Marek Baterowicz – Podróż do wzgórz

Screenshot 2015-05-28 19.39.01

Pociąg do Armidale stał jeszcze na peronie sydnejskiego dworca, poranek zastygły w pełznących po niebie chmurach w każdej chwili groził ulewą lub mżawką. Jan spojrzał na zegarek, dochodziła godzina dziesiąta. Za kilkanaście minut ruszy w podróż do wzgórz, zostawiając za sobą miasto dyszące spalinami, okryte czasem mgłą i targane gwałtownym wiatrem, pomimo kalendarzowego lata. W ostatnich tygodniach silne gradobicia nawiedziły Sydney i inne australijskie miasta, przed jednym z nich Jan uciekał w Górach Błękitnych miesiąc temu, kiedy grzmoty zaskoczyły go na szlaku Darwina, blisko uroczego miasteczka Wentworthfalls. A w grudniu potężne gradobicie uszkodziło dziewięć samolotów stojących na lotnisku w Sydney. Grad był rozmiarów piłek tenisowych, jak na ironię w kraju, który od dawna słynął w tej dziedzinie sportu. Atmosferyczne anomalie łamały  odwieczny porządek natury, mieszając pory roku. Dni lata przypominały często zimę – chłodne  wiatry niosły krople deszcze, co jeszcze nie było nieszczęściem na tym lądzie nękanym posuchą, ale nie pozwalało na kąpiele w oceanie. Bywały też dni słoneczne przeniknięte wietrzyskiem tak zimnym, że wydawał się nadlatywać z okolic bieguna. Zdarzały się w końcu dni upalne, gdy zapełniały się plaże, a oblicze lata przybierało słoneczne barwy pod złocistą dyktaturą promieni..

Wyprawa do Armidale – i to na cały tydzień – nie była tylko ucieczką przed tą huśtawką temperatur, bo tam również z pogodą nie działo się najlepiej. Nie dalej jak wczoraj nagła burza spadła na to miasto, zamieniając ulice w potoki, co pokazano w TV. Prognozy meteorologów nie zawsze się sprawdzały, a zatem wszelkie przypuszczenia co do jutra nie miały sensu. Słońce albo deszcz – oto dwie nierówne stawki na tej loterii.

Z zamyślenia wyrwało go pytanie o numer miejsca, które zajmuje, a mające rzekomo należeć do zażywnej Australijki o wyglądzie szekspirowskiej czarownicy. Jan wyjął z kieszeni bilet, rzucił okiem na numer i odparł, że zajmuje swoje miejsce. Pani odeszła mrucząc, że miejsca są chyba podwójnie rezerwowane. I  wtedy Jan zauważył, że przez roztargnienie usiadł na miejscu swojego powrotnego biletu. Pobiegł więc za nią, wyjaśniając pomyłkę – mój Boże, już babcia nazywała go często dystraktem! Przeniósł torby i usiadł w nowym fotelu. Numer siedemnasty. To nawet dobrze – pomyślał – lubię siedemnastkę! Kiedy miałem siedemnaście lat… Ho, ho! A w ogóle daty z siedemnastką też bywały szczęśliwe… Był też jakiś wiersz z siedemnastoma wiewiórkami… Kto go napisał ? Może sobie przypomnę…

Przez głośniki zapowiadano odjazd pociągu, co brzmiało niczym buczenie trzmiela. Istotnie, wagony drgnęły i pociąg ruszył powoli, rozpędzając się też bez pośpiechu. A na samym starcie miał trzy minuty opóźnienia. Jan patrzył na oddalające się budynki wokół stacji, na domy i wieżowce ogromnej metropolii, która rozpościerała się nad skalistymi brzegami Pacyfiku. Dzień zapowiadał się raczej szary, ale czasem wiatry rozpędzały chmury w samo południe, po czym znowu je przynosiły grożąc deszczem. A wtedy będziemy już daleko… – pomyślał Jan, szukając w torbie książki – za nami pozostaną te dżdżyste masy powietrza… Z całą tą wilgocią, która wciska się w gardło, oskrzela, płuca… A nawet w kości, o czym przekonujemy się po wielu latach…

