Portret Wojciecha Kilara – Barbara Gruszka-Zych

Fragment ksiażki Takie piekne życie. „Portret Wojciecha Kilara” Barbara Gruszka-Zych. Wydawnictwo Niecałe.

Screenshot 2015-10-06 23.11.20

Żono nie odchodź, bo chcę być sam 

„Czy ty nigdy nie tęskniłeś za miłością?” – pyta Wiktora, bohatera Panien z Wilka Jarosława Iwaszkiewicza, jego doświadczony przez życie wujek. Wojciech Kilar nie musiał tęsknić za miłością. On ją miał. Kiedy przez sześć kolejnych wigilii po śmierci ukochanej żony Barbary dzwoniłam do niego z życzeniami, odbierał telefon, witając mnie wcale nie smutnym głosem. Na koniec pytałam:

– Jest pan w domu sam?

Ale nauczona jego wcześniejszymi odpowiedziami, natychmiast się poprawiałam: „To znaczy, z żoną?”

– Tak, z żoną – słyszałam, jak uśmiechał się do słuchawki i już wiedziałam, że był gdzieś na swoim Mont Blanc, skąd lepiej widać tych, którzy już odeszli. W minionym roku wjechałam kolejką pierwszy raz w życiu na Aiguille du Midi, szczyt położony tuż pod Mont Blanc, i stąd się wzięło to porównanie. Tam, na wysokościach, słychać było, jak młyny czasu skrupulatnie mielą każdą sekundę, strząsając okruchy w dół. Octavio Paz w książce Podwójny płomień. Miłość i erotyzm napisał: „Każda miłość jest nieszczęśliwa, bo jej tworzywem jest czas, który upływa”. Ale też dopowiedział krzepiąco: „Miłość jest intensywnością i dlatego rozciąga czas: wydłuża minuty w stulecia”. Miłość Wojciecha Kilara do ukochanej Basi trwała już w tym rozciągniętym w nieskończoność czasie wiecznym, zawieszonym ponad szczytami doczesnych miłości.

***

– Od czasu jej śmierci najchętniej siedzę w domu – powiedział mi. – Idę spać o 3, 4 rano, wstaję dopiero o 11. Chyba że muszę załatwić coś ważnego. Tu wszystko jest takie, jak za jej życia, tu jest wręcz dotykalna. Podpowiada mi nawet poprzez znaki. Nie jakieś mistyczne, ale takie dorady „z góry”, co mam na przykład w danej chwili zrobić. Kiedy mam problemy z rozwiązaniem w jakiejś powstającej kompozycji, a żona mi się przyśni, rano odnajduję właściwy trop. Wielu ma podobne doświadczenia ze swoimi zmarłymi. Wiem, że pracy twórczej oczekuje ode mnie również teraz, często z nią rozmawiam, odwiedzam jej grób – zwyczajnie wierzę w świętych obcowanie.

Za najcenniejszy przedmiot w domu uważał stare sito:

– Takie lekko wygięte, z pękniętego plastiku, ale najbardziej pamięta ręce mojej żony.

Nie przyniósł go wtedy z kuchni, ale gdy je opisywał, mogłam sobie wyobrazić, jak „jego” Basia odcedza przez nie ulubione pierogi czy kluski. Pewnie nadawało się do wyrzucenia na śmietnik, ale zachował je, bo pamiętało jej dotknięcia.

Po jej śmierci miał moment, kiedy poważnie myślał o kupnie piętrowego domku blisko cmentarza przy ul. Sienkiewicza w Katowicach, gdzie została pochowana. Kazała się skremować, ale męża namawiała, żeby zostawił swoje ciało w ziemi.

– Tacy jak ty, nie powinni dać się spalić – powiedziała mu kiedyś przy Wojciechu Krajewskim. – Społeczeństwo po śmierci będzie potrzebować realnych znaków obecności, nie wystarczy mu proch. Nie posłuchał jej. Kazał zbudować ich wspólny grobowiec tak, że pod płytą mogła się zmieścić tylko druga urna.

Troszczył się o coraz bardziej schorowane ciało żony bardziej niż o swoje. Przez kilka ostatnich lat przed jej śmiercią prawie jej nie odstępował. Z pięknej, postawnej kobiety, otwartej na ludzi, związanej z rodziną, wyczulonej na jej potrzeby, zamieniała się w skurczoną staruszkę , coraz bardziej umęczoną przez choroby, które atakowały ją ze wszystkich stron. Łatwiej można by wyliczyć, na co nie cierpiała, niż jakie dolegliwości miała. Przez ostatnie pół roku życia jej spacery ograniczały się do wyjazdu na ganek lub krótkiej przejażdżki koło domu. Towarzyszyli jej zwykle mąż, pan Zbyszek – rehabilitant, Izabela Pomianowska, która przyjeżdżała z Tenczynka, a także panie pielęgniarki. Te „wyprawy” były możliwe dzięki wózkowi, który od czasu do czasu pozwalał też na krótki wypad na zakupy. Na co dzień przy chorej czuwały panie pielęgniarki, przez domowników czule nazywane „dziewczętami”. Te same, które potem pielęgnowały w chorobie jej męża.

Przez ostatnie, cudownie darowane im, pół roku jeszcze byli razem, ale widział, jak wymyka mu się z rąk. Może dlatego w jakiś czas potem tak chętnie napisał kilka zdań na okładkę mojego tomiku Szara jak wróbel, poświęconego zmarłemu ojcu Witowi? W wierszach notuję, jak z pełnego sił mężczyzny zmienił się w niemowlę, czekające na znak, by urodzić się do innego świata. Może w tych linijkach odnalazł dramat sześciu miesięcy przed odejściem żony? Dla określenia tamtych relacji kochających się małżonków odpowiednie byłoby słowo dziś zapomniane, a używane przez Petrarkę: comphatia. Przypomina je w swojej książce Octavio Paz ze słuszną sugestią, by wróciło do współczesnego słownika, bo znakomicie wyraża uczucie miłości przekształconej przez starość lub chorobę umiłowanej istoty.

Barbara Kilar trafiła do szpitala z drugim w ciągu pół roku zapaleniem płuc. Miała tak osłabiony organizm, że kolejno zaczęły jej wysiadać wszystkie organy. Zmarła 27 listopada 2007 na oddziale intensywnej terapii szpitala klinicznego w Katowicach-Ochojcu. Na zdjęciu wiszącym w ich domu w pokoju na parterze można było zobaczyć, jak roześmiana i szczęśliwa siedzi obok męża w kwiecistej sukience. Jakby tym strojem podkreślała, że była kwiatem jego życia. Nie zwracając uwagi, że jest coraz poważniej chora i częściej chodzi w stroju domowym niż wyjściowym, kupował jej eleganckie bluzeczki i kwiaty, żeby nadal czuła się piękna. Po jej śmierci część z nich ofiarował najbliższym, żeby, nosząc je, podtrzymywali pamięć o zmarłej. Trochę jej garderoby zostało w szafach.

Ich uczucie nie było na sprzedaż. Nie wykonywali wobec siebie jakichś wielkich gestów, ale rzucało się w oczy, jak są w sobie szczęśliwie zakochani.

– Przysięgam, że nie widziałam takich ludzi, choć żyję na tym świecie 43 lata – mówi Sandra – Małgorzata Śniadkowska. Była przy śmierci pani Basi, wywoziła jej ciało z OIOM-u do chłodni.

– Jak oni się do siebie odnosili… Szacunek, miłość w gestach, takich małżeństw dziś się nie spotyka.

***

Razem z koleżanką Eweliną od 20 lat raz w miesiącu przychodziły sprzątać w domu Kilarów. Pani Małgorzata przyjechała do pracy w Katowicach ze wsi i znalazła zatrudnienie jako pielęgniarka na ortopedii w szpitalu w Ochojcu. Jej szef dr Jacek Bera skierował ją do tej dodatkowej pracy, żeby mogła sobie dorobić.

– Mówił, że będziemy sprzątać trochę zaniedbany dom, bo gospodyni choruje. Dopiero kiedy poszłyśmy tam z koleżanką, przeżyłyśmy szok, uświadamiając sobie, u kogo jesteśmy. Opiekowałyśmy się panią Basią, kiedy pan Wojtuś gdzieś wyjeżdżał, i później, gdy choroba uniemożliwiła jej samodzielne poruszanie się.

Zwracały się do państwa Kilarów pieszczotliwie za ich zgodą, by w ten sposób odwzajemnić życzliwość.

– One wnosiły trochę radości do domu Kilarów – mówi dr Jacek Bera. – To są dziewczęta z klasą. Po Mszy św. żałobnej w kościele w Katowicach-Brynowie dziennikarka Radia Katowice podeszła z mikrofonem do Sandry, pytając, dlaczego tu przyszła. Pielęgniarka Wojtka odpowiedziała, że zna jego muzykę, chodziła na koncerty, ale nie przyznała się, że opiekowała się nim w chorobie, choć przecież mogłaby w tym momencie zostać medialną gwiazdą.

Nawet, a może zwłaszcza wtedy, gdy pani Basia poruszała się na wózku, rzucało się w oczy niesamowite oddanie małżonków. Starali się bez powodu nie oddalać od siebie ani na chwilę.

Wydaje się, że pan Wojciech mógłby wtedy powtórzyć za starym Miguelem de Unamuno przejmujące słowa o ukochanej: „Nie czuję już nic, gdy dotykam nóg mojej żony, ale kiedy ją te nogi bolą, bolą mnie też moje”.

– Widzę, jacy nieszczęśliwi są ludzie pozbawieni miłości – powiedział mi kiedyś pan Wojciech. – Nawet nie wiedzą, co tracą. Miłość to największy dar, a gdy się kocha, to też się cierpi. Miłość do mojej żony to największa łaska, jaką dostałem od Boga.

Razem z tą łaską przyjmował na siebie ciężar jej bólów, chorób, cierpienia, które niesione przez ich dwoje, wydawało się odrobinę mniejsze. Ona, jak mogła, pomagała mu funkcjonować społecznie. Pod koniec życia neuropatia nie pozwalała jej nawet podnieść słuchawki telefonu. Ale wcześniej przez lata ciepłym głosem witała w imieniu męża dzwoniących i zwykle znajdowała czas na krótką rozmowę. Na przykład któregoś dnia wyjaśniła mi, że pana Wojciecha dopadły związane ze zmianą pogody zawroty głowy i odpoczywa w łóżku, ale radziła, żebym zatelefonowała nazajutrz.

– Oni nie mogli bez siebie żyć – mówi dr Jacek Bera. – Wojtek starał się robić wszystko, co było najlepsze dla Basi. Kiedyś przyszliśmy do niej na urodziny. Na stole leżał talerz z pokrojonym w kostkę chlebem ułożonym przez Wojtka w kształcie serca. Jej już było trudno gryźć i w ten sposób chciał ułatwić jej posiłek. Ich życie składało się z takich drobnych gestów czułości.

Pod koniec naszego pierwszego spotkania w ich domu poprosiłam o wspólne zdjęcie z kompozytorem. Zgodził się na jedno, na którym stoimy obok siebie, ale do kolejnego zaprosił żonę. Nie chciał być na nim sam, przywołał ją z drugiego pokoju, ubraną w błękitną sukienkę. Kiedy oglądam tę fotografię, wydaje mi się, że wyraża jego stosunek do ukochanej. Pan Wojciech stoi w pewnej odległości ode mnie, za to lekko przytulony do żony i delikatnie trzyma jej dłoń, jakby wyszli na pierwszy wspólny spacer. Widać, że wie, jakie cenne jest świętowanie miłości każdym gestem. To, że lubili trzymać się za ręce, można dostrzec też na innych fotografiach. Ani przez moment nie chcieli zapominać, że ich uczucie stale musi być młode.

To ona, trzymając go za rękę, wiodła go przez zakręty życia, wyprowadzając na prostą.

Pan Wojciech, opowiadając mi o filmach, które go poraziły wyłącznie obrazem, wymienił na pierwszym miejscu Lawrence’a z Arabii Davida Leana:

– Jest tam niesamowity fragment, kiedy kamera na długo zatrzymuje się na widoku pustyni, a dopiero potem, gdzieś na horyzoncie, pojawia się mały punkcik, postać, która zbliża się, rośnie.

Kiedy stwierdziłam, że ta osoba, która z każdym dniem staje się bliższa może być metaforą jego żony, potwierdził:

– Doceniałem ją za życia, ale jeszcze bardziej z dzisiejszej perspektywy – przyznał.

Poznali się w 1954 w Katowicach. Basia, urodzona w Warszawie, mieszkała w stolicy Górnego Śląska z mamą, dziadkami i jedną z sióstr. Ojca straciła w Oświęcimiu, kiedy jeszcze była małą dziewczynką.

***

– Gdy się spotkaliśmy, miałem 22 lata, byłem już na roku dyplomowym Akademii Muzycznej, a ona miała 18 lat i była w klasie maturalnej – opowiadał. – To był natychmiastowy piorun, który trafił Michaela Corleone w Ojcu chrzestnym Coppoli. Mignęła mi gdzieś na schodach dzisiejszej Akademii Muzycznej w Katowicach [wtedy na parterze budynku mieściło się Liceum Muzyczne, a na piętrze – Akademia – przyp. autorki]. Przydarzyło mi się to – nie jak jemu, wśród spalonych upałem sycylijskich pól – tylko na zakręcie szkolnych schodów. Tak sobie czasem myślę, że te kilka sekund lub minut nadało bieg mojemu życiu, które mogłoby potoczyć się w zupełnie innym kierunku, gdybym poznał osobę o innych poglądach na świat. Gdybym wtedy tam nie przechodził, może Basia nigdy by mi nie wpadła w oko. Już w pierwszej chwili poczułem, że jesteśmy stworzeni dla siebie, jak się to banalnie mówi. Potem – ale to są sprawy bardzo osobiste – jeszcze przez jakiś czas nie byliśmy razem. Zdarzały nam się chwile trudne przed naszym późnym ślubem, bo byłem już wtedy w wieku Chrystusowym. Nasz związek, perspektywa, że będziemy razem, nie była pewna. Sporo się wtedy wycierpiałem. Ale jestem Bogu za te ciężkie momenty wdzięczny, bo dzięki nim potem układało nam się tylko lepiej. Może przez te doświadczenia w następnych latach nasza miłość była jak skała. W młodości miałem okres zabawowy – w Paryżu i po powrocie z niego. Ale to tak miało być, bo dzięki temu poznałem dwie różne odsłony życia. Za nic nigdy nie złorzeczyłem Bogu, tylko starałem się zrozumieć Jego logikę.

***

Znali się 12 lat, zanim w kwietniu 1966 wzięli ślub w katedrze pw. Chrystusa Króla w Katowicach. Z tego dnia, oprócz radości, że przed Bogiem przysięgli sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską, zostało mu wspomnienie ostatniego spotkania z ważnym dla nich obojga dziadkiem żony, Andrzejem Bajdą, który był też dziadkiem aktora Bogumiła Kobieli i ważną postacią powojennych Katowic. W rodzinie nazywano go „dziadeczkiem”, a jego portret wisi na ścianie domu w Tenczynku:

– Miał wówczas 92 lata i leżał chory w szpitalu. Zaraz po ceremonii ślubnej pojechaliśmy go odwiedzić. Pamiętam, że uścisnął mnie szczególnie mocno, moją Basię również, ale mnie jakoś tak w pierwszej kolejności. Bardzo się cieszył z naszego ślubu. Wygląda na to, że na nas czekał, bo gdy wróciliśmy do gości, dotarła do nas wiadomość, że kilka minut później zmarł.

– Byliśmy dojrzali, by podjąć wspólne życie, które przez ponad czterdzieści lat było bardzo szczęśliwe, bez najmniejszych konfliktów; można powiedzieć, że było pełne cudownych dni, przeżytych w ogromnej jedności – opowiadał w wywiadzie do gazety parafialnej „U Jezusa i Maryi”, który przeprowadziła z nim Krystyna Kajdan, jego współparafianka, dyrektorka Śląskiego Teatru Lalki i Aktora „Ateneum”. – Moją żonę cechowała wzruszająca ufność i całkowity brak podejrzliwości.

Tworzyli tak zgraną parę, że nikogo z bliskich nie zdziwiło, kiedy 13 lat przed śmiercią pana Wojciecha obydwoje małżonkowie stracili słuch w tym samym, lewym uchu. Obserwując ich, każdy był pewien, że rozumieją się bez słów.

Kiedy jeszcze była zdrowa, jeździli zwykle razem, ale w dłuższe podróże, do Ameryki czy Australii, wybierał się sam. Wtedy nie można się było dodzwonić do jego żony ani na komórkę, ani na telefon stacjonarny, bo bez przerwy do niej telefonował, informując o każdym kroku. W tamtych czasach koszty rozmów z zagranicy były duże. Musieli sobie opowiadać, co im się wydarzyło i pewnie radzić się siebie. Choć on chlubił się tym, że Basia go nie pouczała, nie ustawiała życiowo.

– Nie strofowała mnie, nie prawiła morałów, ani razu mnie nie napomniała – opisywał żonę. – Nigdy na nic nie zwracała mi uwagi, nie mówiła „nie rób tego, czy tamtego”, tylko dawała własny przykład. A to jest najskuteczniejsze. To był jeden z najbardziej wyrazistych przykładów – świadectwo jej życia. Widziałem, jak żyje, i nie mogłem wobec tego pozostać obojętny.

Kiedy za dużo pił, sama przestała całkowicie używać alkoholu.

– Gdy widziała, że wolę zaglądać do kościoła, kiedy nie było tam ludzi, bo wtedy lepiej udawało mi się skupić, jeszcze gorliwiej chodziła na Msze św. i modliła się w mojej intencji – mówił mi. – Tak jak wszystkie najcenniejsze łaski Boże przychodzą do nas przez kobiety, tak i te przyszły do mnie przez moją Basię.

– Swoją codzienną postawą i przykładem takiej wprost promieniującej świętości – nie boję się użyć tego słowa – nawracała wszystkich wokół, ale przede wszystkim mnie – opowiadał Krystynie Kajdan. – Zawsze byłem człowiekiem wierzącym, lecz przez wiele lat byłem „katolikiem, ale…”. Szczęśliwie zostałem obdarzony jednym z darów Ducha Świętego, a mianowicie bojaźnią Bożą. Zawsze czułem, że Ktoś na mnie patrzy i bałem się tego Oka, natomiast moja wiara była bardziej kontemplacyjna. Słodycz płynącą ze wspólnoty i dyscypliny, jeśli chodzi o sakramenty, zawdzięczam właśnie żonie, która sama chodziła na niedzielne Msze św. i obserwowała ten mój „katolicyzm, ale…”. Później uczestniczyliśmy już w nich razem i to było cudowne.

– Basia była szyją związku i umiejętnie potrafiła kręcić głową męża – uważa dr Jacek Bera.

– Wojtek żył dzięki Basi – uważa Elżbieta Grocholska-Zanussi. – Na początku mieli trudne przejścia z powodu jego picia, ale ona odtworzyła w nim człowieka. Ze swoją łagodnością, wyrozumiałością była dla niego życiowym zabezpieczeniem. Kiedy został abstynentem, lubili siedzieć razem w domu, żeby, wychodząc na imprezy, gdzie lała się wódka, nie kusić licha. Z czasem było im tak ze sobą dobrze, że reszta świata mogłaby nie istnieć.

– Zapamiętałam ich jako piękną, zakochaną parę, która na szarej ulicy Warszawskiej w Katowicach wyglądała nieziemsko – opowiada Anna Sekudewicz-Rączaszek. – To był początek lat 60-tych. Ona, wysoka, szczupła brunetka o zielonych oczach, w rockandrolowej spódnicy w kolorowe paski i modnym wtedy obcisłym sweterku, on wysoki, szczupły, elegancki. Do dziś widzę, jak idą ulicą Warszawską, trzymając się za ręce, jakby zjawili się tu z innego, lepszego świata. Żona pana Wojciecha uczyła mojego brata Witka gry na fortepianie w ognisku muzycznym im. Siliwskiego [nazwa własna?]. Ja chodziłam tam na zajęcia taneczne. Poznałam kompozytora już wcześniej, przez moją mamę Barbarę. W Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach była asystentką prof. Markiewiczówny, która uczyła też pana Wojciecha. Jako mała dziewczynka często spotykałam go na koncertach. Kiedy przyjeżdżał swoim renault, żeby po zajęciach odebrać żonę, mój brat biegł i przyklejał nos do szyby jego samochodu, który był wyjątkowy, bo zagraniczny. Wyglądali na bardzo dobre małżeństwo, a po latach, kiedy odwiedzałam ich przy okazji nagrań do swojej audycji, to się potwierdziło. Kiedyś zapytałam pana Wojciecha, co jest dla niego w życiu najważniejsze, uśmiechnął się i odpowiedział pytaniem: „Pani myśli, że moja muzyka? Nie, najważniejsza jest miłość do żony”.

Barbara Kilar z domu Pomianowska, z wykształcenia muzyk i pianistka, stała się pierwszym recenzentem męża. Rozmawiając o jego nowych kompozycjach, posługiwali się skrótami, łapiąc w lot, o co każdemu z nich chodzi. Wiedzieli, o jakich nutach w konkretnych miejscach partytury mówią. Pan Wojciech podkreślał, jak ważne było nawet jej milczenie:

– Kiedy grałem nowy utwór na fortepianie albo pokazywałem jej, co nowego napisałem, a moja żona milczała, wiedziałem, że coś jest niedobrze. Że albo w danej kompozycji trzeba coś zmienić, albo w ogóle jej zaniechać. Bardzo subtelnie to sygnalizowała. Tak było ze wszystkim – była niesłychanie delikatna. Dzięki wsparciu żony powstało wiele moich utworów: Angelus, Victoria, Krzesany, Orawa, Exodus, Missa pro pace oraz Magnificat – utwór, który jej właśnie zadedykowałem jako wyraz wdzięczności za wszystko, co dla mnie zrobiła.

Towarzyszyła mu duchowo podczas komponowania, nawet wtedy, gdy przenosiła się do swojej rodziny, żeby miał przestrzeń do przebywania tylko ze swoją muzyką. Miała rzadko spotykaną zdolność empatii, zwłaszcza w stosunku do męża. Kiedy przez dziewięć miesięcy pracował nad Missa pro pace, starała się widzieć świat jego oczami.

– Siedzimy z żoną w kościele [parafialnym w Katowicach-Brynowie – przyp. autorki] i śpiewamy „Chwała na wysokości Bogu”, nagle ona się do mnie uśmiecha, bo wie, że właśnie piszę Gloria – wspominał.

Mimo wielkiej miłości do męża, pilnowała, żeby nie budować mu ołtarza.

– Nie byłem traktowany jak otoczony kultem mistrz, któremu trzeba wybaczać, znosić jego humory, ale jak normalny domownik, który musi zajmować się zwykłymi sprawami. Od niej całe życie uczyłem się skromności i – na szczęście – jako artysta nie wybrałem jakichś tam „Hollywoodów”. Ratowała mnie przed oderwaniem się od ziemi.

Dyskretnie uczyła męża, jak wracać do ludzi po tym, jak na miesiące komponowania znikał na pustyni.

***

– Basia nakłaniała Wojtka do różnych spotkań, o które proszono, i często ulegał jej sugestiom – wspomina dr Jacek Bera. – Ale kiedy raz przyszła dziennikarka i wymądrzała się, jak to jest dobrze przygotowana, to zostawił ją Basi, żeby się z nią pożegnała.

– Pani Basia i pan Wojtuś byli obdarzeni nadludzką wrażliwością na drugiego – Małgorzata Śniadkowska jest przekonana, że ich świadectwo życia nie ma sobie równych. – A to najważniejsza zdolność, bo decyduje o tym, czy umie się dostrzec potrzeby bliźniego. Oni je zauważali, nawet gdy się im nic nie mówiło. Kiedy pielęgniarki przychodziły zmęczone po dyżurze, jakby to wiedzieli, czekali na nie z ciepłą kolacją. Po niej pan Wojciech proponował papierosa i rozmowę.

– Przez nikogo, tak jak przez nich, nie byłam wysłuchana do ostatniego słowa. Nigdy nie przerwali mi, mówiąc, że są zmęczeni. Zawsze czułam się zaopiekowana, pogłaskana po głowie, jak przez rodziców – wylicza.

– To były dwa gołąbki w korcu maku – uważa Wojciech Krajewski. – Oni naprawdę się kochali i nieprawdopodobnie szanowali. Ona wpływała na niego tą swoją dobrocią. Była aniołem w ludzkiej skórze. Wiadomo, że małżeństwo to sztuka kompromisu. Ona miała swój portfel i robiła z pieniędzmi, co chciała. Nie słyszałem, jak to bywa w niektórych związkach, żeby ją pytał, na co wydała gotówkę. Z mojego doświadczenia pięćdziesięciu lat własnego małżeństwa wynika, że szybko się kończą te związki, gdzie są pieniądze moje i twoje, a nie nasze. U nas w domu tego nie ma i u nich też tak było. Kiedyś rano dała mi pieniądze na zakupy. Wyliczyła, że może 700 albo 800 złotych, a ja mam taki zwyczaj, że przeliczam, ile dostaję. I zobaczyłem, że jest tego aż 1100. Zaraz jej to powiedziałem, a ona na to, żebym sobie wziął tę różnicę, za uczciwość. Taka to była niesamowita dziewczyna.

Po jej śmierci pan Wojciech powiedział Krystynie Kajdan, że wstydzi się chodzić sam po ulicach, bo czuje się bez tej swojej najlepszej części gorszy:

– To nie żadna kurtuazja, ta żeńska połowica małżeńskiego związku jest, moim zdaniem, naprawdę tą lepszą połową.

Zwykle spacerowali po parku Kościuszki w Katowicach i oczywiście chodzili do kościoła pw. Najświętszych Imion Jezusa i Maryi w Katowicach-Brynowie. W 1996 ufundowali dla niego trzy dzwony, z których jeden nosi imię patronki górników. Można na nim przeczytać: „Głos mój budzi serca i sumienia wiernych, żeby z odwagą dawali świadectwo Ewangelii”.

Basia nie prowadziła samochodu, więc kiedy trzeba było gdzieś pojechać, prosiła męża. Najczęściej odwiedzali jej dom rodzinny w Tenczynku, gdzie mieszkał najstarszy brat Andrzej, rocznik 1922, z żoną Wandą, córką Izabelą Pomianowską oraz jej mężem Andrzejem. Pani Basia przeżyła w nim całą wojnę, a potem spędzała każde wakacje. Razem z panem Wojciechem bywali tam bardzo często, zwłaszcza w okresie długiej choroby i po śmierci mamy Izabeli Pomianowskiej.

***

– Kiedy po śmierci żony pan Wojciech przestał wychodzić z domu, nakłaniałem go, żeby wsiadł w samochód i gdzieś pojechał – opowiada Wojciech Krajewski. – Byłem przekonany, że taka szybka jazda postawi go na nogi. Aż wreszcie udało mi się go wypchnąć w świat. Powiedziałem: „Niech pan wsiada w samochód i gdzieś pojedzie”. „No to ja pojadę do kościoła” – usłyszałem i poczułem, że odniosłem zwycięstwo. – Z czasem to się stało zwyczajem – wsiadał w samochód, jechał do kościoła, a potem autostradą do Krakowa. Dojeżdżał do bramek i wracał, bardzo szybko, żeby poczuć ten pęd. Albo podjeżdżał pod Częstochowę i z powrotem. Po drodze odwiedzał grób Basi i znad niego dzwonił, że będzie już niedługo. Tak było co niedziela, do czasu jego choroby.

Przez pierwsze miesiące po odejściu Basi, szukając brakujących mu słów, żeby nazwać to, co czuje, musiał zaglądać do tomiku Mapa pogody Jarosława Iwaszkiewicza:

(…)

Żono nie odchodź 

Zostań ze mną chwilę (…) 

Nie odchodź 

Bądź przy mnie 

Bo chcę być sam 

Sam 

Taki zupełnie sam 

Trzy lata po jej śmierci zaprowadził mnie na piętro ich domu do swojej pracowni z fortepianem, żeby dokończyć pokazywanie zgromadzonych w domu nagród. Tam przechowywał najważniejsze, takie jak Order Orła Białego, czy duży rycerski ryngraf z Jasnej Góry.

– Zrobili takich pięć na Jasnej Górze. Jeden dostał prezydent Kaczyński, drugi ja – pochwalił się.

Ale to nie one przykuły moją uwagę, tylko pożółkła karteczka stojąca na fortepianie w ramce za szkłem. Nie mogłam się powstrzymać od pytania, co to za skarb.

– To strona z notesika mojej żony Basi – odpowiedział z widocznym wzruszeniem, ale i zawstydzeniem, że pozwala komuś z zewnątrz dostąpić tajemnicy. – Notatki z jej przygotowań do I Komunii Świętej.

Odczytałam słowa: „Te Deum laudamus”, napisane kaligraficznym pismem rączką jego żony w 1944. Jak obliczyłam, musiała mieć wtedy 8 lat. Pod tekstem widniał podpis: „Basieńka Pomianowska”. Ten kawałek bezcennego papieru oprawił już po jej śmierci. Obok na fortepianie leżał też należący do niej egzemplarz Kubusia Puchatka z tamtego czasu. Po otwarciu na stronie przedtytułowej książki zobaczyłam wykaligrafowane piórem słowa: „Pomianowska Basieńka. Katowice 1944”.

Na pierwszą rocznicę śmierci żony skomponował Te Deum na 4 głosy solo, chór i orkiestrę. Interesująca jest historia tego tekstu, który ma dwóch autorów. Według starożytnej legendy są nimi św. Ambroży, wielki biskup Mediolanu, a wraz z nim św. Augustyn, który dołączył do jego improwizacji. Utwór powstał w Mediolanie w noc Wielkiej Soboty, 24 kwietnia 387. Biskup Ambroży, jak co roku, udzielał wtedy chrztu katechumenom, wśród których był nawrócony Augustyn – z urodzenia Afrykanin, z wykształcenia Rzymianin. Augustyn znał wielkość Ambrożego, Ambroży chyba przeczuwał, że stoi przed nim ktoś wyjątkowy. W Kronice Biskupa Dacjusza [czy to tytuł własny?], jednego z następców Ambrożego, czytamy: „Ambroży uniesiony Bożym entuzjazmem i szczęśliwy, widząc Augustyna wychodzącego z chrzcielnej pisciny, ku zdziwieniu zgromadzonych zaczął śpiewać hymn, którego słowa podsunął mu Duch Pański. Augustyn dołączył do niego”. Kiedy poznawałam tę historię, natychmiast nasunęło mi się porównanie św. Augustyna do Wojciecha Kilara, który podobnie przyznawał się do „niechlubnego” etapu życia. Do jego odmiany przyczyniła się właśnie Basia, której dedykował dzieło.

Już wcześniej Te Deum laudamus stało się inspiracją dla innych twórców współczesnych – Krzysztofa Pendereckiego czy Krzysztofa Meyera. Ale kompozycja pana Wojciecha wydaje mi się wyjątkowo oryginalna. We wszechobecnych powtórzeniach motywów i fraz, zanurzonych w archaizującym klimacie, poraża majestatem i siłą uwielbienia Stwórcy. W jego kompozycji hymn dziękczynny Kościoła stał się osobistą modlitwą, uwielbieniem Boga za dar wspólnego życia z ukochaną.

Któregoś razu spotkałam pana Wojciecha przy furtce od ogrodu, wracającego od żony z cmentarza. Po wejściu do domu zaczęliśmy rozmawiać o Sonetach do Laury Petrarki w przekładzie Jalu Kurka, do których właśnie skończył komponować muzykę. Książka leżała na stole i widać było, że sięgał do niej wielekroć. Teraz przewracał jej strony, szukając wybranych tekstów, żeby je przypomnieć.

– Moje Sonety do Laury pisałem trzy miesiące do czterech wierszy Petrarki – mówił. – Sonetów jest ponad trzysta, a ja wybrałem cztery sonet 61 Benedetto sia ‘l giorno…, 3 – Era il giorno…, 294 – Soleasi nel mio cor… i sonet 349 È mi par d’or in ora… Dwa pierwsze są opisem miłości do Laury żywej, dwa kolejne jej opłakiwaniem. Po stracie mojej żony wszystkie utwory dedykowałem jej, poza tym jednym. Ale komuś, kto mnie zna, musi się on kojarzyć z moim życiem. W sonecie 349 Do Laury Madonny umarłej Petrarka mówi, że po drugiej stronie „zobaczy Pana swego i swą panią”. Tak jak on nie mam wątpliwości, że będzie tam na mnie czekać Pan Bóg i moja Pani – uśmiechnął się czule.

Przyznałam, że zachęcił mnie do lektury i że wrócę do wierszy w domu. Jednak chciał, żebym mogła się nimi ucieszyć natychmiast i odczytał głośno sonet 349:

Zdaje mi się że słyszę wciąż posłanie 

Od mojej miłej, bym szedł do jej chwały 

Zmieniam się od lat paru nieustannie 

W duszy i w ciele, tak się załamałem, 

Że już sam siebie prawie nie poznaję. 

Rzuciłem dawne życie. Rany pieką 

Po dawnemu i w oczach śmierć mi staje. 

Kiedy kres? Czuję, że już niedaleko. 

Szczęśliwy dzień ten, kiedy z uwięzienia 

Ziemskiego wyjdę, zwlokę ciało z siebie, 

Niby zniszczone, podarte odzienie. 

Z gęstego mroku wylecę w ślad za nią. 

Kołując lotem wysoko po niebie, 

Zobaczę Pana mego i mą panią 

Uświadomiłam sobie, że kiedy chce się poznać jego żonę, najwięcej informacji o niej można uzyskać od męża. Jak Petrarka, który przeniósł do wieczności nieznaną nikomu z ówczesnych w Awinionie – Laurę, tak pan Wojciech utrwalił swoją Basię w Katowicach. Prawie idealną, jak muza Petrarki, piękną, towarzyszącą mu w dobrym i złym, podprowadzającą do Boga, ale też, niestety, umarłą.

Kiedyś powiedział mi, że jak się kogoś kocha, to wszystko jest w nim wspaniałe. Przypomniał wtedy słynny cytat z C.K. Norwida: „Cóż wiesz o pięknie? Kształtem jest miłości”.

– A miłość to najważniejsze ze słów – podsumował.

– Petrarka opisał Laurę, Pan – Barbarę – czekałam na potwierdzenie.

– U Petrarki są precyzyjne słowa – odpowiedział. – Moja muzyka, towarzysząca sonetom, jest bardzo skromna. Żeby w pełni zabrzmiała treść.

Opowiedział mi, jak trafił na sonety Petrarki. Bo najczęściej do komponowania inspirowały go dzieła literackie:

– Najlepiej mi się pisze do tekstów, wtedy następuje interakcja między muzyką a słowem. Szukałem kiedyś Boskiej komedii Dantego w krakowskim antykwariacie, a trafiłem na Petrarkę za jedyne trzy pięćdziesiąt i teraz do mnie wrócił. Z całej Boskiej komedii czytanej po włosku do mojej czwartej symfonii Sinfonia de motu, czyli O ruchu, wybrałem kilkadziesiąt ostatnich linijek, gdzie jest mowa o największej sile, która wprawia w ruch słońce i gwiazdy. A jest nią miłość. Dosłownie: „L’amor che move il sole e l’altre Stelle”, a w tłumaczeniu na polski: „Miłość, co gwiazdy porusza i słońce”. Kiedy skończyłem tę symfonię, zajrzałem do Petrarki.

Miał już w głowie pomysł, kiedy Zofia i Antoni Witowie poprosili go o napisanie utworu na otwarcie Domu Muzyka Seniora. Zaproponował oparty na sonetach cykl pieśni, decydując się na utwór kameralny ze względu na to, że uroczystość miała się odbyć w skromnym, kilkudziesięciometrowym saloniku. Sonety do Laury wykonano 1 października 2012 w Kątach pod Warszawą.

– Cud wielkiej sztuki polega na tym, że jest ponadczasowa, bo przecież uczucia się nie zmieniają – tłumaczył mi. – To, o czym Francesco pisał ponad 6 wieków temu, mówi o mnie. Podaliśmy sobie ręce ponad czasem.

***

Jak sprawdziłam, oprócz miłości do jednej wybranki serca, obaj mieli jeszcze coś wspólnego. Petrarka urodził się 20 lipca, niedaleko daty w kalendarzu, kiedy to na świat przyszedł kompozytor. Tyle, że w 1304 roku.

Gdy następnym razem spotkaliśmy się w domu pana Wojciecha, pointa do poprzedniej rozmowy dopisała się sama. Do drzwi zadzwonił listonosz i przyniósł świeżo wydrukowane egzemplarze partytury Sonety do Laury na baryton i fortepian Wojciecha Kilara. Odczytaliśmy to jak znak zza grobu jego ukochanej.

Kiedy podczas kolejnych wywiadów pytałam go swoim zwyczajem, co jest dla niego najważniejsze, odpowiadał, jakby z pewnym zawstydzeniem, że nie wymyślił nic nowego, czym mógłby mnie zaskoczyć:

– Prawdziwa odpowiedź jest taka sama, jak kilka lat temu – no, moja żona.

– Czyli miłość – dopowiedziałam niepotrzebnie. Przecież w miłości zawsze chodzi o konkretną osobę, która nadaje temu słowu sens.

– Tak sobie myślę, że Bóg oszczędził jej wiele cierpienia i upokorzenia, a mnie dał ogromną łaskę, że to właśnie ja mogę dźwigać krzyż rozstania po tylu latach wspólnego, szczęśliwego życia. Odejście matki czy ojca jest przewidywalne, ale strata współmałżonka jest z niczym nieporównywalna. Nigdy nie chciałem, aby żona została sama na tym świecie, i cieszę się, że to ja mogłem podjąć ten ogromny krzyż.

***

– Mówił mi Pan nieraz, że wiara wymaga prób. Czy odejście żony było próbą?

– Nie, nie miałem chwil, żeby pytać: „Panie, dlaczego mi ją zabrałeś?”. Wręcz odwrotnie, widziałem w tym Jego łaskę, bo ostatnie lata Basi były ciężkie.

– Męczyła się w chorobie?

– Tak… Zawsze podczas modlitwy muszę przywoływać się do porządku. Powinienem się cieszyć, że ona już nie cierpi, a nie użalać nad sobą, że jestem sam. Bo przecież tak nie jest. Dla mnie zmieniło się życie, ale jej obecność czuję cały czas.

Trudno opowiadać o miłości, zwłaszcza głosami nieobecnych. Dobrze napisał Wiesław Myśliwski w Ostatnim rozdaniu: „(…) miłość to nie temat na taką rozmowę. I w ogóle nie ma na nią słów, żeby coś niebanalnego powiedzieć, zwłaszcza w obliczu śmierci. Wszystkie słowa, którymi się zazwyczaj o niej mówi, są blade, bezbarwne, żeby nie powiedzieć zużyte, sponiewierane, nawet zbezczeszczone, często brzmią jak jej zaprzeczenie, kiedy się je słyszy. I nie ma znaczenia, czy się mówi o miłości do kobiety, mężczyzny, ojca, matki, córki, syna, ojczyzny czy do Boga. Każda miłość potrzebuje swoich słów i to ona powinna je tworzyć, bo podobnie jak człowiek jest niepowtarzalna, niezrozumiała dla innych. Zresztą czy miłość potrzebuje w ogóle słów? Czy nie jest bezsłowiem? Dlatego niemożliwa jest do poznania, jedynie do przeżywania, i dotyczy tylko nas. A może i w nas jest tajemnicą, której nie jesteśmy w stanie rozpoznać? Bo cóż musielibyśmy wiedzieć o sobie, aby wiedzieć o niej? A o sobie cóż my wiemy, przed sobą się ciągle ukrywamy, maskujemy, uciekamy nieraz przez całe życie”.

– Wie pani, może 3–4 lata przed śmiercią mojej żony, spotkałem w Warszawie Tadzia Konwickiego po śmierci jego żony – zwierzał się. – I on mi powiedział, że teraz nic nie ma sensu, że wszystko, co robił, to dla Danki. Ja też w gruncie rzeczy robiłem wszystko, żeby sprawić przyjemność Basi. Nie ukrywam, a właściwie ukrywam, bo dopiero pani o tym mówię, może troszkę ryzykując, że kiedy odmawiam Różaniec, to maryjne zawołania odnoszę także do żony. Kiedy mówię: „Owoc żywota Twojego, który Cię o Panno wziął do nieba, …który Cię w niebie ukoronował” – myślę o niej. Może wzięło się to stąd, że nasz kult maryjny jest ściśle związany z kultem kobiety. Całe jej życie było bowiem taką maryjną, ciepłą i serdeczną służbą, a przez tę służbę była narzędziem Boga w moim życiu. Moja żona, tak jak Maryja – prowadziła mnie do Boga. Pewnie feministki denerwuje fakt, że kobieta podtrzymuje mężczyznę. Ale to może działać w dwie strony. Tak samo jakaś kobieta mogłaby powiedzieć o swoim mężczyźnie, że jest delikatny, wybaczający, że ma w nim wsparcie. Nie potrafię się od tego wyzwolić, nieważne, czy to dobrze, czy źle – tajemnice Różańca odnoszę do mojej żony. „Bolesną” też.

– Co Panu pomogło po śmierci żony?

– Praca… Zaraz po jej śmierci napisałem trzy utwory – Te Deum, Veni Creator i Hymn Paschalny. W powiedzeniu, że „czas goi rany” jest trochę prawdy, ale niekiedy ból wraca jeszcze mocniej. Tak strasznie bałem się po jej śmierci pierwszego wyjazdu z Katowic w miejsca, gdzie byliśmy razem. Ten sam pokój w hotelu w Warszawie, ten sam pokój w hotelu w Rzeszowie. Odwiedzałem Warszawę, „mój” Rzeszów, Kielce, Lubomierz, Kraków, Jelenią Górę i oczywiście Jasną Górę. Ale okazało się, że to nie było tak bolesne jak myślałem. Bo ona pojechała tam ze mną i towarzyszy mi przez cały czas.

Kiedy pan Wojciech zmarł w dzień Świętej Rodziny, media podały, że zostanie pochowany obok żony Barbary na cmentarzu przy ul. Sienkiewicza w Katowicach. Niektórzy z moich znajomych komentowali, że to data nieprzypadkowa, bo małżonkowie żyli jak Święta Rodzina, choć dla niektórych niepełna, bo nie mieli dzieci. Ale ich wzajemne oddanie obrazowało to, co w rodzinie najistotniejsze.

– Żona na całe życie, to nie jest jakaś rzadkość w świecie kompozytorów, którzy najczęściej wiodą żywot dość poczciwy – powiedział mi pan Wojciech. – Stanowimy wyjątek wśród artystycznej bohemy.

Kiedy jednak przyjrzeć się życiorysom twórców, okazuje się, że nie do końca potwierdzają jego słowa. Kilarowie stanowili zwracający uwagę wyjątek. Kiedyś pan Wojciech mi powiedział, że tak jak nie da się przegapić dobrej sztuki, tak nie da się też przegapić świadectwa życia. Patrząc na niego i żonę, uważam, że miał rację.

Barbara Gruszka-Zych

Fot.: Wojciech Druszcz

 

O autorze:

Barbara Gruszka-Zych (fot. Grzegorz Hajkowski)

Barbara Gruszka-Zych jest poetką i dziennikarką „Gościa Niedzielnego”. Wydała kilkanaście zbiorów wierszy. Ostatnio „Szara jak wróbel” 2012 (książka znalazła się w dwudziestce tytułów nominowanych do nagrody „Orfeusz” 2013), „Koszula przed kolana” (2014), „Nie ma nas w spisie” (2014). Wybory jej wierszy ukazały się też w kraju – „Mężczyzna i kobieta przed kremacją” (2011), i „Dowody na istnienie ciemni” (2014) oraz za granicą – polsko-litewski „Śpię z tobą pod skórą” (Kowno 2006), rosyjsko-polski „Dzban pełen ognia” (Sankt -Petersburg 2009), „Dwoje o miłości” z Juliusem Kelerasem (Wilno 2012). Jest autorką dwóch zbiorów reportaży: „Mało obstawiony Święty. Cztery reportaże z Bratem Albertem w tle” (2002), i „Zapisz jako…” (2004), oraz wspomnienia o Czesławie Miłoszu „Mój Poeta” (2007). Jej wiersze tłumaczone były na litewski, rosyjski, ukraiński, białoruski, niemiecki, czeski, węgierski, włoski, serbski, rumuński, angielski, arabski.

W 2015 roku za tomik „Koszula przed kolana” została uhonorowana nagroda ks. Jana Twardowskiego.

Fot. poetki: Grzegorz Hajkowski

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments