awanturnicze powieści z Dzikiego Zachodu, przemieszane z drapieżnością czarnego kryminału à la Chandler.

*

Był pochmurny ranek, początek lat 60. Ojciec wrócił właśnie z delegacji do Warszawy, jednej z bardzo wielu, bo dzięki bitwie o handel, jaką osławiony Hilary Minc wygrał m.in. właśnie z nim, absolwentem lwowskiej handlówki, zdobywającym szlify praktyczne w znanej firmie Edmund Riedl – Skład Towarów Kolonialnych, Win i Nasion, ojciec z kupca przeistoczył się w zaopatrzeniowca kolejnych zakładów, przedsiębiorstw i zjednoczeń w branży budowlanej. Nie znaczy to bynajmniej, że często zmieniał pracę. Przeciwnie, to raczej budownictwo zmieniało wciąż struktury, nazwy i oczywiście nomenklaturowych dyrektorów. Natomiast ojciec konsekwentnie trzymał się tego zajęcia, bo zdecydowanie wolał pomagać przy budowie domów niż przy budowie socjalizmu.

Nie lubiliśmy tych jego delegacji, ale już powroty z nich jak najbardziej, bo tato jako skuteczny zaopatrzeniowiec czasów gospodarki deficytu pożytki dla firmy łączył z pożytkami dla rodziny. Dla mamy przywoził z Katowic jej ulubiony pumpernikiel, z Warszawy dla siostry i dla mnie sezamki, które w Rzeszowie pojawiały się zaledwie parę razy w roku. I prawie zawsze wracał z trudno dostępnymi w socjalizmie cytrusami. Ale wtedy rano, oprócz słodyczy, wyciągnął z teczki grubą książkę. Był zadowolony, wręcz dumny z siebie, że udało mu się zdobyć nowe wydanie głośnej już powieści Tyrmanda.

Dorwałem się do niej jako pierwszy i w niewiele ponad dobę połknąłem prawie całą. Prawie, bo pod koniec, trochę na zapas żałując, że narracja nieuchronnie dobiega finału, bardzo spowolniłem lekturę. Tak, kontakt ze „Złym” stanowił mocne przeżycie. Do dziś pamiętam, jak namiętnie pochłaniałem Tyrmandową opowieść o jarzących się oczach mściciela, który występował w obronie słabszych i krzywdzonych, o ponętnej, choć trochę obciachowej Olimpii Szuwar i prezesie Merynosie, o kioskarzu z placu Trzech Krzyży, nazywającym się jak pasta do zębów, czy o dziwaku, którego melonik i parasol sprawiły, że wizualizowałem go sobie niemal jako bliźniaka czy sobowtóra Profesora Filutka z „Przekroju”. Nie miałem wtedy jeszcze piętnastu lat.

*

Pod koniec siermiężnej dekady małego realizmu, już podczas studiów w Krakowie, gdy najpierw nieśmiało zaczynaliśmy przekraczać progi Helikonu, słynnego jazz klubu przy ulicy św. Marka, później bywać na koncertach jazzowych w Krzysztoforach, w Klubie pod Jaszczurami czy w Muzeum Etnograficznym na placu Wolnica, by wreszcie wcielić się w rolę organizatorów występów kwintetu Tomasza Stańki i kwartetu Zbyszka Seiferta w studenckim klubie Pod Przewiązką – Tyrmand jako tyleż oczywista, co niezbędna postać barwnego świata polskiego jazzu znów pojawił się na horyzoncie.

Tyrmand wszędobylski i dociekliwy, zadziorny politycznie, z temperamentu wyrywny, obyczajowo niepokorny, walczący wręcz o prawo do kłucia w oczy kolorowymi skarpetkami… Tyrmand-legenda, Tyrmand-skandalista mojemu pokoleniu pojawił się najpierw jako bohater historii mówionej, czyli w dość świeżych jeszcze opowieściach i anegdotach naocznych świadków jazzowych i rockandrollowych pierwocin z lat 50.

Nieco później, gdy młodzieńcze zainteresowanie klasowo słuszną „muzyką ciemiężonych Murzynów amerykańskich” zaczęło domagać się jakiejś solidniejszej podbudowy, po lekturze głośnej wówczas książki Joachima Ernsta Berendta „Wariacje na temat jazzu”, sięgnąłem też po Tyrmandowe „U brzegów jazzu”. W ten sposób odnowiłem kontakty z twórczością pisarza, który jawnie okazywał swą niechęć wobec komunizmu. I ze strony władz PRL spotykał się z pełną wzajemnością.

*

Gdy zimą z przełomu lat 1984/1985, po ukończeniu adaptacji „Pornografii” Gombrowicza dla łódzkiego Teatru Nowego, zastanawiałem się nad kolejnym możliwym przedsięwzięciem teatralnym (wtedy jeszcze nie nadużywano terminu „projekt” wbrew jego właściwemu znaczeniu), wróciłem pamięcią do emocji związanych z młodzieńczą lekturą „Złego”. Komiksowość tej powieści, szlachetna naiwność przekazu ideowego, przemieszanie różnoimiennych jej składników: cwaniactwa i poczciwości, bandytyzmu i życzliwości, skuteczności zbrodniarzy oraz bezsilności tzw. stróżów porządku – złożyły się w fascynującą całość. Choć i zarzuty części krytyków o balansowaniu na granicy kiczu również nie wydawały się pozbawione zasadności.