Otworzył zabrany w drogę zbiór aforyzmów Saint – Exupery’ego, otwierając na chybił trafił. „Ciało porzuca się jak starego konia. Kto myśli o sobie w chwili śmierci? Nie spotkałem takiego człowieka…” O, to zbyt smutne. Na razie porzucam tylko miasto, jego wysokie i wilgotne mury, w których nie czuję się najlepiej… I Jan przewrócił parę stron… ”Jesteśmy jedni dla drugich pielgrzymami, którzy różnymi drogami zdążają w trudzie na to samo spotkanie…” Tak, to już pogodniejsze, chociaż zawiera szczyptę ukrytej rozpaczy, wizję rozdroży, chwil zagubienia… I kartkował dalej… A to może? „Wystarczy posłuchać pieśni wiejskiej z XV wieku, by zmierzyć drogę przebytą w dół…” Tak, to uderza w samo sedno naszej oszalałej epoki… Siedząca w drugim rzędzie panienka podryguje w takt słuchanej muzyki z tranzystora, a nie jest to z pewnością piosenka z XV wieku… Mijamy podmiejskie stacje, w rytmie kół napędzanych energią wyrwaną przyrodzie, co nie pozostanie bez kary w ostatecznym rozrachunku człowieka z otaczającą go Naturą. Ale nasz pociąg dudni po torach, po mostach jak triumfalny metaliczny wąż złożony z boskich prawie rydwanów. Tak wielkie jest nasze własne ubóstwienie, nasza apoteoza pełna pychy, uśpienia. Obudzimy się z głowami w chmurach…

Obok Jana siedział krępy Australijczyk w niebieskiej koszuli made in China, w czarnych spodniach. Popijał piwo z puszki, albo drzemał splatając ręce na wydatnym brzuchu. Grube palce tworzyły wtedy coś na kształt iksów krzyżujących się na podbrzuszu. Brunatne plamy na skórze zdradzały chyba jakąś zależność od rudej barwy jego włosów, lekko kędzierzawych, nad wysokim a szerokim czołem. Mógł mieć około czterdziestu lat. Nie odzywał się do nikogo, a po wypiciu jednej puszki piwa otworzył następną. Był typowym okazem tutejszej cywilizacji „barbecue”, beztroskiej, dla której problemy uchodźców pozostawały zagadką nie do przeniknięcia. To były dwa odrębne, a odległe sobie światy. Jan zrozumiał to oglądając kiedyś znany obraz Nigela Thompsona „Piknik”, malowany w latach 1980/81 – wtedy gdy Polska ponownie zrywała się do nierównych zapasów z totalitaryzmem. Kiedy po heroicznych strajkach, hordy zomowców zajmowały huty, stocznie czy kopalnie, strzelając do górników, Australijczycy spędzali miłe godziny smażąc kiełbaski i baranie chopsy, wielkie befsztyki zakrapiane  winem albo piwem z różnych browarów. I tym zajmowali się od dziesięcioleci, podczas gdy mieszkańcy wschodniej Europy ginęli na torturach albo pod murami więzień… Owe gastronomiczne uciechy Thompson przedstawił jakby w krzywym zwierciadle. Na wielkim obrazie widać eleganckie towarzystwo na tle jeziorka, panowie wznoszą toasty. Panie w niedbałych pozach mrużą oczy, a na półmiskach leżą usmażone koty! Podaje się je wraz z futerkiem, zapewne zgrylowanym. Uszy kotów sterczą wyzywająco, a może to największy przysmak? Idylla, czy tylko kulinarna? Oto towarzystwo, którego esencją jest przeżuwanie, trawienie, zwracanie… A zatem dlaczego nie skosztować upieczonych kotów? Cóż ci ludzie mogli wiedzieć o straszliwej rzeczywistości w krajach rządzonych przez  komunistów? Ale to wreszcie nie ich wina, tylko że trudno znaleźć dzisiaj z nimi wspólny język. Jan był więc wdzięczny swemu sąsiadowi za taktowne milczenie.

Screenshot 2015-05-28 20.12.24

Pociąg na dobre rozpędził się za Strathfield, a tak naprawdę za Hornsby. I jechał z taką prędkością, że z wielkim trudem można było odczytać nazwy mijanych stacji. Krople przelotnego deszczu osiadły na szybach. Za Fassifern wypogodziło się, ale widoki nie były zbyt malownicze. Przeciwnie, nagle Jan ujrzał – po prawej stronie pociągu – rozległe cmentarzysko zużytych samochodów, ciężarówek, autobusów czy motocykli, a także lodówek, pralek oraz innych urządzeń naszej wspaniałej cywilizacji, pretendującej do miana wysokiej a nawet rozwiniętej. Leżały tam również stare łodzie, pamiętające lepsze czasy i dotknięcie fal oceanu. Dziś były wrakami rozpadającymi się pod niszczycielską mocą słońca i deszczów. Wszystkie te pojazdy, maszyny oraz sprzęty domowego użytku rdzewiały od wilgoci, pękały od uderzeń wiatru rozsypując się powoli jak wyschnięte cielska krabów wyjętych z wody, zaścielając trawę kawałkami blachy i rdzawym pyłem. Szkielety karoserii przysłaniały inne szczątki umarłych cudów techniki, a dzisiejsza mżawka przynosiła im kolejną dawkę wilgoci, przeistoczoną potem w nowe warstwy rdzy. Cmentarzysko jakby nie miało granic ani końca, pola zasłane tym porażającym złomem ciągnęły się wzdłuż torów prawie do Broadmeadow, a pociąg jechał tam z Fassifern niemal dwadzieścia minut… Ile ton złomu i śmieci zalega te pola, które mogłyby przecież rodzić, wydać tony ziarna?! I tak, na raty, postępuje agonia planety.

Screenshot 2015-05-28 20.14.56

Jan wrócił do lektury Saint-Exupery’ego, jego sąsiad sączył dalej piwo, a przez głośniki reklamowano dania na lunch. Po wagonie kręciły się czasem panie z obsługi Railway, zbierały też zamówienia na kolejarski posiłek. Jan zignorował to, sięgając po swoje kanapki z szynką. Wypił najpierw trochę wody mineralnej, otworzył pojemnik z sałatką pomidorową i ryżem. Był samowystarczalny, domowa kuchnia w dodatku nigdy nie szkodzi. Książkę schował do torby… Australijczyk obok niego drzemał, kiwając się lekko. Pociąg pędził przez rozległą równinę, otoczoną na horyzoncie pasmami wzgórz. Do Armidale było jednak jeszcze daleko, a przyjazd tam w rozkładzie jazdy przewidywano dopiero o 18.19, co dawało w sumie ponad osiem godzin podróży. Zestawiając to z odległością między Sydney a Armidale, Jan obliczył z łatwością, że szybkość pociągu wynosiła średnio 70 kilometrów na godzinę. Była to zatem szybkość kolei z epoki wiktoriańskiej w Anglii, a prawdopodobnie też w Australii! Na tym polu nie dokonano postępu, choć Japończycy chcieli zbudować nam trasy szybkich pociągów. Skończyło się na projektach, oczywiście nie dopuszczono też Francuzów, ani Niemców, którzy szybkie pociągi instalują w Chinach. Na lądzie kangurów musimy dalej poruszać się z prędkością strusia, ale nie lux-torpedy!

podroz-Batero

Powoli wzgórza z obu stron przybliżały się do okien wagonu, a teren wznosił się  stopniowo, pociąg zatem nieco zwolnił, jadąc jakby z pewnym wysiłkiem. Tory biegły teraz czasem szeroką pętlą, jakby zakolami. Widoki stawały się coraz ładniejsze, Jan nie sięgał już po żadne lektury, podziwiając zielone kołpaki wzgórz porosłych gęstą trawą, coraz wyższych, na których kołysały się drzewa o fantastycznych kształtach. Przypominały jakieś dziwne istoty osiadłe na stromych zboczach i rzucające skąpy cień swych wykrzywionych konarów. Mijały godziny, zbliżali się do Tamworth, skąd było już blisko do New England. Pociąg stanął na małej stacji w Kootingal, a przez głośnik nadano komunikat:

– Z powodów bezpieczeństwa pasażerów postój w Kootingal może przedłużyć się ponad czas przewidziany w rozkładzie. Przepraszamy za wszelkie wynikające z tego kłopoty…

Ludzie przyjęli to z pewną apatią, ale na twarzy sąsiada odbiło się zdziwienie, a może dezaprobata. Nie można wykluczyć, że przymusowy postój pokrzyżuje mu jakieś spotkania byznesowe. Jan nie miał takich zmartwień, na stacji w Armidale mieli jednak czekać nań Janine z George’em, a pociąg dotarł do Kootingal już z piętnastominutowym opóźnieniem. Jak ich zawiadomić ? Jan nie używał telefonu mobile, nie stać go było na ten luksus, a zresztą nie chciał ograniczać swojej prywatności. Bez mobile pozostawał poza zasięgiem natrętów, nie przerywano mu czytania ani  rozmyślań.

Postój przedłużał się ponad miarę, minęło już prawie dwadzieścia minut. Jan postanowił rozejrzeć się, minął wagon z barem, a w następnym powiedziano mu, że czekano na policję. Jakiś podchmielony obywatel zachowywał się agresywnie wobec pasażerów, obsługa pociągu wezwała zatem policjantów. Mijał czas, ale stróże dobrych obywateli nie zjawiali się. Jan wrócił na swój fotel, nie chodziło więc o jakąś bombę podłożoną na torach jak sugerowała pani siedząca przy wejściu. Odpadała próba zamachu, zamiast terrorystów pewien pijany jegomość terroryzował jednak podróżnych. Jan spojrzał na zegarek, minęło już pół godziny, a pociąg nadal stał w miejscu. Sytuacja stawała się kłopotliwa, bo dawało to razem trzy kwadranse spóźnienia. Przyjaciele czekający na stacji w Armidale mieli prawo się niecierpliwić, choć tam musiano ich informować o opóźnieniu.

Jan wyglądał przez okno, gdy nagle ujrzał biegnącego wzdłuż peronu mężczyznę, który dopadł lokomotywy i wtargnął do środka. Wszystko rozegrało się w sekundach, a był to najwyraźniej ów zły obywatel będący powodem postoju. Być może zamierzał uprowadzić pociąg, by umknąć policji. Za nim biegła dość korpulentna lady w kolejarskim uniformie, wskoczyła do lokomotywy, a za chwilę wyciągnęła intruza. Dał się prowadzić, jakby oszołomiony. W pobliżu, z flegmą, kręcił się maszynista. Najwidoczniej lokomotywa była zablokowana i tylko specjalista umiałby ją uruchomić. Jan spostrzegł, że pijany miał rysy i ciemną skórę Aborygena, a ludzie tej rasy niestety łatwo ulegają mocy alkoholu.To co jest odwiecznym składnikiem naszej cywilizacji dla nich jest czymś zabójczym. A żandarmów dalej nie było widać na horyzoncie, spóźnienie przekroczyło już godzinę. – To skandal! – pomyślał Jan – jadą do nas jakby z innego miasta… A gdyby zamiast zawianego Aborygena napadli nas terroryści? Czy w Kootingal nie ma posterunku? Oczywiście być musi, a zatem chyba grali akurat w cricketa, potem brali natryski,a teraz dopiero ubierają mundury…

Za parę minut ich samochód podjechał wreszcie przed stację. Dwaj policjanci, nie śpiesząc się, zapakowali Aborygena do wnętrza. Nie protestował, bierny i jakby ogłuszony rozwojem wypadków. Odjechali, a pociąg mógł ruszyć w dalszą drogę. Jan pomyślał o przyjaciołach oczekujących go na dworcu w Armidale – nie było to wcale zabawne, chociaż scena nieudanego porwania pociągu wyglądała w Kootingal groteskowo. Stracony czas! Pogoda za to skłaniała do optymizmu, słoneczne popołudnie rozpalało marzenia. I Jan marzył. Jechał pośród zielonych, stromych pagórków, a one coraz ciaśniej oblegały szyny, po których lokomotywa z trudem ciągnęła wagony. Armidale leżało w końcu na poziomie tysiąca metrów, to już były wzgórza, gdzie tutejsi górale spotykają się pewnie z aniołami. Miasto założone w r. 1839 przez Szkota szczyci się uniwersytetem i filią konserwatorium, ale myśli Jana wybiegały poza Armidale. W okolicach były malownicze wodospady, a wśród nich Wollomombi Falls, najwyższy ponoć na tym lądzie. I Jan marzył o tamtych stronach, gdzie wśród skał tworzących jakby katedrę, wśród kamienistych gardzieli tętniły wodospady, gasząc pragnienie złaknionej, umęczonej posuchą ziemi. Czy uda mu się dotrzeć do tych miejsc, w których pieśń szumiącego żywiołu była jak nieskończona symfonia zranionej planety?

Marek Baterowicz

 

O autorze:

M Baterowicz

Marek Baterowicz (ur. 4 marca 1944 r. w Krakowie) – debiutował jako poeta na łamach „Tygodnika Powszechnego” i „Studenta” w roku 1971. W kraju wydał trzy zbiory wierszy: „Wersety do świtu” (W-wa, Iskry, 1976) – tytuł był aluzją do panującej w PRL-u nocy, „Od zieleni do rdzy” (Kraków, WL 1979) oraz tomik powielony poza cenzurą – „Łamiąc gałęzie ciszy” (1981). W Paryżu opublikował tomik wierszy pisanych w języku francuskim – „Fée et fourmis” (Ed.Saint-Germain-des-Prés, 1977). W roku 1977 wychodzi też jego powieść „futurystyczna” – „Rękopis z Amalfi” (Kraków,WL) będąca groteskową kroniką wydarzeń po trzeciej wojnie światowej. Jej przekład  ukazał się w Australii w r.1991,a w roku 2000 we Włoszech.

Ukończył romanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim (1971) broniąc magisterium z twórczości Lautréamont’a (u prof.Marii Strzałkowej), a fragment tej pracy opublikowano w „Kwartalniku Neofilologicznym”. W Sydney uzyskał stopień doktora na Uniwersytecie NSW (w r.1998) tezą „Les apports espagnols chez les poètes français aux XVIe et XVIIe siècles”, rozdziały tej pracy ukazały się we Francji, Australii, Nowej Zelandii i Nowej Gwinei.

W r. 1996 wydał w Sydney antymarksistowski esej „Widmo”, napisany jeszcze w Krakowie i przemycony na Zachód w r.1985.

W kraju opublikował wiele antologii poezji krajów romańskich (Vicente Aleixandre, Umberto Saba, Egito Goncalves), latynoamerykańskich (Jorge Carrera Andrade, Eliseo Diego) czy poetów Québec’u,  a również zbiór opowiadań René de Obaldia.

W roku 1983 zdążył wydać jeszcze swoje opowiadania „Pułapka pod księżycem” (Kraków, WL), ale kiedy w tym samym roku komunistyczny reżim rozwiązał Związek Literatów Polskich, dawne myśli o emigracji doszły znowu do głosu. Od maja 1985 (po czterech latach starań o paszport) Marek Baterowicz przebywa na Zachodzie (Włochy, Francja, Hiszpania), a od sierpnia 1987 w Australii. Został członkiem Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, a od 2000 r. Stowarzyszenia Pisarzy Polskich w kraju. W Sydney wydał tomik „Serce i pięść” (PCA, 1987) obejmujący wiersze dawne odrzucane przez cenzurę, wiersze ze stanu wojennego oraz pisane już na emigracji. Następne tomiki wydane w Australii to kolejno: „Dama z jamnikiem” (Sydney, Akapit 1989), wybór wierszy „Z tamtej strony drzewa” (Melbourne, Puma 1992), „Miejsce w atlasie” (Sydney, Wild&Wooley,1996), „Cień i cierń” (Sydney, Vide 2003), „Pan Retro” (Sydney, 2004)  oraz „Na smyczy słońca” (Sydney, Vide 2008).

W roku 1985 kilkanaście jego wierszy przełożono na angielski w USA, wyszły drukiem w „Mid-American Review”. Blisko sto wierszy w tłumaczeniu angielskim czeka na wydanie. We Włoszech ukazał się wybór jego wierszy  „Canti del pianeta” (Roma, Empiria, 2010) w przekładzie Paolo Statutiego.

W roku 1992 wydał w Sydney powieść o stanie wojennym – „Ziarno wschodzi w ranie”. W przygotowaniu zbiór opowiadań z Polski, Hiszpanii oraz Australii.

W r.2003 otrzymał za poezję nagrodę  Białego Pióra, a w r.2012 był laureatem nagrody Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą za całokształt twórczości (vide „Ekspresje”, Londyn, t.III 2012, laudacja prof. Wojciecha Ligęzy).

W kraju publikował  m.i. w „Tygodniku Powszechnym”. „Znaku”, sporadycznie w „Przekroju”,”Życiu Literackim” (tylko w 1980/81) a po wyjeździe w „Arce”, potem w „Arcanach”, „Kresach” ,„Twórczości”czy „Frazie”, a w r.1992 zerwał z „Tygodnikiem Powszechnym” na znak protestu przeciwko poparciu przez to pismo grubej kreski (list o tym ogłoszony był w „Arce”). Publikował też artykuły w periodykach uniwersyteckich jak „Romanica Cracoviensia”, Studia iberystyczne” (UJ), „Estudios Hispanicos” (U.Wrocławski) czy „Literaria Copernicana” (U.Toruński).

W roku 2014 w Toronto (Kanada) wydano zbiorek jego wierszy „Status quo”, poświęcony głównie ofiarom „katastrofy” smoleńskiej.

We Francji ukazał się  zbiór opowiadań – „Jeu de masques” (Nantes, 2014).

Swoje felietony publikuje na naszych blogach.pl, na Solidarnych 2010, na Marszu Polonii i na Pulsie Polonii, a także w wielu pismach polonijnych w Australii, USA, Kanadzie, w tym katolickich („Przegląd Katolicki”, Sydney i „Mi-cha-el CSMA”, roczniku michaelitów na Nowej Gwinei).

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments