Krzysztof Niewrzęda – Opowieść o braku witaminy

W 1497 roku, w trakcie rejsu do Indii, Vasco da Gama stracił stu, ze stu sześćdziesięciu członków swojej załogi. Początkowo nic na to ponoć nie wskazywało. Co prawda, po pierwszych trzech miesiącach rejsu, żeglarzy ogarnęło zgnuśnienie. Z dnia na dzień robili się coraz bardziej mrukliwi i coraz bardziej ospali. Nikt z nich jednak nie przywiązywał do tego większej wagi. Wszyscy dbali bowiem o okręt jak należy, a to było najważniejsze. Lecz poza tym dbali wyłącznie o to, żeby się wyspać i najeść. Nawet na typowe rozrywki nie mieli ochoty. Przestali grać w kości i śpiewać. Jedli tylko, pracowali i spali. Po kolejnych ośmiu tygodniach ich skóra stała się sucha oraz szorstka niczym płótno, z którego wykonane były żagle. Ale nadal można było na nich polegać. Wciąż zajmowali się takielunkiem i wykonywali wszystkie rozkazy. Po upływie dziewięciu miesięcy od wypłynięcia z macierzystego portu wyraźnie jednak osłabli. Zaczęli się skarżyć na bóle mięśni i stawów. Do tego ich drobne nawet rany przestały się goić. Wielu z nich także, traciło zęby w trakcie posiłków, które składały się przede wszystkim z twardego, suchego mięsa. Wyglądało to zatem coraz nietęgo. Tym bardziej że żeglarzom zaczęły gnić rozmiękczone dziąsła, a języki guzowacieć i pokrywać się plamami. Następnie zaś na ciałach marynarzy pojawiły się coraz bardziej puchnące obrzęki. A oni puchli wraz z nimi. Niby pęcherze, z których wydobywał się ohydny fetor. I trzęśli się w dreszczach oraz gorączce, tracąc świadomość. Potem taplali się jeszcze w wymiocinach i biegunce, krwawiąc ze wszystkich otworów. Aż w końcu umarli. Tylko dlatego, że chorowali na szkorbut, który doprowadził ich do takiego właśnie stanu. Podobny los spotkał również załogę francuskiego odkrywcy Jaquesa Cartiere’a. Zimą 1535 roku jego statek utknął bowiem na rzece Świętego Wawrzyńca z powodu mrozu, tak srogiego, że przykuł on kadłub do zmarzliny i uwięził go wśród lodów. I napierał, jakby chciał zmiażdżyć okręt między zwałami kry. Słychać aż było głośne trzaski poszycia. A trwało to całymi dniami i nocami, szkorbut zaczął więc atakować marynarzy. Ze stu dziesięciu, dwudziestu pięciu już nie żyło. Pozostali natomiast czuli się coraz gorzej. Toteż nikt nie miał wątpliwości, że niebawem wszyscy umrą. Uwięziony żaglowiec zobaczył jednak Irokez, który samotnie polował w tamtych rejonach na bobry. Korzystając z tego, że na śniegu z łatwością można odnaleźć tropy oraz odchody zwierząt, przeszukiwał najbliższą okolicę rzeki. Mijając ogryzione przez bobry klony i оlchy, szukał ich śladów. Wskutek tego dotarł do miejsca, z którego ujrzał statek. Początkowo był przerażony. Bo nigdy wcześniej nie widział tak wielkiej łodzi. Ale ciekawość nie dawała mu spokoju. Prosząc o odwagę, oddał więc hołd Ataensic, bogini nieba oraz ziemi, z ciała której jej syn stworzył świat i zaraz poczuł jak wypełnia się siłą. Zdecydował zatem, że podejdzie do statku. Tak też zrobił. A gdy znalazł się na pokładzie, zrozumiał, że Ataensic przysłała go po to, by uratował życie bladym ludziom. Czym prędzej wyruszył więc do lasu, zostawiając zdumioną załogę, która ostatecznie straciła nadzieję na ratunek, widząc że Indianin ich opuszcza. On jednak, ponieważ z nikim nie mógł się porozumieć, postanowił działać bez przyzwolenia. W lesie zeskrobał korę z białej sosny i urwał kilka gałęzi, żeby ogołocić je z igieł. Po czym wrócił z tym wszystkim na statek. Przygotował wywar z przyniesionych składników i kazał go wypić obcym. Po czym odszedł. Oni zaś już po kilku godzinach zaczęli zapominać o chorobie. Po powrocie do Europy Jaquesowi Cartierowi bardzo zależało więc na tym, by opowiedzieć, o tak istotnym zdarzeniu, ówczesnym autorytetom medycznym. I uczynił to. Żaden z nich nie chciał jednak nawet sprawdzić, czy składniki użyte do przygotowanego przez Irokeza wywaru mogłyby rzeczywiście pomóc w leczeniu szkorbutu. Bo żaden nie chciał uchodzić za kogoś, kto mógłby uwierzyć, że dzikusy potrafią poskromić chorobę, której przyczyny w ogóle nie były znane w cywilizowanym świecie. Choć owe dzikusy już w tamtych czasach, tworzyli jedną z najbardziej zaawansowanych kultur w Ameryce Północnej. Doskonale wykorzystywali metodę wyrębu i wypalania lasów. Zamieszkiwali w kilkurodzinnych domach i uprawiali parę odmian kukurydzy, fasolę oraz dynię. Nikogo to jednak nie interesowało. Toteż raport Jaquesa Cartiere’a, odnoszący się do leczenia szkorbutu, został całkowicie zignorowany. Podobnie jak doświadczenie Jamesa Lancastera, który będąc kapitanem okrętu Jego Królewskiej Mości, zaordynował w 1601 roku podawanie załodze soku z cytryny. I uratował w ten sposób życie swoim marynarzom, choć kierował się przy tym przeczuciem, a nie wiedzą. Po szesnastu latach jego odkrycie zostało nawet opisane w naukowym traktacie Surgeon’s Mate przez naczelnego lekarza brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, Johna Woodalla. Ale i to niczego nie zmieniło. W trakcie wyprawy admirała George’a Ansona, który w ciągu czterech lat od 1740 roku opłynął kulę ziemską, z tysiąca trzystu członków załogi zamustrowanej na czterech galeonach, korwecie i trzech pinasach ocalało zaledwie stu czterdziestu pięciu żeglarzy. W samej tylko brytyjskiej marynarce od czasu spotkania Cartiere’a z Irokezem zebrało się blisko milion ofiar szkorbutu. I wtedy właśnie młody lekarz Royal Navy, James Lind, który był jednym z uczestników wyprawy admirała Ansona, postanowił sprawdzić, czy można doszukać się prawdy w pogłoskach mówiących o tym, że sok z cytryny zapobiega szkorbutowi. Z werwą naukowca wiernego fundamentalnej zasadzie kulturowej rewolucji, przetaczającej się przez Zjednoczone Królestwo, postawił na eksperyment. Zarządził więc tę samą dietę dla wszystkich marynarzy i podzielił ich na sześć grup. Ci z pierwszej grupy dostawali dodatkowo codziennie po kwarcie wina jabłkowego. Ci z drugiej dostawali dwadzieścia pięć kropli kwasu siarkowego. Ci z trzeciej – sześć łyżek octu. Z czwartej – pół kwarty wody morskiej. Z piątej – dwie pomarańcze i jedną cytrynę. A ci z szóstej – pastę jęczmienną. Po kilkunastu tygodniach doszło do dużych różnic w samopoczuciu marynarzy. Od poważnych stanów chorobowych po pełnię życia. Lind był zatem zadowolony. Mógł bowiem ustalić, co zapobiega szkorbutowi i przedstawić wnioski admiralicji. Co się stało z członkami załogi – nie wiadomo. Oprócz tych z grupy piątej wszyscy najprawdopodobniej umarli. Ci z pierwszej grupy być może nie żałowali nawet tego, gdyż napili się przynajmniej za darmo jabłkowego wina. Wielu innych potem nie miało tej okazji. A też umierali. I to setkami tysięcy jeszcze, ponieważ admiralicja zwlekała z zastosowaniem się do sugestii Jamesa Linda aż dodatkowych pięćdziesiąt pięć lat. To jednak, iż na brytyjskich statkach znalazły się wreszcie cytryny i pomarańcze, nie oznaczało, że ludzie przestali umierać na szkorbut. W ilościach masowych dochodziło do tego jeszcze w trakcie pierwszej wojny światowej. Okazuje się więc, że przydatna wiedza, zawsze była dobrem chronionym i bardzo wstrzemięźliwie dozowanym.

.

Krzysztof  Niewrzęda

.

O autorze:

niewrzeda foto

Krzysztof Niewrzęda (ur. w 1964 r. w Szczecinie) – poeta, prozaik i eseista. Finalista Nagrody Poetyckiej SILESIUS (2011) i Europejskiej Nagrody Literackiej (2009). Nominowany do Nagrody Mediów Publicznych COGITO (2008). Wydał tomy wierszy: „w poprzek” (1998), „poplątanie” (1999), „popłoch” (2000), „popołudnie” (2005), „popiół” (2012), powieść poetycką „Second life” (2010), zbiór esejów „Czas przeprowadzki” (2005) oraz powieści: „Poszukiwanie całości” (1999, 2009), „Wariant do sprawdzenia” (2007), „Zamęt” (2013). Publikował w licznych pismach literackich i społeczno-kulturalnych oraz antologiach w Polsce, a także w tłumaczeniach na języki obce m.in. w Chorwacji, Japonii, Francji, Niemczech i Ukrainie. Mieszka w Berlinie.

.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Inline Feedbacks
View all comments