Dla młodego czytelnika (i wtedy, i dziś) najważniejsza pozostaje jednak westernowość „Złego”, dla odbiorcy bardziej doświadczonego – umiejętnie podana fascynacja Warszawą, i to one rozgrzeszają wszelkie ewentualne niedostatki miejskiego eposu Tyrmanda. W połowie ponurych lat 80. ten szczególny melanż w połączeniu z jednoznacznym opowiedzeniem się autora i jego dzieła po stronie wartości elementarnych wydał mi się czymś godnym zachodu. Bez żadnego zamówienia i jakiejkolwiek pewności, że ktoś prócz mnie samego jeszcze się tym zainteresuje, postanowiłem mimo wszystko przygotować teatralną adaptację tej powieści. Ale potrzebna mi była zgoda autora.

*

Już wkrótce miało się okazać, że to był schyłkowy okres PRL, tyle że wtedy nie mieliśmy jeszcze o tym pojęcia. Znajomego filozofa z zawodowymi kontaktami w USA spytałem, czy mógłby zdobyć dla mnie adres Tyrmanda. Dobrze trafiłem. Okazało się, że mężowi Grażyny wystarczyły dwa, trzy tygodnie, żeby to załatwić. Ucieszony takim obrotem sprawy, zacząłem przygotowywać list do pisarza.

Należało się jakoś przedstawić (a nie było jeszcze sieci, wikipedii, witryn autorskich), przekonać do siebie, uzasadnić zamiar i skłonić autora do podjęcia ryzyka jakimiś sensownymi argumentami. No i trzeba było przeprowadzić to wszystko listownie, bo nie istniała jeszcze ani poczta elektroniczna, ani telefonia komórkowa. Ba, nie miałem wtedy nawet telefonu stacjonarnego. Zresztą dłuższa rozmowa telefoniczna z zagranicą, ze względu na koszty, w ogóle nie wchodziła w grę.

Adres Tyrmanda dostałem od Wojtka gdzieś pod koniec lutego. Po powrocie z krótkiego wyjazdu zabrałem się solidnie do listu, którego kurtuazyjną część zaplanowałem w języku angielskim, natomiast części merytorycznej nie wyobrażałem sobie inaczej niż po polsku.

W połowie marca list do Tyrmanda był w zasadzie gotowy, cieniowałem tylko stylistykę, nadawałem ostatnie szlify argumentacji. Lada dzień miałem go wysłać… Nie zdążyłem tego zrobić, wcześniej nadeszła wiadomość o śmierci pisarza. Zmarł przedwcześnie, w Fort Myers, na Florydzie, 19 marca 1985 roku.

*

„Zły” pojawił się na deskach teatru dopiero w III RP. W maju 1996 roku w legnickim Centrum Sztuki – Teatrze Dramatycznym odbyła się premiera spektaklu, wyreżyserowanego przez Jacka Głomba. Dokumentacja wortalu e-teatr.pl nie uwzględnia nazwiska adaptatora, wolno zatem sądzić, że był nim sam reżyser, późniejszy dyrektor Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy.

W Warszawie – w świetnej, wiernej duchowi utworu, choć z konieczności niedosłownej adaptacji Wojciecha Tomczyka i w reżyserii Jana Buchwalda – „Zły” Tyrmanda pojawił się po raz pierwszy 22 października 2010 roku, co oznacza, że od śmierci autora tej prawdziwie kultowej powieści do teatralnej premiery w jego rodzinnym mieście zdążyło upłynąć przeszło ćwierć wieku.

Zły w stołecznym Teatrze Powszechnym im. Zygmunta Hübnera to 180 minut dynamicznej opowieści o Warszawie z lat 50. Opowieści zatańczonej, wyśpiewanej, zilustrowanej komiksowymi blackoutami i scenkami fabularnymi, które powoli układają się w miejską legendę, niewolną od brutalnej przemocy, kłamstwa, oszustwa, ale opalizującą też jasnymi barwami życia” – pisałem później o tym spektaklu w „Tygodniku Solidarność”.

W marcu 2015 roku zdjęcia do ekranizacji powieści, zaczytywanej przez młodych i docenionej przez Gombrowicza, ma rozpocząć Xawery Żuławski. Przed rokiem moja żona podczas jubileuszowej wystawy swych obrazów w stołecznej Galerii Zadra pokazała m.in. portret Mary Ellen Tyrmand.

Mija właśnie trzydzieści lat od śmierci i pół wieku od wyjazdu pisarza z Polski. Nie ma przypadków, są tylko znaki.

Waldemar Żyszkiewicz

piątek, 13 marca 2015

O autorze:

Screenshot 2015-05-07 08.34.39

 

 

 

 

 

 

 

 

………

Waldemar Żyszkiewicz urodził się w 1947 roku w Rzeszowie. Inżynier budownictwa lądowego (Politechnika Krakowska, 1971) i magister filozofii (Uniwersytet Jagielloński, 1975). Zadebiutował w roku 1972 na łamach prasy literackiej. Wydał sześć tomów poezji: Nazwij to Nowy Radosny Dzień (1980),Wieczerza w towarzystwie trzech niewiast (1981), Nibylandia, Szwecja i inne stany duchowe (1984), Pieśni między mężczyzną (1994), Passim (1997),Zmienny kształt powabu (2007). Jest autorem scenariuszy teatralnych, m.in. wystawionej w Teatrze Nowym w Łodzi adaptacji Pornografii, według Gombrowicza (1985), oraz zrealizowanej przez TVP Historii Witolda Gombrowicza (1989). Napisał kilka sztuk dla dzieci, z których największą popularnością cieszy się widowisko pt. Jak zdobyć korzec złota, od ponad dwudziestu lat grane z powodzeniem przez wiele teatrów lalkowych w Polsce. W latach 1997–2012 był publicystą Tygodnika Solidarność.
Członek SPP, SDP, ZAiKS.

www.waldemar-zyszkiewicz.pl

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments