Krzysztof Niewrzęda – Tak to było

Screenshot 2015-06-06 23.00.50

Dawno, dawno temu, kiedy zwyklaki nie musiały finkować czy uda się przetrzymać zimę w sandałach, ani też orać dyni, jak upichcić obiad z wody, w Berlinie swoją świetność przeżywał Bund der Polnischen Versager. Jego nazwa wzięła się z tego, iż reprezentant owej ekipy, składając podanie o rejestrację związku, trachnął się i wklepał „Versager” w miejsce „Wahrsager”, wypełniając papier na białko. Zamiast Związku Polskich Wróżbitów placet na dzierganie dostał więc Związek Polskich Nieudaczników. Taka atrakcja! I to w czasach, w których prawie wszystkich kręciła „Moda na sukces”. Nieudacznikom nic to jednak nie feściło. Wręcz odwrotnie. Mieli z tego gromki zaciesz. Szybko bowiem wykumali, że dzięki swojej nazwie przyswoili extra bonus. No bo z racji tego, że Polacy, to wiadomo: „Polnische Wirtschaft” – jak to się wtedy mawiało, a dziś już nikt o tym nigdzie nie pamięta. Lecz oprócz tego jeszcze nieudacznicy. Czyli co? Dwa minusy dają plus. I luz. Zaczęło się branie. Występy, wywiady, medale z czekolady. Trzeba to było jakoś skonsumować. Poza tym wśród ludności chcica powszechna się pojawiła, żeby egzotów z bliska obstukać. Zwąchali więc kolesie jamę i otworzyli Klub Polskich Nieudaczników, do którego dzień w dzień podbijały ławice fanów i fanek ligujących na ostro nowy brand. Wśród nich nawet biurwy oraz gibacze, którzy po fajrancie zarzucali dredy na dekiel i kampili do nocy, żeby ponawijać makaron na uszy i zoczyć artystyczne wykony. A że wszyscy oni na maksa pukali przy tym bączki, Nieudacznicy nie tylko zewsząd dostawali propsy, ale też kiziali kokosy.

Screenshot 2015-06-06 22.41.33

Pewnego dnia tej prosperity kolnął do mnie Lopez i zaczął nadawać, że szykuje się wtopa, bo nie ma czym przyholować z lotniska supergościa, który został sprowadzony na koncert. Okazało się bowiem, że dostawczak Rumuna się sfijaczył. Nie zdziwiłem się, gdyż gablota niecnie potargana już była, ale faktycznie zonk się pojawił, jako że innym pojazdem Nieudacznicy nie dysponowali. No to co miałem robić? Nie mogłem przecież wbić sztangi, ponieważ wyszłaby z tego totalna siara. Musiałem ratować ziomali. I to migiem, żeby muzyk nie gniótł wora w poczekalni. Miałem jednak tylko godzinę na to, by przebić się z jednego końca Berlina na drugi. A wszak taki ptak, że łatwiej w ciągu godziny smyrgnąć z Pankow do Szczecina niż dostać się na Schönefeld. Bez narażania się na błyski, było to wręcz niemożliwe. Narażałem się zatem, ale miałem farta i w samą porę podjechałem na lotnisko. To znaczy, prawie na lotnisko, albowiem przed wjazdem na parking shaltowały mnie szynszyle, żeby obadać puszkę. I zaraz wzięli się za szczurowanie w bagażniku i kukanie pod fotelami. A czas nie kutas, w miejscu nie stał. Lekko mnie to więc leczyło. Mendy jednak dalej szperały. Raz po raz któryś z nich ziorał na mnie tak, jakbym skitrał w furmance bombę lub instrukcję pilotażu. A może nawet samego Osamę bin Ladena. Bo Osama wtedy dobrze się jeszcze trzymał i każdy smerf chciał go przytulić. Niczego jednak żaden z nich nie wyniuchał w mojej gablocie. Toteż szczęściem nie tryskali. I chyba postanowili se to odbić, bo jeden z nich – dość rączy jeszcze świniowół – truknął, że mam pokazać kwity. Zacząłem więc gotować się na twardo. Ale trzymałem szczękę na zawiasie, żeby nie przegiąć pały, chociaż trudno było mi to wszystko ścierpieć. Jak zwykle zresztą. No bo nie pierwszy raz robiono mi rentgena bez przyczyny. Mam chyba coś takiego w sobie, że mnie ciągle trzeba prześwietlać. W takim Muzeum Żydowskim to mi kazano na przykład do imentu opróżnić kiermany. Różni faceci się wciskali na luzaku obok srogich kabanów, a ja nie. Ja na stronę. Obok gadzie właziły z tymi swoimi torebkami, w których można by armatę zbunkrować, a ja musiałem wyciągać klucze, dzindziory, sakwę, kiepy, zapalniczkę… Tę zapalniczkę to dłużej macali niż niejedną prężną lufę. Bo moja. Obcinali ją jakby coś tam w niej diabeł ogonem nakrył. Nawet jednorazową, zmiętą smarkatkę rozwijali, bo przed samym wejściem do muzeum kluska wyglansowałem i nie miałem jej gdzie wyrzucić. I taką zasmarkaną musiałem pokazać cieciom. Jakbym nie pokazał, to by mnie nie wpuścili. Chociaż za bilet zabecalowałem. Dobrze bobrze, że chociaż grzebienia przy sobie nie noszę. No bo chyba bym już nie zdzierżył, gdyby jakiś gonzo mój grzebień ściskał w swoich kombinerach. Na szczęście grzebień nie jest mi potrzebny, gdyż się czeszę raczej gąbką. A może to właśnie dlatego tak mnie wiskają? Może tak se korblują, że ja jakiś skinhead jestem? Może jakbym miał frędzle, to świetliki przestałyby mnie molestować? A jakby nie przestały? Musiałbym wtedy grzebień wystawiać do przeglądu. No bo grzebień byłby mi potrzebny, gdyby mi czucher na baniaku wyrósł. Lepiej więc niech już będzie tak, jak jest. A jest tak, że przy wejściu na kopułę Reichstagu tylko mnie, z całej czeredy, wykrywaczem metalu dydlano. Z każdej strony. Również pod miechem. Jakby gamonie chcieli sprawdzić, czy mam radioaktywne jaja może. Takim wielkim penisem z elektronicznym czujnikiem. Gdyby coś pipnęło w czasie tego stosunku, to bym dostał pewnie tłuste klapsy. Siłacze bowiem stali w gotowości i lampili się na mnie. Lecz nie pipnęło. Mogłem więc się wdrapać, żeby luknąć z góry na miasto. Więcej jednak nic mnie tam już nie zaciągnie. Za duże ryzyko. Chyba żebym kiedyś wyhodował pióra. No bo inaczej, będą mnie kontrolować. Tak jak te krawężniki przy lotnisku, co musowo mi chciały sczekować lejce. Otworzyłem więc portfel, żeby im pokazać prawko, a jeden z nich – ten świniowół – zaraz bacznie żurawia zapuścił i od razu walnął z kopyta:

– Ma pan dwa prawa jazdy?

– To żony – z deka odstawiłem pucę, bo już się jorgnąłem, że gliniarz tego nie łyknie, ponieważ ja i moja małżowina mamy różne nazwiska. Czyli byłaby totalna amba. Ale świniowół zajarzył michę – bo jak na teutona przystało, jedynie „Kinder, Kirche, Küche” były dla niego atrybutami zacnego kobietona – po czym zagadał:

– Słusznie, przynajmniej wie pan, kiedy żona nie rozbije panu samochodu – i nie obceniając nawet drugiego prawka, dał mi va bene na parkowanie.

Cała tak akcja doprowadziła jednak do tego, że miałem sporą obsuwę. Muzyk siedział więc na spiętej dupie, jak go znalazłem i ciapał browca wyrwanego z baterii, którą se lajsnął we free shopie. A zaraz potem, nim ruszyliśmy spod lotniska, odtrąbił w furze hejnała, żeby się uśmierzyć. No i ewidentnie złapał zakwas, bo po drodze wyłotał jeszcze ze dwa bronxy. Gdy dobiliśmy do Klubu, był więc już na fazie i zapodał, że chętnie witaminę C by wciągnął, bo go zmuliło. Nieudacznicy wpadli zatem w popłoch i z miejsca zaczęli tarabanić do swoich znasów, którzy mogli mieć ziombli, znających gostków, którzy daliby radę „witaminę C” podrzucić. Tylko że nic z tego nie wychodziło. A supergościu coraz bardziej odpływał, bo z racji braku witaminy C, wciąż spożywał inny asortyment. No to ja mówię do niego:

– Ty, a może do Szczecina się bujniemy? To tylko godzina samochodem. W międzyczasie zawiniesz się w naleśnik, a jak będziemy na miejscu, to już se pacniesz co ci się nada, bo tam witaminy gonią, jak bułki.

– F Szesinie to ja na bank fitamine A dostane – wykazał czujność muzyk, kiełcząc się srogomotnie – Ale fitaminy C, to mosze tam nie byś.

Nieudacznicy znowu więc za komóry złapali i znowu zaczęli dzwonić. I nawijali tam komuś, dość jednak kulawo: „Nie mogę przez telefon powiedzieć, ale wiesz, no na literę K”. Muzyk zaś głowicą tylko kręcił i łykał kolejnego bronka. Aż w końcu…

KONCERT ZOSTAŁ ODWOŁANY

Z POWODU AWARII TECHNICZNEJ

 

Krzysztof  Niewrzęda

Fot. Greg L.

..

O autorze:

niewrzeda foto

Krzysztof Niewrzęda (ur. w 1964 r. w Szczecinie) – poeta, prozaik i eseista. Finalista Nagrody Poetyckiej SILESIUS (2011) i Europejskiej Nagrody Literackiej (2009). Nominowany do Nagrody Mediów Publicznych COGITO (2008). Wydał tomy wierszy: „w poprzek” (1998), „poplątanie” (1999), „popłoch” (2000), „popołudnie” (2005), „popiół” (2012), powieść poetycką „Second life” (2010), zbiór esejów „Czas przeprowadzki” (2005) oraz powieści: „Poszukiwanie całości” (1999, 2009), „Wariant do sprawdzenia” (2007), „Zamęt” (2013). Publikował w licznych pismach literackich i społeczno-kulturalnych oraz antologiach w Polsce, a także w tłumaczeniach na języki obce m.in. w Chorwacji, Japonii, Francji, Niemczech i Ukrainie. Mieszka w Berlinie.

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments